Strony

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

SWORD - Metalized (1986)


Jednym z tych zespołów które miał ogromny potencjał do bycia legendą kanadyjskiego heavy metalu na miarę ANVIL czy też nawet większego formatu był bez wątpienia SWORD. Warto jednak poprzedzić ową recenzję krótką genezą związaną z zespołem jak i debiutanckim albumem „Metalized”. Wszystko zaczęło się w roku 1980 kiedy to dwóch miłośników europejskiego grania, z naciskiem na scenę brytyjską i NWOBHM czyli wokalista Rick Hughes i gitarzysta Mike Plant powołali kapelę, która początkowo funkcjonowała pod nazwą SAINTS & SINNERS gdzie zajmowano się graniem coverów KISS. Po nagraniu w 1986 roku dema szybko wzrosło zainteresowanie nimi i tak szybko podpisali kontrakt płytowy z GWR RECORDS, pod której skrzydłem wydano debiutancki album „Metalized”. Sam album wzbudził nie małe zamieszanie i kontrowersje, gdyż pierwszy raz ktoś tak przeciwstawia się zasadom grania amerykańskiego heavy metalu i pierwszy raz tak wyraźnie amerykańska kapela stawia na styl europejski, z naciskiem na brytyjską scenę heavy metalową. To też ograniczono ich rodzime patenty do minimum, zwiększając tym samym zastosowanie elementów charakterystycznych dal takich formacji jak choćby JUDAS PRIEST, BLACK SABBATH, SAXON czy też GRIM REAPER. Słychać tez coś z ANVIL, czy też ARMORED SAINT. To co jest charakterystyczne w muzyce SWORD na tym albumie to niespożyta ilość energii, masa ostrych, zadziornych riffów nawiązujących do BLACK SABBATH i JUDAS PRIEST. Ten styl opiera się także na znakomitym wokalu Ricka Hughesa przypominającego złudnie Tony Martina z BLACK SABBATH, a także na surowych, prostych i przemyślanych aranżacjach, gdzie bez warunkowym elementem tej układanki był polot i typowe zacięcie w typowym stylu lat 80, no i oczywiście do NWOBHM. Do tego wszystkiego znaczącą rolę na tym wydawnictwie odegrało samo brzmienie, takie wręcz typowe dla większości płyt metalowych lat 80, gdzie dało się wyczuć to nastawienie na płyty winylowe.

Ciężko się piszę o zawartości takich albumów jak ten. Killer goni killer, perfekcja charakteryzuje niemal każdy utwór, a wysoki poziom każdej kompozycji sprawia, że ciężko wytknąć błędy na tym albumie. Właściwie od samego początku do końca dostajemy porządny heavy metal w stylu europejskim. Zaczyna się od mocnego wejścia czyli od „ F.T.W” który imponuje przede wszystkim marszowym motywem i niezwykłą melodyjnością. Już sama pomysłowość która przejawia się głównym motywie, a także całej konstrukcji imponuje i zasługuje na słowa uznania, podobnie jak precyzja wykonania. Mroczny klimat i takie odesłanie do albumu „Heaven And Hell” BLACK SABBATH można wyczuć w dynamicznym i zwartym „Children Of Heaven”. „Stonned Again” to kawałek o ciekawej linii sekcji rytmicznej, natomiast „Dare To Spit” to eksplozja technicznego grania, jak i prezentacja ciężaru w wykonaniu SWORD. Amerykanom nie jest obca też formuła speed/power metalowy i jak dla mnie przebojowy „Outta Control” to najlepsza kompozycja z tego wydawnictwa. Rozpędzony, melodyjny riff w wykonaniu Mike'a Planta świetnie współgrają z ostrym, zadziornym wokalem Ricka, który popisuje się tutaj swoimi umiejętnościami. Podobną opinię mam o melodyjnym „Runaway” który również utrzymany jest w podobnym stylu co wyżej opisany utwór. „The End Of The Night” to z kolei najbardziej zróżnicowana kompozycja na albumie i całkiem sporo się dzieje w ciągu 3 minut. „Where To Hide” to miks takiego JUDAS PRIEST i MANOWAR i jest to 100 % czystego heavy metalu. Nieco więcej ciężaru, toporności można wyczuć w „Stuck In Rock”, zaś „Evil Spell” to najmroczniejszy kawałek na płycie i mamy tutaj stonowane, ponure tempo, mroczny riff i jest to kolejna perełka która przypomina nieco wczesny METAL CHURCH.

Jakość heavy metalu jaki serwuje SWORD na swoim debiutanckim albumie jest imponująca. Zachwyca zarówno sfera techniczna, jak i kompozytorska. Właściwie lista pochwał jest niekończąca się i trudno tutaj wszystko opisać w kilku słowach, to trzeba posłuchać. Prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu lat 80 i nie tylko. Jeden z najbardziej imponujących zespołów lat 80, w którym drzemał niezwykły potencjał.

Ocena: 9/10

HAWK - Hawk (1985)


Perkusista Scott Travis znany dzisiaj przede wszystkim znany jest z występów w JUDAS PRIEST, czy ANIMETAL USA. Warto zaznaczyć, że ten znakomity pałkarz zaczynał swoją karierę w latach 80 w nieco mniej znanym zespole HAWK, który również grał heavy metal, choć bardziej zmieszany hard rockiem tym samym zbliżając styl owej kapeli do gatunku określanego mianem hard'n heavy. HAWK nie jest na pewno drugim JUDAS PRIEST i w amerykańskim zespole więcej jest patentów charakterystycznych dla formacji DIO, czy też DOKKEN. Kapela została założona w roku 1984 roku z inicjatywy gitarzysty Douga Marksa. I nie muszę dodawać że jego wyczyny na debiutanckim albumie „Hawk” z 1985 r są co najmniej dobre. Nie jest jakimś wirtuozem gitary, ale gra z pasją, z oddaniem i jego warsztat techniczny budzi podziw. Sporo finezyjnych solówek się pojawia na wspomnianym wcześniej albumie i ten aspekt dostarcza sporo emocji słuchaczowi. Podobnie zresztą jak dość znanym w metalowym świecie David Defolt, który brzmi niczym Ronnie James Dio z wczesnego okresu swojego zespołu. Ma ten sam ogień, charyzmę i wyszkolenie technicznie i gdyby nie tego typu wokal, to materiał straciłby sporo na atrakcyjności.

Zgrany zespół o intrygujących umiejętnościach to połowa sukcesu jeśli chodzi o dobry album. Trzeba też umieć stworzyć hity, kawałki które ruszą słuchacza, trzeba stworzyć równy i w miarę ubarwiony różnymi motywami materiał, a wszystko po to żeby uchronić album przed zanudzaniem słuchacza, a to nie lada wyzwania, zwłaszcza kiedy się wkracza na ścieżkę wtórności, którą podążało w owym czasie masa zespołów. Trzeba przyznać, że HAWK wyszedł z tego wyzwania obroną ręką. Już otwierający „Tell The Truth” to kompozycja mocarna, z dudniącą sekcją rytmiczną, ostrym riffem utrzymanym w średnim tempie, który jest prowadzony wokalem w stylu DIO, nawet sama konstrukcja utwory i jej charakter nawiązuje z udanym skutkiem do twórczości DIO. W podobnej stylizacji utrzymany jest dynamiczny „Into The Sky”, mroczny „Rulers The Night” , czy też rozpędzony „Can't Fall In Love” . Ale nie ma mowy o graniu na jedno kopytu i już urozmaicenie zostaje stosowane przy drugim utworze czyli „Fades So Fast” który swoją innością, wyróżnia się na tle typowych, rasowych heavy metalowych kompozycjach w stylu DIO. Ten utwór ma w sobie hard rockową energię i szaleństwo, ową lekkość i świetnie odnalazły się tutaj magiczne, klimatyczne partie klawiszowe, kreujące niezwykłą przestrzeń i głębię. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie i właściwie taka próba bycia oryginalnym najlepiej wychodziła zespołowi. Również „Victims” mimo swojej heavy metalowej maniery, ma sporo hard rockowego szaleństwa i tutaj co jest motorem napędowym to pomysłowy motyw, lekka linia wokalna Davida i przebojowy charakter. „Witches Burnning” to z kolei utwór na stawiony na piękne, finezyjne partie gitarowe i jest to kolejna perełka. Mniej ognia, ciężaru, a więcej lekkości, więcej klimatycznych, intrygujących melodii i wszystko robi się nadzwyczaj atrakcyjne dla słuchacza. To samo można napisać o zróżnicowanym „Battle Zone” gdzie jest i dynamit i balladowe wstawki. No ileż w tym ekspresji, ileż piękna, to trzeba posłuchać żeby uwierzyć. Nie brakuje oczywiście i rasowych, lekkich, z dozą szaleństwa przebojów zakorzenionych w hard'n heavy czego najlepszym dowodem jest „The dream” czy bardziej stonowany „Perfect Day”.

Wszystko brzmi tak jak powinno, jest i pomysłowość jeśli chodzi o aspekt kompozytorski, jest staranność i precyzja w aranżacjach, a nie banalne umiejętności muzyków zapewniają nam odpowiedni poziom muzyki. Dopełnienie tego wszystkiego jest odpowiednie wyselekcjonowane brzmienie, które kiedy trzeba podkreśla zadziorność kompozycji, a jak trzeba to uwypukla lekkość i podkreśla poszczególne instrumenty, czy też wokal Davida. Mimo nagrania bardzo dobrego debiutu, kapela po jakimś czasie się rozpadła. I choć reaktywowała się to jednak poza wydaniem jeszcze jednego albumu nic więcej nie mieli do zaoferowania światu. Szkoda, że tylko tyle.

Ocena: 8/10

niedziela, 29 kwietnia 2012

BAD LIZARD - Power Of destruction (1985)


Jeśli chodzi heavy metal lat 80 to spore zaplecze dobrych i w dodatku mało popularnych kapel miała bez wątpienia scena belgijska. Kapel sporo było i większość z nich szybko znikła ze sceny. Jednym z takich zespołów który był jednym z wielu i szybko przepadł był BAD LIZARD. Historia tej kapeli zaczęła się w roku 1982 kiedy to owy zespół został powołany do życia za sprawą gitarzysty Franka Depresta początkowo pod nazwą GYPSY gdzie zajmowano się graniem coverów. Z czasem kapela zaczęła tworzyć własny materiał i pierwszą próbką własnych sił był mini album o tytule "Killer On The Loose", który przyniósł im pewien rozgłos to też nieuniknionym następstwem było wydanie debiutanckiego albumu „ Power Of Destruction” , który zawierał to wszystko co najlepsze było w owym czasie dla tej sceny, gdzie mamy takie podejście do grania heavy metalu gdzie pojawiają się wyraźny wpływy NWOBHM, hard'n heavy czy też power metalu w niektórych miejscach. Oczywiście sama muzyka była daleko od oryginalnej i był to kolejny zespół który grał bardzo dobrze, lecz gdzieś w tym wszystkim było sporo wtórności i nawiązywanie do już sprawdzonych patentów, do znanych zespołów. Tak więc ten kogo razi wtórność może mieć wątpliwości co do jakości owej muzyki, ale czy to jest minus? Uważam, że nie, zwłaszcza kiedy kładzie się większy nacisk na sam wydźwięk, na melodie, na ich przystępność, na aranżacje i ich dopracowanie. Każdy aspekt został dopracowany i nawet kiedy analizuje się na spokojnie umiejętności muzyków to też można odnieść wrażenie że jest to paczka dobrych muzyków, którzy znają się na swojej robocie. Duet Hollevoet / Deprest to zgrana para gitarzystów, którzy mają nie tylko do zaoferowania odpowiednie zaplecze techniczne, ale też dobre wyczucie, rytmiczność, a także lekkość w zróżnicowaniu, w przechodzeniu między różnymi motywami, a ten aspekt jest istotny na tym albumie. Sekcja rytmiczna zapewnia dynamikę i sporo mocy, zaś wokal Eddy'ego Termote'a jest zadziorny, pozbawiony jakiegoś zbytecznego piszczenia, a wszystko uzupełnia dość solidne, dopieszczone brzmienie, które podkreśla niezwykły warsztat muzyków.

Materiał jest zróżnicowany i bardzo jednolity pod względem poziomu artystycznego. Całość otwiera dość szybki kawałek czyli „Black hole” gdzie jest dynamiczna sekcja rytmiczna, rozpędzony riff i sporo nawiązań do speed/power metalu. Kawałek odzwierciedla styl kapeli a także heavy metal belgijski lat 80. Lepsze, bardziej krystaliczne brzmienie jakby zostało zarezerwowane na cięższe kawałki czyli dla „ No Peace After War”, czy tez „ Breaking Through” który oparte są na mrocznym, ciężkim i zadziornym riffie i te kompozycje się wyróżniają pod względem wydźwięku. Jednak poza takimi rasowymi kawałkami heavy metalowymi, mamy sporo kawałków przesiąkniętych NWOBHM i świetnie to słychać w lekkim, przebojowym „Out Of The City”. Rock'n rollowy riff, dynamit w sekcji rytmicznej i ostrych solówkach, czy motywie napędzającym utwór tak można określić „Come Back” czy też „Destroy The World”. Hard Rock i sporo owej lekkości, przebojowości można usłyszeć w radiowym „ Deeds Of Darkness”. Z kolei „Power Of Destruction” też jest mieszanką hard'n heavy i heavy metalu spod znaku Niemiec i jest to kolejny przebój, który świadczy o doskonałej pomysłowości zespołu. Z kolei „Optical Illusioin” to najatrakcyjniejszy kawałek pod względem partii gitarowych i sporo tutaj smaczków i finezji. No i mamy też balladę „Far away from Home”.

I choć album nie ma większych wad poza wtórnością i jakimś ciekawszymi motywami i ma charakter bardzo dobrego albumu, gdzie materiał jest równy i pełen urozmaiceń i choć słychać dopracowanie i sporo pracy jaką włożyli w ostateczny efekt i choć album może się podobać, to jednak nie wzbudził on większego zainteresowania i brak zrozumienia z wytwórnią płytową doprowadziły do tego że kapela się rozpadła, a został po nich tylko ślad w postaci tego jakże udanego albumu.

Ocena: 8/10

sobota, 28 kwietnia 2012

EMERALD - Down Town (1984)


Kolejnym starym i mało znanym zespołem heavy metalowym lat 80 o którym warto tutaj wspomnieć w kilku słowach na łamach bloga jest bez wątpienia holenderski EMERALD. Kapela właściwie została założona pod nazwą WARRIOR na początku lat 70 przez Berta Kivitsa i Allarda Ekkela. W 1976 wydali demo jeszcze pod tą nazwą, zaś w 1983 roku zmienili nazwę zespołu na EMERALD. W 1984 roku zespół wydał debiutancki album „Down Town”, który ukazał się tylko na płytach vinylowych. Zespół nie dostał żadnego nowego kontraktu i się rozpadli po wydaniu tego krążka. W latach 90 znów zaczęto mówić o tym zespole co przedłożyło się na wydanie owego albumu na cd, zmieniono okładkę frontową na bardziej okazalszą i zmieniono tytuł na „Iron On Iron” i w takiej wersji ukazał się ów album w roku 1999. To co grał w owym czasie EMERALD nie odbiegało od standardów innych zespołów i nie ma się czemu dziwić że w natłoku silniejszej konkurencji zespół przepadł bez wieści. Choć ich styl jest daleki od oryginalnego, choć sporo w tym wtórności, to jednak EMERALD ratuje się przebojowością, zróżnicowanym i solidnym materiałem, a także przyzwoitymi umiejętnościami. Bert Kivits może nie jest jakiś uzdolnionym technicznie śpiewakiem, ale swoim specyficzną manierą, piskami ubarwia muzykę EMERALD i świetnie ten aspekt komponuje się z zadziornymi, melodyjnymi partiami gitarowymi duetu Allard Ekkel / Paul Van Rsijwijk które dostarczają słuchaczowi sporo frajdy i gwarantują niezwykłą zabawę przy dużej dawce melodyjnych partiach i przebojowych kawałkach, które opierają się na prostych, przystępnych motywach, gdzie nie ma jakiegoś kombinowania, silenia się na coś bardziej wyszukanego.

Pomijając nieco kiepskie, momentami garażowe brzmienie, a także wtórność to trzeba pochwalić zespół za stworzenie naprawę przyjemnego materiału który od początku do końca serwuje muzykę gdzie słychać coś z JUDAS PRIEST, RIOT, ANGEL WITCH czy też IRON MAIDEN, a także wiele innych mniej lub bardziej znanych kapel. Co znajdziemy na albumie? Speed metalowe granie, opierające się na nieco szybszym, żwawszym motywie czyli "Johnny's On the Run" który ma coś z JUDAS PRIEST, czy też otwierający „Hell Racer”. Jest też sporo motywów nawiązujących do NWBOHM i to słychać w rozpędzonym „Iron On Iron”, który do bólu przypomina mi wczesny IRON MAIDEN. Takie same skojarzenia mam w przypadku dynamicznego „D Day”. „Shadow Almighty” to kolejny solidny kawałek, gdzie tym razem można poczuć lekkość w partiach gitarowych, bardziej stonowane tempo sekcji rytmicznej i taki nieco hard rockowy wydźwięk jeśli chodzi o przebojowość. „Down Town” to kolejny kawałek nawiązujący do twórczości IRON MAIDEN, a także innych kapel z kręgu NWOBHM. I jest to jeden z mocniejszych punktów na albumie, gdzie mamy dużo rytmicznych melodii, zapadający motyw gitarowy i przebojowy refren, hit jak się patrzy. "Angels of the Red Light" to również kompozycja z podobnym klimatem, choć bardziej urozmaicona i bardziej zwarta. Więcej tutaj warstwy instrumentalnej niż samego wokalu co też robi dobrze utworowi. Na krążku znajdziemy też nieco mało atrakcyjną balladę „Suicide” oczywiście zakorzenioną w wczesnym IRON MAIDEN. Klimaty NWOBHM, a także odrobina hard rocka odnajdziemy w lekkim, przebojowym „Witch” z ciekawymi popisami wokalnymi Berta, który jeszcze więcej piszczy w górnych rejestrach. Znajdziemy też na albumie takie nieco bojowy, nieco true metalowy „Sirens”.

To co wydał EMERALD to taki album jakich pełno było w latach 80. Nie ma w tym nic oryginalnego, wieje wtórnością od początku do końca. Gdzieś tam można ponarzekać na mało dopracowane brzmienie, zbyt piszczące partie wokalne, czy też niezbyt atrakcyjne partie gitarowe, ale mimo tego wszystkiego całościowo jest to bardzo solidny album z porządną muzyką, która zapewnia rozrywkę na dobrym poziomie. Jest chwytliwe, nie brakuje przyjaznych dla ucha melodii, nie brakuje zróżnicowania jak i przebojów. Zdać sobie sprawę z tego, że jest to album który nie zachwyci każdego, gdyż takich albumów było pełno i czasami z ciekawszą zawartością.

Ocena: 7/10

SAVATAGE - Hall Of the Mountain King (1987)


Historia i dorobek amerykańskiego SAVATAGE, który został założony w 1982 roku. Zespół w dość szybko zyskał status kultowego. Dorobił się znaczącej ilości płyt, a ich pomysł na ich własny styl, na własną interpretację heavy metalu do dziś budzi podziw, zwłaszcza jeśli chodzi o mnie. Przez długi czas jakoś nie mogłem się wgryźć w ich dość specyficzny styl, który oczywiście do tradycyjnego metalu spod znaku BLACK SABBATH czy JUDAS PRIEST wtrącał motywy charakterystyczne dla muzyki poważnej, wtrącał motywy progresywny i ich ten dość oryginalny wydźwięk w połączeniu z dość mrocznym i jedynym w swoim rodzaju wokalem Jona Olivii sprawiły, że ich muzyka zawsze była dla mnie zakazanym owocem, czymś poza zasięgiem. Obecnie czuje się osobą nawróconą, bo w końcu znajomy ( Kornel 13 dziękuje za podesłanie właściwego albumu który mnie przekonał do tego zespołu) polecił album tej formacji, który przez wielu uważany jest za jedno z ich największych osiągnięć, przełomowy, album, który ukazuje zespół w szczytowej formie, album który zamyka pewien okres zespołu. Album który świetnie odzwierciedla owe zagłębienie się zespołu w tematyce muzyki poważnej i progresywnej. O jakim albumie mowa? „Hail Of The Mountain King”. Płyta o niezwykłym klimacie, z niezwykła głębią. Wydawnictwo które ukazuje to co najlepsze w tej formacji, pokazując ich fascynację zarówno tradycyjnym heavy metal jak i muzyką poważną, czy też progresywną. Jest to bez wątpienia dzieło nadzwyczajne, które intryguje swoimi pokręconymi, połamanymi melodiami, złożonymi motywami świętej pamięci Crissa Olivy który oczywiście stawia na ciężar, nieco pokręcone motywy ocierające się o progresywność, czy też popisy shredowe i ten aspekt jest tutaj imponujący, oryginalny, perfekcyjny, zresztą podobne odczucia co do wokalu Johna Olivy, który na tym albumie brzmi magicznie. On się po prostu dobrze bawi swoim wokalem i jest szeroki wachlarz w tym aspekcie. A to śpiewa do wolnych, klimatycznych utworów i nie szczędzi sobie pisków utrzymanych w wysokich rejestrach. Świetny przykład, jak można budować klimat w oparciu o intrygujący, specyficzny wokal. Do tego dopasowane, mocne, nieco przybrudzone brzmienie i mamy znakomity kąsek.

Co mnie powstrzymuje przed nazwaniem tego albumu arcydzieła, to bez wątpienia dość niezbyt łatwy odbiór muzyki SAVATAGE, ale zdaję sobie z tego sprawę, że taki ich jest styl i że nie grają oni prostego heavy metalu i to słychać że ambicja gra pierwsze skrzypce. To też w aspekcie materiału czuje pewien niedosyt, jednak nie mogę też tutaj narzekać, bo album brzmi naprawdę bardzo dobrze, czego dowodem są kompozycje umieszczone na krążku. Otwarcie „24 hrs Ago” jest strzałem w dziesiątkę. Stonowane, ponure tempo, ostry, dziki i toporny riff tworzą specyficzny klimat i odzwierciedlają ten oryginalny styl zespołu, który nie da się pomylić z innym. Świetny motyw gitarowy, zapadający refren i niezwykłe popisy wokalne i gitarowe. Czysta perfekcja. SAVATAGE jak mało kto potrafi urozmaicić swoją muzykę, materiał, kompozycję i świetnie tą cechę oddaje „Beyond The Doors Of The Dark” który znów jest mrocznym i ciężkim kawałkiem nasuwającym działalność METAL CHURCH. Ale samo wejście balladowe z klimatycznym riffem jest tutaj świetnym rozwiązaniem. Kolejny mocny punkt albumu gdzie znów jest intrygujący refren i te charakterystyczne piski wokalisty. Niedosyt czuję w nieco topornym „Legions” gdzie motyw nieco mało porywający jest i właściwie zostaje na otarcie łez, chwytliwy refren i melodyjne, rozbudowane solówki. Zespół świetnie sobie radzi w łagodniejszych, nieco hard rockowych klimatach co świetnie słychać w klimatycznym „Strange Wings”. Nawiązanie do muzyki poważnej oczywiście mamy w „Prelude To Madness” gdzie jest oczywiście odesłanie do „In The Hall Of The Mountain King” Edwarda Griega. Jest też użycie patentów symfonicznych i ten 3 minutowy instrumental to jeden z ciekawszych instrumentalnych kompozycji w dziejach heavy metalu, prawdziwy majstersztyk. Taka rozgrzewka oczywiście tylko przed jednym z najlepszych kawałków na płycie, czyli tytułowym „Hall In The Mountain King” i jest to jeden z najbardziej znaczących kawałków w historii metalu, który świetnie oddaje styl SAVATAGE i też jest świetnym przykładem co oznacza heavy metal. Ciężko to opisać w słowach, jakie wrażenie na mnie zrobił ten kawałek. Sam motyw, refren i opisy braci Olivy rzucają na kolana. Tego trzeba po prostu posłuchać. „Price You Pay” to jeszcze inny kaliber hita, gdzie jest lekkość, przebojowość, gdzie znów gdzieś tam w tle dobija się hard rock, ale jest to miłe ubarwienie owego albumu. Dobrze wypadło urozmaicenie kawałka poprzez wokale w niskich i wysokich rejestrach, a także nieco rockowy wydźwięk w partiach gitarowych. Kolejnym utworem, który odzwierciedla fakt urozmaicenia oraz to że SAVATAGE to jeden z tych najlepszych metalowych zespołów jest bez wątpienia speed/ power metalowy „White Witch” który prezentuje prostszy styl, mnie pokręcony, nieco radośniejszy i jest to bardziej przystępny SAVATAGE i jest to dobry kawałek na rozpoczęcie przygody z tym zespołem. Całość zamyka „Devastation” który również prezentuje łatwiejszy metal w wykonaniu SAVATAGE i nie ma tutaj aż takie urozmaicenia, a może to i dobrze?

„Hail Of The Mountain King” to jak dla mnie prawie perfekcyjny album, który otworzył mi oczy na twórczość tego zespołu. Album na pewno znaczący dla samego zespołu jak i muzyki heavy metalowej. Świetne umiejętności muzyków, które nie wymagają dłuższego rozpisywania, mocne, nieco brudne brzmienie, które również odgrywa znaczącą rolę w tworzeniu mrocznego klimatu. Do tego dochodzi równy, urozmaicony materiał, a także ubarwienie własnego stylu przez nawiązanie do muzyki poważnej czy też progresywnej. Ten album też dowodzi że tak jak grał SAVATAGE to nie grał nikt, wykreowali swój własny specyficzny styl, które świetnie pokazuje że heavy metal też może być bardzo ambitną muzyką.

Ocena: 9/10

czwartek, 26 kwietnia 2012

DAGGER - Not Afraid Of The Night (1985)


Fani glam metalu z lat 80 gdzie słychać wpływy KEEL, MOTLEY CRUE, czy też DOKKEN śmiało mogą zainteresować się kanadyjskim DAGGER, który został założony w 1982 roku. Warto zwrócić uwagę, że kapela początkowo występowała pod nazwą HELL'S DAGGER. Dopiero w 1985 r zmienili nazwę na DAGGER i w tym samym roku ich kompozycja znalazła się na składance „Moose Melten Metal”. Rok 1985 to również rok wydania ich jedynego debiutanckiego albumu, który nosi tytuł „Not Afraid Of The Night”. Zespół w swojej muzyce dużo przemyca hard rocka i właściwie można wyczuć dominację tego pod gatunku, gdzie heavy metal raczej jest tutaj w mniejszości. Ale jest ta zadziorność, jest ta surowość która da się połączyć z heavy metalem. Jednak lekkość, konstrukcja, wydźwięk , a także przebojowość ma sporo wspólnego z hard rockiem. Choć nie jest to granie na wysokim poziomie, choć czasami ociera się muzyka na tym albumie o kicz, to jednak trzeba przyznać, że słucha się nadzwyczaj dobrze i sporo w tym zasługa lekkości i chwytliwemu wydźwięku całego materiału.

Cały materiał charakteryzuje się równością i lekkością. Zespół odkrywa niemal wszystkie karty już przy otwieraczu „Do It Again” który ukazuje wiele, jak choćby przywiązanie zespołu do lekkości i przebojowości. Zrezygnowano z jakiś ostrych partii gitarowych i w tym aspekcie raczej jest łagodnie. Jest nacisk na chwytliwe melodie i prosty refren, który porwie tłumy. Wszystko pięknie, ale wykonanie i pomysłowość szybko nas sprowadzają na ziemie, wskazując że jest to raczej przeciętne lub co najwyżej dobre. „Not Afraid of the Night” to kontynuacja tego stylu z otwieracza, aczkolwiek riff bardziej do mnie trafia, bardziej przemyślany i jest na pewno bardziej zadziorny, również i refren bardziej zapadający w pamięci, szkoda że nie włożono w to wi9ęcej energii i szaleństwa. „It's Alright” to jeszcze ciekawsza kompozycja i na pewno swoje zrobiła lekkość, przebojowość i urozmaicenie kompozycji klawiszami. Jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. No i w końcu jakiś taki ambitny refren, który porywa swoją lekkością i rytmicznością. Również pojawiają się szybsze, bardziej rock'n rolowe kawałki jak choćby „Give 'em What They Want” i to również dobry przykład tego że płytę się miło słucha bez większego zażenowania. W takiej konwencji utrzymany jest też kolejny killer na albumie, czyli „Hungry For Power” który oprócz rock'n rolla przemyca nieco speed metalu. Więcej heavy metalu i tego mocnego kopa słychać w zadziornym „Raise the Titanic”, nieco true metalowy „Warland ” . Z kolei taki rockowy „Once Again We're Rocking” przy ozdobiony jest miłą solówką, które i tak nie ratuję tego średniego kawałka. Jedynym wolnym kawałkiem, który pretenduje do miana ballady jest „As the Heart Falls Down” i muszę przyznać bardzo emocjonalny utwór, który potrafi wzruszyć.

Nie jestem fanem glam metalu, ale to co gra ten zespół, to co zaprezentowali na tym jedynym albumie podoba mi się. Jest i różnorodność, równy poziom kompozycji, są solidne aranżację i dobrze prezentujący się muzycy. Można ponarzekać na wtórność i zbyt małej dawki energii i ostrości, ale liczne melodie i chwytliwe linie wokalne nadrabiają tą stratę czyniąc ten krążek dobrym wydawnictwem, przy którym miło się spędza czas. Po wydaniu tego albumu zespół się rozwiązał, najwidoczniej ich muzyka nie do wszystkich trafiła.

Ocena: 7/10

DAMIEN - Stop This war (1989)


Kiedy się mówi o gatunku hard/n heavy z pewnymi wpływami power lat 80 na ziemi amerykańskiej to nie można w żadnym wypadku pominąć dość znanego za sprawą częstych transmisji ich teledysków na kanale MTV zespołu o nazwie DAMIEN. Owa kapela została założona w roku 1982 r i zasłynęli właściwie z dwóch albumów, które utrzymany zostały właśnie w stylu hard'n heavy gdzie można bez problemu wskazać wyraźne inspiracje takimi kapelami jak JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, JAG PANZER, SWORD, MALICE czy tez MOTLEY CRUE. Choć zespół gra wtórną muzykę, która niczego nowego nie prezentuje i momentami ta wtórność jest wyraźnie eksponowana, to jednak trzeba przyznać, że oparcie swojego stylu o szczerość, solidność i siłę sprawiły że ich muzyka jest naprawdę miłym sposobem na odprężenie się. Po wydaniu w 1988 roku „Every Dog Has its Day” przyszedł czas na drugi album czyli „Stop This war” który się ukazał w 1989 r i w dobie komercji była to porządna propozycja z Ameryki. Dlaczego akurat ten album wybrałem jako przedmiot recenzji? A to z prostego powodu. Uważam że tutaj DAMIEN zaprezentował się najlepiej, zwiększając siłę uderzenia, kładąc jeszcze większy nacisk na zadziorność, czy też moc, eksponując w większy stopniu rodzimy US heavy metal. Oczywiście jest sporo rzeczy które mogą razić, jak choćby surowe, nieco toporne brzmienie czy też wtórność, która czasami ociera się o wykradanie cudzych riffów z innych zespołów tak jak to ma miejsce w „The Priest Are Coming” gdzie słychać riff „He's a woman, she's a man”.

Na szczęście te drobny minusy zakrywa dobra muzyka w wykonaniu zespołu, gdzie można pogratulować dobrego warsztatu technicznego i pomysłowości. Do tego dochodzą umiejętności muzyków, które gwarantują rytmiczne, melodyjne aranżację, które są jedną z głównych atrakcji jeśli chodzi o ten album. Ogólnie mówiąc materiał jest równy i bardzo dynamiczny. Nie ma nie potrzebnych dłużyzn i właściwa się zaczyna z grubej rury w postaci „Stop This War” który idealnie odzwierciedla styl DAMIEN, gdzie jest i ta zadziorność amerykańska i ta niezwykła lekkość i przebojowość. Randy Mikelson to znakomity wokalista i na tym albumie świetnie to podkreśla różnymi urozmaiconymi wyczynami i słychać że dysponują szerokim wachlarzem umiejętności. Tak samo na słowa uznania za sługuje duet gitarzystów, ale tak naprawdę ciężko doszukać się w tym aspekcie jakichkolwiek minusów. Czasami doskwiera muzyce DAMIEN toporność i takie niemieckie granie tak jak to słychać w takim zadziornym „Break Out”. Również pojawiają się elementy NWOBHM, które doskwierały debiutowi i świadczyć o tym może „Rising Dawn” czy też „Corpse Grinder”. DAMIEN znakomicie radzi sobie też w formule nawiązującej do power metalu o czego znakomitym dowodem jest melodyjny, rozpędzony „30 St. Clair”. Również nie jest im obcy gatunek hard rock, który wyraźnie daje osobie znać w takim „Always Is Lust”.

Jak przystało na zespół amerykański mamy solidny album z dużą dawką energii i mocnych partii gitarowych, które zachwycają swoją zadziornością i drapieżnością. Umiejętności muzyków plus ich pomysłowość, a także precyzja wykonania zagwarantowały dobry poziom owych kompozycji. Słuchając owego albumu można przymknąć oko na nieco kiepskie brzmienie i wtórność.


Ocena: 7/10

środa, 25 kwietnia 2012

X - CRETA - Petronizing The Heterodox (1986)


Brak informacji na temat pewnego zespołu z Belgii który się zwie X – CRETA nie powstrzymał mnie przed napisaniem recenzji na temat ich jednego albumu, jaki wydali na przełomie całej swoje kariery. Choć brakuje jakiś obszernych informacji na temat historii zespołu, to jednak wiadomo na pewno że kapela powstał w 1983 roku i początkowo wydała kilka dem, zaś w roku 1986 roku zanim jeszcze się rozwiązali wydali debiutancki album o tytule „ Petronizing The Heterodox”. Pewnie się zastanawiacie jaką muzykę prezentuje belgijski zespół? Główny gatunek jaki przemawia przez ich styl to bez wątpienia Thrash Metal, choć pojawiają się elementy speed metalu, black metalu, hardcoru, czy też czasami punku. Jeśli chodzi o wpływy i inspirację to należy tutaj wymienić takie zespoły jak : CARRION, HELLHAMMER,KREATOR, MORBID SAINT czy też VOIVOD. Pierwsze wrażenie jakie niesie ze sobą zapoznanie się z tym dziełem to przede wszystkim fakt, że zespół prezentuje podziemny heavy metal i słychać w słabej produkcji, która podkreśla surowość i złowieszczy charakter zespołu. Co ciekawe ten jakże rażący element świetnie pasuje do stylu w jakim zespół się obraca. No i w połączeniu z black metalowym wokalem Marca Mayesa, z dynamiczną, zakręconą sekcją rytmiczną tworzona przez basistę Petera Raynerta i perkusistę Erika Steppe jak i ostrymi, dzikimi wręcz, pełnymi diabelskiego klimatu i drapieżności partiami gitarowymi Erwina Vanmola owe brzmienie stanowi jednolitą całość, który stanowi duet nie do pokonania.

To co kryje się pod mało atrakcyjną okładką albumu to raczej zwarty, dynamiczny, ostry materiał, który większość określiłaby na jedno kopyto i to poniekąd daleko nie odbiega od prawdy, bo cały czas zespół serwuje kompozycje zbudowane na podobnej pomysłowości i cały czas jest ta sama filozofia. I poniekąd nieco to przeszkadza bo przydałoby się nieco urozmaicić materiał, wpleść nieco bardziej zapadający motyw, ciekawszą melodię, a tak jest ostra łupanina, która od początku do końca trzyma bardzo wysoki poziom, lecz bardzo jednostajny. Album właściwie wypełniają takie kompozycje właśnie jak otwierający „David Slayes Goliath” który idealnie obrazuje to z czym mamy do czynienia. „Exaggerated” robi wrażenie jeszcze szybszej kompozycji i dobrze sprawdza się tutaj urozmaicenie sekcji rytmicznej. Z kolei taki „Destructive Outfit” daje przykład, że zespół potrafi stworzyć dość dobrą melodię, potrafi wtrącić dość prosty motyw który zapada na dłużej. „Oblivion” to z kolei świetny przykład, jak zespół jest perfekcyjny jeśli chodzi o solówki, a te na całej płycie są wyborne. Jest dokładność, staranność, niezwykła precyzja, no i przede wszystkim szaleństwo które brakuje w dzisiejszym metalowym świecie. To że jest grupa znakomitych instrumentalistów, którzy się świetnie bawią i to słychać w dwóch instrumentalnych kawałkach czyli 'X-Creta Banzai Mosh „ czy też „The Heterodox” .

Ci którzy szukają naprawdę ostrego grania z pogranicza thrash metalu, black metalu czy też speed metalu to śmiało mogą brać w ciemno ten album. Fakt że zespół nie wysila się żeby urozmaicić album i słychać że jest granie na jedno kopyto. Dla jednych będzie to zaleta a dla innych wada. Trzeba przyznać, że ciężko jest sobie tutaj wyobrazić wolniejsze kawałki i w takiej szalonej formule wypadł znakomicie. Jednak podziemny charakter i brak odpowiedniej promocji sprawił, że zespół przepadł bez wieści po wydaniu tego albumu. Zespół jednej płyty, ale za to jakiej.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

WEST OF HELL - Spiral Empire (2012)


Młodzi gniewni z kanadyjskiego WEST OF HELL właśnie zaprezentowali szerszej publiczności swój tzw dziewiczy album, który się zwie „Spiral Empire”. Trzeba przyznać, że album był przygotowywany dość długo, zwłaszcza kiedy się spojrzy na to pod względem historycznym, gdyż zespół został założony w roku 2002 przez gitarzystę Ivana Vrdoljaka i perkusistę Andrea Hulme. W roku 2009 ukształtował się właściwy skład który dawał koncerty który rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem. Jednak w roku 2010 zwerbowano frontmana ZIMMERS HOLE czyli Chrisa Valagao i co jak co ale miło wspominam jego wyczyny na ostatnim albumie tej kapeli więc można było być spokojnym o efekt końcowy debiutanckiego wydawnictwa. Produkcją albumu zajął się też sprawdzony Rob Schallcross, który pracował choćby przy albumie wcześniej wspomnianego ZIMMERS HOLE. W roku 2010 wznowiono pracę nad materiałem, które właściwie były robione od nowa. Jak można określić styl muzyczny jaki prezentuje młody zespół na swoim pierwszym krążku? Oldscholowy heavy metal z mieszanką thrash metalu, gdzie słychać wpływy takich kapel jak LAMB OF GOD, METALLICA, SLAYER, MEGADETH, czy też ZIMMERS HOLE, ale słychać też inne mniej lub bardziej znane kapele heavy metalowe.


Cała zawartość zbudowana jest na bazie chwytliwych, ostrych riffów, które mają zadanie niszczyć wszelkie przeszkody, a więc jest niezwykły nacisk na moc, ale nie pominięto przy tym tradycyjnego przywiązania do melodii i to balansowanie im wychodzi znakomicie o czym już przekonuje nas otwieracz „Father of Lies” który opiera się na stonowanym nieco rycerskim tempie, a także na mrocznym klimacie i zadziorności znanej mi choćby z ostatnich albumów METAL CHURCH. W takim stonowanym mrocznym tempie utrzymany jest również nieco zróżnicowany „Demon Sent”, czy też dynamicznym „To War” który idealnie odzwierciedla styl kapeli i ich świetnie prezentuje jak znakomitymi muzykami są. Na pochwałę zasługuje cały zespół, a przede wszystkim Chris Valagao, który śpiewa na tym albumie bardziej technicznie, jakby bardziej emocjonalnie i to robi wrażenie. Drugim elementem bez wątpienia jest cała struktura gitarowa i ta warstwa zachowuje tendencję ostrej, mrocznej, dzikiej, a zarazem melodyjnej. Udało się połączyć te dwa światy w jeden, jakże harmonijny. Oczywiście nie brakuje na albumie petard i mamy w tej roli melodyjny „Water Of Sorcery” który jest moim ulubionym kawałkiem, nieco power metalowy „Faceless The Droids” który jest kolejnym moim prywatnym faworytem a to za sprawą niezwykłej linii wokalnej i zadziornego riffu, a także stanowczemu uwypukleniu niezwykłej melodyjności wydobywającej się z partii gitarowych. Ale właśnie takie dynamiczne utwory jak „Unworthy” , czy „Sinqularity” czy rozbudowany „Soul Taker” sprawiają że ten jest jest bardzo dynamiczny, mający niezwykle duże złoże energii.

Fani mocnego uderzenia będą zadowoleni, gdyż zespół dysponuje odpowiednim zasobem zarówno jeśli chodzi o umiejętności, gdzie każdy z muzyków zna się na swojej robocie i robi to z wielkim angażowaniem, również zasób kompozytorski jest dopracowany w każdym szczególe, są dobre pomysły i solidne aranżacje, które zachwycają dokładnością i płynnością., WEST OF HELL to grupa która wie jak dogodzić zarówno pod względem melodii jak i drapieżności, a mocne, soczyste, mięsiste brzmienie tylko podkreśla nam te atuty.

Ocena: 8/10

niedziela, 22 kwietnia 2012

CRYSTAL VIPER - Crimen Expecta (2012)


Jednym z ciekawszych naszych rodzimych zespołów heavy metalowych jest bez wątpienia CRYSTAL VIPER, który w krótkim czasie odniósł ogromny sukces za granicą i dziś zebrał ogromną rzeszę fanów. Również i ja dałem się ponieść ich muzyce. Niezwykła umiejętność odtworzenia heavy metalu lat 80, do tego charyzmatyczna wokalista Marta Gabriel, który jest obdarzona znakomitym głosem, który przebija skalą i ogniem nie jeden męski wokal. Choć zespół niczego nowego nie odkrył to jednak swoją misję metalizowania świata może uznać za wielki sukces. Debiut mający surowe brzmienie, mający pazur i niekonwencjonalny styl, potem jakże przebojowy, mający charakter już europejskich wielkich kapel „Metal Nation” to są znakomite albumy. Jednakże kiedy pojawił się „Legends” można było poczuć spadek formy, nawet wyczerpanie formuły, była stagnacja i podawanie w kółko tego samego. Co się robi w takiej sytuacji? Odświeża się formułę i to w taki sposób, że wtapia się nowe patenty do muzyki jednocześnie nie zmieniając filozofii CRYSTAL VIPER. Tak jak zapowiedzieli muzycy promując swój nowy album o jakże mrocznym tytule „Crimen Expecta” tak też się stało. To co było wręcz nie możliwe udało się i to z jakim skutkiem. Zespół stworzył dzieło, które może być przełomowe w ich karierze, ba na pewno będzie. Otrzymaliśmy album koncepcyjny dotyczący polowanie na czarownice i cih palenie i pierwszy raz zespół zagłębia się w taką nieco mroczniejszą lirykę. Oczywiście na samą myśl przychodzi album „The Eye” KINGA DIAMONDA i słusznie bo i muzycznie CRYSTAL VIPER sięga tym razem po działalność tego jakże znaczącego muzyka. Jest klimat grozy i mrok z płyt Kinga, jest też ciężar znany z MERCYFUL FATE. CRYSTAL VIPER pierwszy raz zrobił wycieczkę w ostrzejszy heavy metal, w który można doszukać się pewnych zapożyczeń z thrash metalu czy nawet death metalu i świetnym tego dowodem jest cover VADER czyli „Tyrani Piekieł” z gościnnym udziałem nikogo innego jak Peterem. Ten cover idealnie również interpretuje to co się dzieje na tym albumie, znakomicie wyraża nowe, cięższe, ostrzejsze, mroczniejsze oblicze zespołu. Tak więc wraz z nową konwencją pojawił się nie tylko mroczniejszy klimat, ale cięższe, zadziorniejsze, dynamiczne wręcz thrash metalowe riffy i jest diametralna zmiana w stosunku do wcześniejszych płyt. Co ciekawe najbardziej zaskakuje sama Marta Gabriel, która o dziwo jeszcze bardziej się rozwinęła jako wokalistka. Koniec wizerunku grzecznej wokalistki, tutaj Marta pokazuje pazurki i jest ogień jakiego jeszcze nie było. Śpiewanie przesiąknięte thrash metalem świetnie współgra z ostrym, dynamicznym tłem.

Pewnie nie którzy myślą, że jest drastyczna zmiana? Otóż nie. Już w ostrym, dynamicznym, ciężkim z mrocznym klimatem „ Witches Mark” słychać to co zespół prezentował do tej pory, czyli przebojowość, staranność wykonania, melodyjność i duże przywiązanie do nawiązywania do wielkich kapel i lat 80. Jednakże CRYSTAL VIPER odświeżył formułę, postawił tym razem na nieco cięższy riff, ostrzejszy wokal Marty co zaowocowało prawdziwym killerem, który jest jak dla mnie ich najlepszym utworem na przestrzeni całej działalności. Jednak fani zespołu mogę być spokojni, CRYSTAL VIPER nie gra thrash metalu, a w dalszym ciągu heavy metal pełną parą i to świetnie słychać w rycerskim „Child Of Flame” który charakteryzuje się takim marszowym tempem i słychać gdzieś w tym wszystkim nawet MANOWAR, jednak szczypta mroku, ostrzejszy wokal Marty sprawia że nie czuć wtórności, wyczerpania formuły. Nawet długie, rozbudowane solówki w tym kawałku zaspokoją niejednego smakosza pięknych urozmaiconych, zapadających w pamięci popisów gitarowych i pod tym względem album jest bogatszy od swojego poprzednika. Rasowy heavy metal z rodem lat 80? KING DIAMOND z okresu „The Eye”? Czemu nie? Tak można by opisać dynamiczny, melodyjny „It's Your Omen”. Ten kawałek też mimo pewnych sprawdzonych patentów jak choćby przebojowość i struktura czy też tempo które nawiązują już do innych utworów tej kapeli, to jednak wystarczyło wzbogacić konwencję poprzez klimatyczne organy, wystarczyło postawić na ostrzejszy riff, wystarczyło postawić na różnorodność i już to wszystko nabiera jakże innego, mrocznego wymiaru. KING DIAMOND gdyby to usłyszał byłby na pewno dumny. Tak jak na poprzednich płytach tak i tutaj nie obeszło się bez gości. Drugim specjalnym gościem obok lidera VADER jest David Bower z HELL, który pasuje do tego co zespół gra na tym albumie, a jego wyczynów można posłuchać w rozbudowanym, nieco stonowanym „ Crimen Expecta” który przemyca sporo ciekawych motywów, które porwą niejednego słuchacza. Mroczny, rycerski heavy metal można usłyszeć w „Medicus Animarum” z pewnymi nawiązaniami do MANOWAR. Jest też troszkę RUNNING WILD jak dobrze się w słuchacie w speed metalowy „The Spell Of Death” gdzie również w mieszano melodyjność znaną z IRON MAIDEN. Nawet i w tym kawałku można wyczuć ten mrok i ciężar, to czego poniekąd brakowało na poprzednich płytach. „Hope Is Gone, Here's New Law” to przykład takiego rasowego heavy metalowego kawałka który garściami czerpie z złotego okresu czyli lat 80. Jednak sama forma podania, sama konwencja godna szacunku i gdyby tak każdy zespół grał tak wtórnie jak CRYSTAL VIPER to byłbym w niebie. No i nie można zapomnieć o drugim rozbudowanym kawałku na płycie, a mianowicie monumentalnym „Fire Be My Gates” który zawiera wszystko, wolne, romantyczne tempo, zawiera organy budujące klimat grozy, jest niezwykła rytmiczność, zadziorność, no i przebojowy refren, a wolne takie nieco marszowe tempo dodaje tylko niezwykłego uroku kompozycji. Pojedynki solówkowe Marty z Andym Wavem są wyborne i tutaj można w sumie pochwalić za niezwykła dbałość i pomysłowość w tym aspekcie.

Nie mam zastrzeżeń do nowego albumu CRYSTAL VIPER i jestem mile zaskoczony że mnie zaskoczyli i nagrali naprawdę świeży album, z nieco przemeblowaną filozofią. Muzycy na czele z Martą zaliczyli jak dla mnie wzrost formy i to słychać na tym albumie. „Crimen Expecta” to bez wątpienia najbardziej dojrzały album naszej rodzimej formacji, to album który ma do zaoferowania poza przebojami, killerami, również niezwykły mroczny klimat i opowieść. Całość zgrabna dopracowania nie tylko pod względem wizualnym, ale i brzmieniowym. Czy ta wysoko forma jak i na nowo zdefiniowany styl CRYSTAL VIPER utrzyma się na kolejnych płytach? Mam na dzieję że tak.

Ocena: 9.5/10

GAIA EPICUS - Dark Secrets (2012)


Jednym z tych zespołów który nie kryje swoich inspiracji pionierami power metalu czyli GAMMA RAY i HELLOWEEN jest bez wątpienia norweski GAIA EPICUS, który właściwie ani nie myśli zerwać z wtórnością i odgrzewaniem już oklepanych motywów gitarowych, sprawdzonych melodii. GAIA EPICUS ironicznie również jest prowadzenie przez muzyka o nazwisku Hansen, ironicznie również on jest mózgiem zespołu, bawiąc się zarówno w kompozytora jak i wokalistę grającego jednocześnie na gitarze. Norweski zespół opiera swój styl na podobnych patentach jak wcześniej wspomniane kapele. Jest tutaj dynamika, różnorodność i struktura kompozycji podobna do GAMMA RAY, jest też melodyjność, radość i przebojowość w stylu HELLOWEEN. GAIA EPICUS choć wtórna, choć niczego odkrywczego nie wymyśliła, to jednak dość szybko zyskała sporo fanów i szybko znalazła się wśród tych bardziej rozpoznawalnych kapel power metalowych. Początkowo zespół trzymał dobry poziom, a nawet sięgnęli perfekcji na „Victory”. Jednak po tym albumie zespół popadł w kryzys. Posypał się skład i na placu boju właściwie pozostał sam Thomas Chr Hansen. Choć na „Damnation” wyraźnie było słychać obniżenie poziomu i pewny spadek formy. Długie oczekiwanie i kilkakrotne przekładanie premiery albumu z 2009 r dotknęły również i jego następce czyli „Dark Secrets”. Obawy co do tego wydawnictwa były, a to z kilku powodów. Największe z nich to przede wszystkim brak zespołu z prawdziwego zdarzenia, gdzie każdy potrafi wnieść coś od siebie do kompozycji, a drugim czynnikiem był słabszy już album „Damnation” z konfrontacji choćby z takim „Victory”. 3 lata oczekiwania i bawienia się w kotka i myszkę z fanami, ale w końcu się ukazał. Wydawnictwo zdobi bez wątpienia jedna z ładniejszych okładek na rynku i choć oko zostało zaspokojone, to jednak moja dusza nie.

Muzycznie nie ma rewolucji jest to dalej ta sama filozofia. I album wypełnia masa utworów rozegranych w stylu do jakiego nas zespół przyzwyczaił. Mamy kompozycję jak „Beyond The Universe” które pod względem struktury, melodyki jak i klimatu zabierają słuchacza do okresu pierwszych płyt, z naciskiem na debiut. Wtórność bije z tego kawałka na kilometr i sporo tutaj zapożyczonych motywów. Sam kawałek jest bardzo dobry, melodyjny, radosny z ciekawymi nieco urozmaiconymi riffami. Choć ten album jest o kilka klas niżej w stosunku do dwóch poprzednich albumów zarówno pod względem aranżacyjnym jak i kompozytorskim to jednak można trafić na udane kompozycje jak choćby taki „Hellfire”, który moim skromnym zdaniem jest najlepszym utworem na płycie. Utworem który idealnie wpisuje się konwencję dwóch poprzednich albumów, zwłaszcza takiego „Victory”. Podoba mi się ta różnorodność, ta niezwykła pomysłowość i melodyjność, przebój jak się patrzy. To że forma GAIA EPICUS nie należy do wysokich świadczy nie potrzebnie przekombinowany „Lost Forever”. Nie trafione zostały kwestie mówione przez Hansena, który śpiewa jeszcze słabiej niż na poprzednim albumie. Próba zawarcia mrocznego klimatu również chybiona, na pociechę zostaje niezwykła melodyjność w refrenie i chwytliwa solówka spod znaku GAMMA RAY czy HELLOWEEN. Zespół dobrze radzi sobie z nieco ostrzejszym graniem gdzie słychać wpływy późniejszego okresu promienistych i świetnie to odzwierciedla dynamiczny i zadziorny „ Mirror Of Truth”, ostry i przebojowy „Failing Into The Abyss” , melodyjny „Behind The Walls” gdzie dominuje niestety chaos i brak jakiejkolwiek wizji co do tego albumu i już lepiej w tej promienistej konwencji wypada taki „The raven”. Album jest bardzo nie równy i sporo tutaj zamieszania robią eksperymenty, a to z rycerskim heavy metalem w „Bounded By Blood” , folkiem w „Ode To The Past” który chyba pokazuje że najlepszym ogniwem i takim motorem tego nowego albumu są bardzo dobre solówki gitarowe, czy też mrocznym heavy metalem z stonowanym tempem i tajemniczym klimatem jak w tytułowym „Dark Secrets”. Miejsce nie potrzebnie na płycie zajmują słabe dwie ballady na czele z „Farawell” który tylko uwypuklają wszystkie minusy tego albumu oraz formy zespołu.

Thomas Chr Hansen jest dobrym gitarzystą i ten album jest kolejnym tego dowodem i tylko w tym aspekcie można poczuć jakieś zadowolenia. Niestety spadek formy i brak jakichkolwiek pomysłów dotknął sferę aranżacji i kompozytorstwa. Nie dość że sporo tutaj wtórność i oklepanych motywów, to są jeszcze one podane w niechlubnej formie, która na dłuższą męta odtrąca słuchacza i psuje cały odsłuch. Niby jest to GAIA EPICUS w tej swojej konwencji, ale brakuje pomysłów, brakuje killerów, zapadających kompozycji, brakuje tego solidnego wykonania. Album właściwie kierowany do zagorzałych fanów zespołu. „Dark Secrets” sprawił że zaczynam się zastanawiać, czy to już nie koniec tej kapeli będącej kopią HELLOWEEN / GAMMA RAY.


Ocena: 5/10

czwartek, 19 kwietnia 2012

RAILWAY - Climax (1987)


W roku 2006 odrodził się niemiecki RAILWAY. Kapela ta była dość znana w latach 80, kiedy to tworzyli oni trzon niemieckiej sceny heavy metalowej. Fakt kapela może nigdy nie osiągnęła takiego wielkiego sukcesu co pionierzy i znane marki z tamtego rejonu. Ale fani niemieckiej sceny metalowej, a zwłaszcza fani takich kapel jak ACCEPT, WARLOCK, czy też MAD MAX powinni się zainteresować na poważnie tym zespołem. Jakby nie patrzeć RAILWAY rozpoczął działalnośc w 1977 roku, a więc tworzył trzon owego heavy metalu w tamtym rejonie. Jednak pierwszy ich album ukazał się w roku 1984, a ostatni w okresie lat 80 ukazał się w 1987 roku. Co można napisać o „Climax”? Przede wszystkim, że jest to album zawierający muzykę odegraną na poziomie dobrym, bez elementu zaskoczenia, o którym nie może być mowa przy tej nieco wtórnej, oklepanej muzyce RAILWAY, który nie odróżniała się od stylu innych kapel heavy metalowych. Jednak umiejętność stworzenia prostych, melodyjnych, wręcz przebojowych utworów pozwoliła stworzyć całkiem przyjazny dla ucha album, który dostarcza sporo zabawy słuchaczowi.


Brak oryginalności, wtórność na każdym kroku i mogło się wydawać że taki album jest skazany na porażkę. Jednak pomysłowość, wykonanie i dbałość w aranżacjach, a także o melodie sprawia że album jest dobry i bardzo miły dla ucha. Można mieć pretensję że partie i solówki duetu Allgayer/ Haslinger są nieco oklepane, mało porywające, czasami monotonne co świetnie słychać w sumie w otwierającym „Breakout” gdzie jest tylko dobra praca gitar i mało w tym wszystkim przekonania brakuje ognia. Na szczęście całość ratuje dobrze spisująca się na tym albumie sekcja rytmiczna oraz nowy nabytek zespołu czyli wokalista Armin Schuler, który jest lepszym śpiewakiem aniżeli jego poprzednik. Więcej w tym pasji, miłości do śpiewania, więcej ekspresji i same wyszkolenie technicznie jest bardziej atrakcyjne, podwyższając tym samym standard RAILWAY. To że jest to kapela z Niemiec to właściwie słychać już od pierwszych minut albumu, a świetnie to podkreślone jest w takim ostrym, nieco ociężałym „Take The Chance” gdzie słychać tą niemiecką surowość, toporność nawiązującą do WARLOCK czy też ACCEPT. Bardzo istotną cechą tego albumu, która sprawia że słucha się tego przyjemnie to bez wątpienia jego różnorodność. Bo obok takich rasowych heavy metalowych kawałków utrzymanych w niemieckiej kulturze mamy też speed/ power metalowe petardy jak „First Shot” z znakomitą solówką przypominającą dzieło HELLOWEEN „Walls Of Jerycho” czy też rozpędzony „Don't Try to Mess Around With Me” , ale mamy też bardziej spokojne kompozycje, gdzie zespół daje upust rockowej, hard rockowej naturze i świetnie to słychać choćby w takim ciepłym, przebojowym „Rockets” czy też hard rockowy „Boys Gets Drunk” który jest ukłonem w stronę AC/DC. Oprócz takich hard rockowych kompozycji mamy tez taką bardziej rock'n rollową, gdzie zespół stawia na radosny wydźwięk i tak też jest w „Missy Lilly”. Jednak moim skromnym zdaniem największą atrakcją tego albumu są true metalowe kawałki, które utrzymane są w średnim tempie, gdzie jest bojowy refren, gdzie jest chwytliwy, wręcz przebojowy refren, który zostaje z słuchaczem na nieco dłużej niż tylko podczas słuchania albumu. I właściwie taki „Heavy & Loud” , „Ready To rock” czy też zadziorny „Come On” to bodajże jedne z najlepszych kompozycji na albumie i kompozycje które kipią energią i oddają to co najważniejsze w muzyce RAILWAY.

Może RAILWAY nie stworzyło wielkiego dzieła, może zabrakło oryginalności i jakiś genialnych pomysłów, ale to nie skreśla ich albumu, który pod względem muzyki zawartej jest dobry. Zarówno wykonanie jak i cała produkcja jest adekwatna do umiejętności muzyków. „Climax” to album który zadowoli fanów niemieckiego heavy metalu, a także tych którzy nie przewiązują aż takiej wielkiej wagi do oryginalności, a także tych co lubią posłuchać porządny, solidny heavy metal z wpływami hard rocka, gdzie znaczącą rolę odgrywa melodyjność i przebojowość.

Ocena: 7/10

CARRION - Evil Is There (1986)


Jednym z takich nieco zapomnianych diamentów muzyki trash metalowej z lat 80 jest bez wątpienia szwajcarski CARRION. Zbyt dużo o samym zespole nie wiadomo i nie wiele informacji przetrwały do dnia dzisiejszego. Co wiadomo na ich temat to że został założony w 1983 roku , jak również to że nagrali w 1985 roku dwa dema, i nagrali pod tą nazwą właściwie jeden album, by potem tworzyć pod nazwą POLTERGEIST. Ich debiutancki album zatytułowany „Evil Is There” który ukazał się w 1986 roku to właściwie dzieło, które przetrwało próbę czasu i do dziś zachwyca jak mało który album z gatunku speed/thrash metal. Fani takich kapel jak SLAYER, KREATOR czy też poniekąd MORBID SAINT na pewno przypadnie do gustu to co gra ten zespół. Gdybym miał opisać w kilku słowach ów album, to bym na pewno bym wykorzystał takie epitety jak agresja, przebojowość, dynamiczność, melodyjność, czy też mroczny wydźwięk. Co wyróżnia też ten album to to przede wszystkim dobrze przyrządzona produkcja albumu, gdzie jest nacisk na surowość i mroczny klimat.

Jednak czy można byłoby mówić o perfekcyjnym albumie gdyby nie duże przywiązanie do poziomu poszczególnych utworów? Czy owe wydawnictwo byłoby tak zachwycające gdyby nie fakt wykreowania równego materiału, który właściwie jest oparty na jednym motywie, na jednym pomyśle. Dla jednych fakt jednostajności może być udręką, a dla drugich prawdziwą ucztą. Album wypełnia 9 utworów trwających łącznie 35 minut, co sprawia że krążek nie męczy i łatwo zapada w pamięci. Nie trzeba zagłębiać się w muzykę CARRION, żeby stwierdzić kto odgrywa najważniejszą rolę w zespole. Już od pierwszych nut „Shark Attack” słychać, że najwięcej roboty ma nie kto inny jak Vo Pulver, który podzielił funkcję wokalisty jak i gitarzysty. Co ciekawe w obu rolach się sprawdził znakomicie. Wokal nieco taki surowe, nieco mroczny, pełen agresji i słychać tutaj wpływy Mile Petrozzy z KREATOR, zaś jako gitarzysta stawia na melodyjność, agresję i dynamikę. Nie jest w żadnym wypadku chaotyczne, czy pozbawione harmonii. Takich kompozycji jak otwieracz jest znacznie więcej. Taki też jest złowieszczy „Antichrist” który prezentuje jak świetna na tym albumie jest sekcja rytmiczna, która jest i dynamiczna i nadająca albumowi niezwykłej mocy. CARRION to zespół który świetnie ukazuje dość nie typowe zjawisko w thrash metalu, a mianowicie przebojowość godną takich gatunków jak speed/heavy metal i świetnie to odzwierciedla utwór „Games of Evil” przy którym aż nie możliwe jest powstrzymanie się od headbanganingu. Tutaj bardzo ciekawie wyeksponowaną taki nieco przesiąknięty NWOBHM bas, nieco power metalowe wysokie rejestry wokalne Pulvera, a także niezwykłą melodyjność w partiach gitarowych. Oczywiście zespół też potrafi nieco urozmaicić kawałki, potrafi nieco bawić się różnymi motywami, melodiami i to słychać choćby w takim „Restless”. Coś w stylu „Games Of Evil” jest taki przebojowy „Demons Child” który oprócz ocierania się o speed/thrash metal można wyłapać pewne ślady power metalu. Zwłaszcza to można wyłapać w melodyjnych partiach gitarowych, czy też w takim chwytliwym refrenie, który przypomina mi choćby wczesny METAL CHURCH. Zupełnie inaczej zaczyna się z koeli taki „Avenger” gdzie zespół stawia na heavy metalową melodię, na spokojne tempo i można byłoby z tego zrobić całkiem przyjemną balladę, jednak czy pasowałoby to do reszty? Pewnie nie, dlatego szybko utwór przeradza się bodajże w najszybszą kompozycją na albumie. I takiej dynamiki, wyszkolenia instrumentalnego można tylko zespołowi pozazdrościć. Thomas Steiner odgrywa na tym albumie bardzo znaczącą rolę, bo właściwie w każdym utworze można poczuć ten mocny, budujący mroczny klimat bas i to słychać świetnie w takim „Evil Is there” gdzie znów oprócz typowego speed/thrash metalu, słychać patenty heavy metalowe jak i power metalowe. Kawałek dość zróżnicowany i nawet prosty refren spełnia się tutaj, gdyż bardzo łatwo zapada w pamięci, zresztą nie tylko ten aspekt szybko trafia do słuchacza. „Marschall Law” to kolejny killer na płycie, aczkolwiek co wyróżnia ten kawałek, to wyborne solówki, jak i bardzo urozmaicające utwór zwolnienia pasujące do takiego rasowego heavy metalowego kawałka. Oczywiście zaskoczenia nie ma w zamykającym „Torero” który jest w dalszym ciągu szybkim, agresywnym graniem które zespół prezentował od samego początku.

„Evil Is There” to album dopracowany pod każdym albumem, to dzieło skończone, które definiuje w zupełności gatunek speed/thrash metal, który uwypukla najważniejsze składniki tego rodzaju muzyki. A takie cechy jak równy, dynamiczny materiał, gdzie od początku wypełniają przeboje, mroczny klimat, czy też umiejętności muzyków, które śmiało można określić jako klasę światową. Jeden z najlepszych albumów thrash metalowych jakie słyszałem.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

AXEL RUDI PELL - Black Moon Pyramid (1996)


Kiedy AXEL RUDI PELL wskoczył na tron melodyjnego metalu za sprawą genialnego „Between The Walls” w 1994 roku właściwie wyczekiwano na kolejny album króla melodyjnego metalu, na kolejne wydawnictwo które potwierdzi wielkość Axela, które potwierdzi że nie na darmo jest on królem melodyjnego metalu, że wysoka forma muzyczna to jego drugie imię. Na następne wydawnictwo przyszło poczekać 2 lata a w tym czasie Axel poświęcił wolny czas na wydanie pierwszego albumu koncertowego „Live In Germany”. W 1996 roku światło dzienne ujrzał kolejny świetny krążek w bogatej dyskografii Axela, a mianowicie „Black Moon Pyramid”. Tym razem obeszło się bez jakichkolwiek zmian personalnych, obyło się również bez zmian w sferze muzycznej. W dalszym ciągu jest ta sama filozofia która opiera się na zagrywkach Axela, który wygrywa dość skomplikowane partie, dość ciepłe melodie, przebojowe riffy i jest na tym albumie masa ciekawych motywów i rozbudowanych, zróżnicowanych solówek. Pod tym względem jest to jeden z moich ulubionych albumów Axela. Jest to w dalszym ciągu styl który zbudowany jest w oparciu o ciepły, tajemniczy klimat i emocjonalne, intrygujące partie wokalne Jeffa Scotta Sotto, który jest jak dla mnie jednym z najlepszych wokalistów heavy metalowych, jeden z tych który stworzył z Axelem świetny duet, który przeszedł na dobre do historii melodyjnego metalu. Jak przystało na płytę Axela Rudiego Pella mamy to charakterystyczne rozłożenie utworów, tą różnorodność. Niestety mimo tych licznych argumentów przemawiających za kolejnych arcydziełem, trzeba także świadomie przytoczyć kontrargumenty czyli kilka nie potrzebnych prób eksperymentowania, nie potrzebna wręcz nie pasująca do reszty i właśnie wciskanie słabszych kompozycji do jakże mocnego materiału okazało się powodem tego że otrzymaliśmy album nieco słabszy od poprzednika, ale kiedy odpala się płytę, ciężko to właściwie odczuć.

Nikogo nie zaskoczy otwarcie kawałkiem „Return of the Pharaoh (Intro)” który buduje odpowiedni tajemniczy, nieco mroczny klimat, który będzie wyczuwalny przez cały materiał. Tak jak przewidywalny jest otwieracz w postaci intra, tak samo łatwo można odczytać, że drugie miejsce zajmie jakiś rozpędzony, wręcz speed metalowy kawałek. Tak też się stało i „Gettin Dangerous” to jedna z najlepszych kompozycji o dynamicznej charakterystyce. Jest oczywiście rozpędzona sekcja rytmiczna, ostry riff, melodyjny refren i sporo nawiązań do RUNNING WILD. Za co kocham ten album? Przede wszystkim za jego różnorodność i przebojowość, która zawsze ma różne symptomy, a tym razem dostajemy właściwe pełen zestaw, z różnymi smakami. Oczywiście jedną z najlepszych kompozycji w dorobku Axela jest jak dla mnie taki lekki, nieco hard rockowy „Fool, Fool” gdzie Axel nawiązuje oczywiście do działalności RAINBOW i nawet podobny charakter można wyczuć w ramach budowania refrenu i przebojowości. Do tego wszystkiego jeden z najbardziej pomysłowych motywów gitarowych Axela zdobi ten kawałek. Niby prosty, niby taki obstukany, a mimo to zachwyca. Świetnie tutaj budowanie jest również napięcie, gdzie sporo zależy od partii klawiszowych. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu można wyłapać jakby więcej dynamicznych utworów i mamy w tej konwencji utrzymane następujące utwory: zadziorny „Hole In The Sky”, instrumentalny „Sphinx' Revenge” który większy nacisk kładzie na melodie, niż na emocje, ale i tak dla mnie to jest jeden z najlepszych instrumentalnych utworów Axela, który świetnie nawiązuje do stylu Ritchiego Blackmore'a. Gdy mowa jest o szybkich, energicznych kompozycjach to należy tutaj przytoczyć również przebojowy „You And I” z jednym z najlepszych refrenów jakie stworzył Axel, a także rytmiczny „Vision In The Night”. O zróżnicowanym materiale decydują przede wszystkim 3 utwory jakże o różnych klimatach i strukturach utwory. Mam tu na myśli piękną balladę „Silent Angel” który po raz kolejny zdobi ciekawa linia melodyjna i porywający, zapadający w głowie refren. Górą biorą emocję, zwłaszcza kiedy słucha się ciepłego, ekspresyjnego wokalu Soto i magicznej solówki Axela. Jeszcze inny klimat, inny styl niesie ze sobą ekspresyjny, magiczny „Touch The Rainbow” który jest jedną z najpiękniejszych kompozycji stworzonych przez Axela. Troszkę tutaj LED ZEPPELIN, troszkę RAINBOW, troszkę bluesowego klimatu i jakże oryginalnie brzmiący refren. Bardzo pomysłowe rozegrane partie gitarowe. Jeśli miałbym wskazać jeden z moich ulubionych epickich, rozbudowanych kawałków Axela, bez wątpienia wskazałbym na „Black Moon Pyramid”. Utwór właściwie jest bliźniaczo podobny do „Stargazer” RAINBOW i to zarówno w budowanie napięcia, w konstrukcji, w liniach melodyjnych czy też w samym motywie przewodnim, w refrenie, czy też w fazie końcowej. Wykonanie wokalne można porównać do DIO i tutaj śpiewa różnorodnie i z dużą energią o czym może świadczyć choćby refren. Zaś maestro Pell brzmi jak Ritchie Blackmore'a i to jest najlepsza rekomendacja tego utworu. Płytę niestety psują i zaniżają poziom dwie zupełnie niepasujące stylistyczne utwory, a mianowicie instrumentalny „Aqua Solution” i też wiejski „Aquarius Dance” gdzie mamy więcej progresywnego rocka i muzyki country.

Mimo dwóch słabszych utworów bardzo cenię sobie ten album zwłaszcza za jego przebojowość różnorodność, wykonanie, pomysłowość i dostarczenie kolejnej porcji melodyjnego metalu z najwyższej półki. Po raz kolejny zachwyca soczyste, ciepłe brzmienie, po raz kolejny zachwyca wysoka forma muzyków i jak tutaj być negatywnie nastawionym na ten album? Jak dla mnie jeden z tych najlepszych albumów Axela.

Ocena : 9.5/10

niedziela, 15 kwietnia 2012

MANOWAR - Hail To England (1984)


Amerykańscy wojownicy MANOWAR po sukcesie „Into The Glory Ride” który świetnie definiował styl i muzykę MANOWAR którą śmiało można określić epic heavy metal, czy tez taki true heavy metal. Ale amerykanie nie chcieli na tym poprzestać i postanowili iść za ciosem i kłuć metal póki gorący. Gdy się słucha takiego ideału jak „Into Glory Ride” to aż ciężko uwierzyć że ten czyn był możliwy do powtórzenie, ba nawet pewnego podrasowania i jeszcze większego uwypuklenia tej podniosłości i tego klimatu bitewnego. Ten niemożliwy wyczyn udał się kapeli zapewne z dobrej passy i stabilizacji w zespole, gdzie obyło się bez jakiś zmian personalnych. Była również wyznaczona ścieżka, wystarczyło tylko stworzyć 7 genialnych, ponad czasowych kompozycji, które na zawsze się w piszą w historię heavy metalu, na zawsze będą stanowić kamień milowy MANOWAR. I tak jest w przypadku „Hail To England” który ukazał się w 1984 roku. Nikt nie będzie polemizował z nikim, nikt nie zaprzeczy że to jeden z najbardziej znaczących albumów heavy metalowych, nikt też nie podważy faktu, że to jeden z najlepszych albumów MANOWAR jeśli nie najlepszy. Tytuł właściwie jest hołdem dla fanów brytyjskich, których zespół nie mógł odwiedzić w ramach promocji poprzedniego albumu. Muzycznie „Hail To england” jest rozwinięciem pomysłów z poprzedniego albumu, jest znakomitą kontynuacją która podtrzymuje koncepcję muzyki MANOWAR, ich filozofię.

Materiał może i krótki bo zawiera 7 kompozycji które trwają mniej niż 40 min, ale pod względem poziomu i różnorodności zaspokoi on nawet najbardziej wymagającego słuchacza. Nie ma to jak zacząć klimatycznie, wręcz ze stoickim spokojem jak to słychać w przebojowym „Blood Of The Enemies” który dość szybko stał się jednym z kultowych utworów MANOWAR. Oczywiście po klimatycznym wejściu utwór przeradza się już w typowy bojowy kawałek z marszowym tempem, z podniosłym refrenem, z klimatycznymi chórkami, z przeszywającą partią basową Demaio i intrygującym śpiewem Erica, która ma bardzo mocny głos i czasami brzmi jak jakiś bóg metalu. Ileż w tym ekspresji, ileż potu i serca zostało w to włożone, majstersztyk. Bez rozgrzewki rozpoczyna się mroczny „Each Dawn I Die” który również oddaje to co najlepsze w MANOWAR. Jest marszowe, powolne tempo, mocny bas, no i ta podniosłość w refrenie. Oczywiście mamy do czynienia z kolejnym przebojem, aczkolwiek można odczuć takie aktorstwo w śpiewaniu Erica Adamsa i słychać że pojawiają się motywy mroczny, które są śpiewanie w niskich rejestrach, ale są też motywy śpiewane z dużą ekspresją i wysokich rejestrach. To już świadczy o klasie samego wokalisty. Ile czym byłby MANOWAR bez Adamsa i Demaio? Okryty sławą został również taki rozpędzony „Kill With Power”, który ukazuje że zespół potrafi przyspieszyć kiedy trzeba, potrafi urozmaicić utwór tam gdzie trzeba. W tym utworze można delektować się dynamiczną sekcją rytmiczną, a zwłaszcza żywiołową partią perkusyjną Columbusa i wysokimi rejestrami Adamsa, który wręcz przeszywa pod względem klimatu. „Hail To England” to z kolei dobry przykład że MANOWAR nie są obce przeboje i nie mają z tym żadnego problemu. Niezwykła przebojowość emanuje zarówno z rytmicznego motywu gitarowego, jak i prostego, podniosłego refrenu. Kolejna klasyka i idealna definicja stylu MANOWAR jak i epic metalu. „Army of Immortals” to jakby ta sama filozofia tylko wyłożona w inny sposób. Tutaj można odczuć niezwykłą lekkość, nieco hard rockową rytmiczność no i przede wszystkim popis Rosa w solówkach, ale ten element powinienem tak naprawdę wychwalić przy każdym utworze. Oczywiście na płytach MANOWAR dość charakterystycznym punktem są instrumentalne utwory, gdzie większe pole do popisu ma zazwyczaj nie kto inny jak Joye Demaio. Tym razem mamy „Black Arrows” które poprzedza 3 minutowa kwestia słowna. Całość zamyka oczywiście kompozycja rozbudowana, zróżnicowana czyli „Bridge of Death” który jest takim nieco patetycznym utworem z lekkim diabelskim zabarwieniem.

„Hail To Englend” to bez wątpienia jeden z najbardziej znaczących albumów w historii heavy metalu. Dzieło skończone, które potwierdza jak wielkim zespołem jest MANOWAR. Podkreśla niezwykłe umiejętności muzyków, przede wszystkim imponujące na każdym kroku partie wokalne Erica Adamsa, mocny bas Demaio czy też w końcu melodyjne i zapadające w pamięci partie gitarzysty Rosa. Ten album interpretuje doskonale epicki heavy metal MANOWAR, który zbudowany jest na wolnej stylistyce, gdzie tym razem zespół jakby z większą gracją uwypukla ekspresywność materiału i jego bojowy charakter. Wstyd nie znać.


Ocena: 10/10

sobota, 14 kwietnia 2012

RUNNING WILD - Shadowmaker (2012)


Czy warto jest postawić całą karierę, cały swój naprawdę udany dorobek płytowy, swój status dla reaktywacji, która nie zawsze przynosi oczekiwany rezultat? Te rozmyślenia dopadły mnie w ramach przeprowadzonej reaktywacji RUNNING WILD, który zakończył działalność w 2009 roku żegnając się jednocześnie ze swoimi fanami na koncercie Wacken 2009. Wiadomość o reaktywacji była szokująca chyba dla wielu fanów, słuchaczy heavy metalowych. Bo właściwie po dwóch latach Rock'n Rolf wskrzesza swój legendarny zespół. I tutaj zaczęły się pojawiać pytania? Dlaczego? W jakim celu? Czyżby dla pieniędzy? Czy może po 7 letniej przerwie od ostatniego wydawnictwa lider zespołu miał nowe, świeże pomysły, które w końcu by zadowoliło w 100 % fanów? Kolejne pytania wiązały się z tym czy produkcja albumu będzie lepsza niż „Rogues En Vogue” czy pojawią się prawdziwi muzycy? Czy będzie to album w stylu do jakiego nas przyzwyczaili, w stylu piracki, czy może coś zupełnie innego? Na odpowiedzi na te pytanie przyszło poczekać troszkę, bo do połowy kwietnia na kiedy to przewidziano premierę „Shadowmaker”. Informacje jakie były stopniowo wypuszczane do internetu budziły wręcz niezadowolenia fanów i już na starcie wróżyły, że zespół nie powróci w glorii i chwale. Pierwsze co totalnie mnie przeraziło i dawało podstawy że szykuje się bodajże najgorszy album grupy, to bez wątpienia okładka frontowa. Wiem, że nie ocenia się płyty okładce, ale pozwala ona czasami podpowiedzieć, co może być warte obczajenia a co nie. A okładka „Shadowmaker” jest wręcz amatorska i niczym nie przypomina wcześniejsze okładki, nie ma w niej nic z RUNNING WILD. Nieco inne logo, brak charakterystycznych elementów, jak choćby ich znak firmowy czyli Adrian. Jedna z najbrzydszych okładek jakie widziałem. I dlaczego taka okładka a nie inna? Czyżby brak pieniędzy na zatrudnienie jakiegoś znanego rysownika? Ta informacja wzburzyła niemal wszystkich. Kolejne aspekt to była lista utworów i ich nazwa. Patrząc na ten aspekt to widać, że album stawia na nieco mroczniejsze teksty i widać także że nie będzie to już taki piracki album jak choćby „Rogues En Vogue”, że nie wspomnę o starych albumach. Na jakieś próbki zespół kazał dość długo fanom czekać, a kiedy już coś się pojawiło, to znów pojawiło się zgrzytanie zębami. „Riding On the Tide” to właściwie pierwsza rzecz jaką usłyszałem z tego albumu i wzbudził ten kawałek u mnie mieszane uczucia. Brak starego RUNNING WILD, gdzieś słychać TOXIC TASTE, gdzieś coś z „Rogues En Vogue” a to nie napawało optymizmem. I tak z tymi negatywnymi uczuciami i strachem, że jeden z najlepszych zespołów heavy metalowych idzie na dno czekałem do premiery albumu. Odnośnie samego „Shadowmaker” ciężko jest zająć jednoznaczne stanowisko, przynajmniej w moim przypadku. Jako stary zagorzały fan RUNNING WILD mówię nie temu krążkowi. Jako stary fan muszę przyznać, że w „Shadowmaker” jest mało RUNNING WILD, gdzieś została zatracona ta pomysłowość, zabrakło jakiś ciekawych utworów, zabrakło killerów, zabrakło ciekawe rozplanowanych partii gitarowych, zabrakło ognia, zabrakło przebojowości, zabrakło tych charakterystycznych zacięć Rock'n Rolfa, zabrakło ognia i doświadczonych muzyków, stawiając na sztucznie brzmiącą perkusją, mało przekonujące brzmienie, na toporne solówki, które gdzieś obijają się o słuchacza, w ogóle do niego nie trafiając. Zamiast starego charakterystycznego zacięcia Rock'n Rolfa słychać nieco inny styl, gdzie momentami jest coś z JUDAS PRIEST, momentami z TOXIC TASTE, a czasami z RUNNING WILD. Brakuje też mi gitary prowadzącej, gdyż mało przekonujące jest takie riffowanie, bez wsparcia gitary prowadzącej. Razić starych fanów będzie również toporne i monotonne riffy, motywy gitarowy które nie zapadają zbytnio w pamięci, które są dalekie od tych nawet z „Rogues En Vogue” które miały więcej z RUNNING WILD, niż te na „Shadowmaker”. Co na pewno będzie razić to brak jakiś naprawdę świetnych kompozycji, które można by postawić o bok tych kultowych i pod tym względem jak i pod względem przebojowości jest gorzej niż na dwóch poprzednich albumach. Linie wokalne Rock'n Rolfa też takie sobie, bez ognia, bez przekonania, bez jakiegoś szaleństwa. I to jest największa bolączka tego albumu, za mało tutaj RUNNING WILD, nawet tego z „The Brotherhood” i „Rogues En Vogue” które w ostatecznym rozrachunku nie były takie złe i które brzmiały jak album RUNNING WILD. I to właściwie na starcie dyskwalifikuje ten album. Niestety ja zostałem rozbity między również drugim stanowiskiem, że trzeba podejść do albumu z czystym umysłem, podejść bez porównań, bez jakiś oczekiwań, podejść do albumu jako zwykły słuchacz, a nie fan. Taki tok myślenia pozwolił mi przebrnąć przez ten nowy materiał, jednocześnie wyciskając troszkę z niego więcej niż jako fan RUNNING WILD.

Tak niezależne od stanowiska, należy przyznać, że brzmienie albumu jest słabe, nieco spłaszczone, nieco sztuczne, podobnie jak brzmienie perkusji, która nasuwa od razu automat perkusyjny. Również duet Rock'n Rolf i PJ też pozostawia sporo do życzenia, gdzie nie ma jakiś ciekawych solówek, nie ma jakiś zapadających melodii i to jest czysta prawda. Jednak sam materiał jest w miarę równy, różnorodny aczkolwiek wszystko zagrane na niższym poziomie niż na „The Brotherhood” czy „Rogues En Vogue” i to sprawia że album już staję się najsłabszym albumem w karierze zespołu. Otwarcie w postaci „Piece Of The Action” jest bardzo udane, aczkolwiek już tutaj słychać nieco inne podejście do tematu niż zawsze. Słychać to przede wszystkim to w jaki sposób śpiewa Rolf podczas zwrotki, gdzie jest praktycznie śpiewane to szeptem i to sprawia że jest faktycznie taki lekki powiew świeżości, aczkolwiek nie jest to czego by fan RUNNING WILD by oczekiwał. Najbardziej mnie ucieszył fakt, że utwór jest naprawdę heavy metalowy, co mnie ucieszyło. Bo obawiałem się jakiś hard rockowych zapędów wyjętych z TOXIC TASTE i tako jest właściwie bardzo mało. Na pewno jest to jeden z najlepszych utworów na płycie, jest dynamit, jest rytmiczny riff, jest heavy metal i chwytliwy refren. Największe kontrowersje wzbudził „Riding on The Tide” który chyba przemyca właściwie najwięcej elementów RUNNING WILD. Jest to zacięcie gitarowe charakterystyczne dla Rolfa, jest ta linia wokalna znana z poprzednich albumów, jest słyszalna ta przebojowość w refrenie, jest też piracka tematyka, jest tutaj również bardzo ciekawa solówka. Utwór jednak może nieco razić hard rockowym wydźwiękiem kojarzącym się z TOXIC TASTE. Mimo wszystko, zaliczam ostatecznie ten utwór do najlepszych na płycie, bo słucha się tego o dziwo przyjemnie, najwidoczniej czas i liczba przesłuchań pozwoliła mi się oswoić z tym co jest i z tym czego nie ma. Nie wierzyłem że Rock'n Rolf jest wstanie jeszcze stworzyć taki dynamiczny utwór jak „I am Who I am” i tutaj doznałem zaskoczenia. Ten utwór jest szybki, ostry, melodyjny i również tutaj słychać RUNNING WILD, ale ten stary rozpędzony i przebojowy. Fakt może refren nieco banalny, może taki troszkę kiczowaty, ale słucha się tego naprawdę przyjemnie. Również zadbano o ciekawie rozplanowanie solówek, które brzmią jak przystało na RUNNING WILD. Stary dobry RUNNING WILD w nowej formie i gdyby taki był album to fani by dostaliby ślinotoku, a ja na pewno. Dobra koniec bujania w obłokach, wracajmy do szarej rzeczywistości. Najsłabszym utworem na płycie jest bez wątpienia „Black Shadow” i tutaj spodziewałem się jakiegoś mrocznego i zadziornego kawałka, a dostałem jakiś ociężały, toporny utwór. Nie ma tutaj nic ciekawe i jest niedopracowanie pod każdym względem. Plus taki że brzmi to jak heavy metal, a nie jak jakiś rockowy kawałek. Niestety ten utwór dobitnie dowodzi że Rockn' Rolf nie ma już zbytnio pomysłów na swoją muzykę. Pamiętam jak czytałem jeszcze przed premierą jakąś recenzję i zobaczyłem porównanie „Locomotive” do „Raw Ride” i właściwie jest to nie bezpodstawne porównanie. Jest podobny mrok, ciężar, nieco toporność. Tak słychać tutaj sporo z RUNNING WILD z lat 80. Jest to jednocześnie najcięższy utwór na płycie i gdyby tak ozdobić tą lepszą perkusją i brzmieniem to też sporo ludzi byłoby wniebowziętych. Kolejny mocny punkt na albumie. Największe zaskoczenie sprawił mi „Me & The Boys”. Takich eksperymentów RUNNING WILD jeszcze nie robił i tutaj fani „Metal Gods” JUDAS PRIEST będą ucieszeni. Sam kawałek przypomina mi koncertowy „Prisoners Of Your Time” i tutaj też jest taki podniosły, koncertowy refren, który podgrzeje zapewne nie jedną publikę. Tak nieco tutaj kiczu, nieco wpływów TOXIC TASTE. Ale sam motyw gitarowy bardzo udany, melodyjny i gdzieś tam też można doszukać się tego charakterystycznego zacięcia i linii melodyjnej która jest wizytówką Rock'n Rolfa. Coś innego, ale coś przyjemnego i to kolejny ważny punkt tej płyty. Drugim szybkim, energicznym kawałkiem na płycie jest „Shadowmaker” i to również bardzo udana kompozycja. Jest tutaj melodyjny i zapadający motyw gitarowy, sporo tutaj „The Brotherhood” słychać. Podoba mi się że jest tutaj heavy metal pełną parą i że jest współczynnik przebojowości, jak i dość dobre zaaranżowane solówki. Troszkę RUNNING WILD usłyszymy w drugim pirackim kawałku czyli w „Sailing Fire” który poza chwytliwym refrenem i melodyjną solówką jest mało przekonującym utworem. Strasznie denerwująca jest tutaj sekcja rytmiczna. Średniej klasy jest taki „Into The Black” gdzie jest miks heavy metalu i hard rocka. Szkoda tylko ze motyw gitarowy taki nieco monotonny jest. Jeśli chodzi o refren to jest on całkiem przyjemny dla ucha. Znów można wyczuć motorykę i pomysłowość z „The brotherhood”.Całość zamyka najbardziej rozbudowana kompozycja czyli „Dracula”. Wstęp może niektórym kojarzyć się z POWERWOLF, bo też jest ten mroczny klimat. Sam utwór jest jednym z gorszych epickich kawałków jakie stworzył Rolf. Nie podoba mi się tutaj przede wszystkim motyw główny utwór. Mało chwytliwy, jakiś taki nijaki i myślę że można było to nieco ulepszyć. Ale podoba mi się tutaj rytmiczność, linia wokalna podczas zwrotek, podoba mi się mroczny klimat, również niczego sobie jest refren. Solówki również jedne z najlepszych na albumie. A sam utwór ma coś z „The ghost” z „The Brotherhood”. Choć motyw mało przekonujący to jednak jest to kolejna bardzo udana kompozycja, którą zaliczam do tych najlepszych z płyty.

Teraz rozumiecie dlaczego jestem taki nieco zmieszany. Album nie jest znowu aż taki zły. Jest kilka nawet dobrych kompozycji, ale niestety poziom jaki całość prezentuje, całe wykonanie, aranżacje, pomysły są o klasę niższe od tych z „Rogues En Vogue” czy tez „The Brotherhood”. I to jest największą bolączką, do tego dochodzi nieco mało RUNNING WILD w RUNNING WILD. Na nie korzyść tego albumu jest 7 lat przerwy od poprzednika, co właściwie jest sporym czasem żeby stworzyć coś godnego cierpliwości fanów. Również jako album dzięki któremu zespół wraca na rynek jest słaby i daleki od oczekiwań fanów i samego głośnego wydarzenia. „Shadomaker” nie jest to typowy album RUNNING WILD, jest to dzieło wyróżniające się na tle innych, nie jest to stary styl, gdyż słychać ewolucję. Mam wrażenie że reaktywacja zespołu została dokonana z pobudek finansowych szkoda tylko że cierpi na tym RUNNING WILD i fani. Pytanie jakie się nasuwa, czy lider zespołu pójdzie po rozum do głowy i nagra w końcu coś dla fanów, czy zatrudni muzyków doświadczonych? Czy będzie wstanie w ogóle jeszcze coś nagrać? Mam nadzieję że tak i mam nadzieję, że będzie to album o wiele ciekawszy od tego. Rozpatrując „Shadowmaker” pod względem dorobku RUNNING WILD jest to najsłabszy album, ale z drugiej strony nie jest to taki zły album i można go z nudów posłuchać. Ostatecznie można było sobie darować taki powrót i zostawić całkiem udany dorobek zespołu i status jednego z najlepszych zespołów heavy metalowych.

Ocena : 6/10

środa, 11 kwietnia 2012

AXEL RUDI PELL - Between The Walls (1994)


Gdyby ktoś mi zadał jedno zasadnicze pytanie w stylu a ty który album AXELA RUDIEGO PELLA cenisz sobie najbardziej? Który uważasz za najlepszy w jego dorobku? Który twoim zdaniem jest odzwierciedleniem jego stylu i filozofii melodic metalu wg Axela Rudiego Pella? Cóż ciężko udzielić jedno znaczniej odpowiedzi bo po roku 1993 właściwie każdy album odzwierciedlał to co charakteryzowało muzykę Axela. Przede wszystkim popisy Axela, który pod względem gracji, biegłości i płynności w przechodzeniu w różne jakże atrakcyjne motywy, który pod względem rytmiczności, wyobraźni muzycznej zrównał się z takimi mistrzami jak choćby Ritchie Blackmore czy też Tony Iommi i to właśnie ten jego magiczny styl wygrywania przepięknych, różnorakich melodii jest główną cechą tego stylu. Ale nie było by Axela i jego stylu gdyby nie odpowiednio dopasowany wokalista, z odpowiednim wachlarzem umiejętności i rozmachem i właściwie już po roku 1993 jest to bardzo uwypuklone. Bez odpowiedniego wokalisty jak Sotto czy Gioneli to nie było by mowy o geniuszu. Tak samo nie byłoby 100 % axela bez specyficznego brzmienia, który wyostrza jakby gitarę Axela i linie wokalne, podkreślając jednocześnie dynamiczną perkusją i ciepły klimat. Nie można by mówić o stylu Axela bez tej różnorodności materiału który właściwie zawsze oparty jest na tych samych filarach, czyli szybkich, rozpędzonych kompozycjach, epickich kolosach z dużą dawką emocji i bogactwem melodii i gitarowych motywów, czy też na ciepłych balladach, jak i magicznych instrumentalnych utworach, gdzie Axel przenosi słuchacza do innego świata. To wszystko słychać właściwie na każdym albumie po roku 1993. Ale gdybym miał wskazać na jeden z najlepszych albumów, gdybym miał wskazać na taki album który był przełomowy dla Axela, który właściwie pozwolił mu zasiąść na tronie melodyjnego metalu, gdybym miał wskazać album który w zupełności oddaje charakter Axela i jego filozofii melodyjnego albumu to wskazałbym na czwarte wydawnictwo, czyli na „Between The Walls”. Jest to drugie dzieło z wybornym Jeffem Scottem Sotto, który wg mnie zaliczył perfekcyjny występ na tym albumie i to co on wyprawia ze swoim głosem budzi respekt. Mało kto tak potrafi budować napięcie, oddać emocje, tak zniszczyć krzykiem jak Sotto. Jeśli chodzi o skład to właściwie mamy jedną zmianę, a mianowicie na klawiszach, gdzie pojawił się Julie Greaux i muszę przyznać że ten element na tym albumie odgrywa większą rolę niż na poprzednich albumach.

No to może kilka słów o samym materiale? Nie byłoby charakterystycznego Axela Rudiego Pella bez rozpoczęcia albumu od instrumentalnego intra. To jest jego znak rozpoznawczy i jedna z ważniejszych części składowych albumów. Ma być zbudowane napięcie, ma budować odpowiedni nastrój i to zdanie bez wątpienia spełnia skromny „Curse”. Tak samo ważnym punktem programu na albumach Axela nieustannie powtarzającym się jest szybki heavy/speed metalowy kawałek, który właściwie za każdym razem oparty jest na podobnie brzmiącym riffie, jasno określonej melodii i tak też jest w przypadku „Talk Of The Guns”. Również dość często Axel sięga po bardziej rockowe patenty i świetnie je miesza ze swoim stylem i tak też jest w przypadku „Warrior” gdzie jest rycerski klimat, jest cięty riff i rockowy refren. Kolejny przebój i mocny punkt tego albumu. W podobnej koncepcji utrzymany jest „Cry Of the Gypsy” który również utrzymany jest w średnim tempie, który również coś przemyca z rockowej muzyki, ale nie da się tego nie nazwać typowym kawałkiem Axela. Kawałek cechuje niezwykła lekkość i przebojowość. To co jest największą ozdobą stylu Axela, to co go wyróżnia na tle innych to niezwykła pomysłowość, zaradność w tworzeniu długich epickich kawałków. To właśnie na ten punkt programu najbardziej wyczekuje, bo to jest coś co dużo zespołów nie potrafi. Zainteresować słuchacza przez 10 minut, wciągnąć w świat magii gdzie jest tajemniczy klimat, gdzie jest mrok, jak i światło, gdzie jest zadziorność, melodyjność, przebojowość, gdzie gitara nie gra tylko, przemawia swoim jeżykiem, gdzie jest niezwykły dialog wokalisty z gitarzystą, gdzie dzieje się sporo i właściwie za każdym czas przy tych kompozycjach zlatuje szybko. Takie cuda potrafi tylko prawdziwy czarodziej. A Axel jest nim. Wystarczy posłuchać 10 minutowy „Casbah” który jest jednym z piękniejszych epickich utworów autorstwa Pella. Na pocieszenie dodam, że jednym z wielu. Ta kompozycja po prostu rzuca na kolana. Jest niezwykłe budowanie napięcia, zaczynanie od spokojnego akustycznego wejścia z nawiązaniem do LED ZEPPELIN, jest niezwykła opowieść, słychać ten starożytny klimat, do tego świetnie brzmią tutaj klawisze. No i ten dialog Sotto z Axelem. Sam główny motyw, jak i rozbudowane solówki przypominają mi taki „Stargazer” RAINBOW i to nie bez powodu. Fanom rozpędzonej sekcji rytmicznej, fanom przebojowych refrenów, ostrych i zadziornych riffów spodoba się taki „Outlaw” będący kolejnym idealnym kawałkiem na tym krążku. O dziwo świetnie na albumie odnalazł się cover FREE czyli „Wishing Well” i muszę przyznać że przez długi czas uważałem że to autorski kawałek. Świetnie wykonane i idealnie to pasuje to do całości. Axel to nie tylko specjalista od epickich kawałków, do rockowych przebojów, czy też rozpędzonych, szalonych heavy metalowych kawałków. Oj nie to także cudotwórca jeśli chodzi o nastrojowe ballady, które mają łamać serce słuchacza. Stworzył on swoim dorobku pełno znakomitych ballad. Jeśli chodzi o mój prywatny ranking to "Innocent Child" jest na szczycie. Ta delikatność, ten wzruszający klimat, ten łatwo zapadający refren, tutaj Sotto zaprezentował się jako wokalista z uczuciami i on je zaprezentował nam poprzez śpiew. Do tego niezwykła lekka, niebiańska solówka Pella. Wow. Czego można chcieć więcej? Tytułowe kawałki mają niszczyć i tak też jest z „Between the Walls” który jest kolejną rozpędzoną kompozycją. Może i nieco prostsza, ale i tak granie pod Blackmore'a, atrakcyjna melodia i trzymanie słuchacza w napięciu do momentu kiedy wybucha z duża siłą przebojowy refren jest godne miana tytułowego kawałka. Również solówka Axela i jego dialog z klawiszowcem są warte naszej uwagi. Całość zamyka jakże istotny element muzyki Pella czyli instrumentalny „Desert Fire” będący pojedynkiem na sola Pella i Greaux, a ile w tym energii ile w tym RAINBOW. Kompozycja jest tak wyśmienita, tak zróżnicowana, tak upchana motywami że ma się wrażenie że mogliby tak bić się panowie na sola w nieskończoność. Zakończenie godne mistrza.

Po tym wszystkim można dojść tylko do jednego wniosku „Between The Walls” to jeden z najlepszych albumów Axela, gdzie całość jest wykonana na wysokim poziomie zarówno jeśli chodzi o aspekt kompozytorstwa, aranżacji czy też produkcyjnym. Słychać że muzycy świetnie się rozumieją, słychać to zgranie, tą chemię. Wraz z tym wydawnictwem można odczuć jeszcze wyższą, wręcz perfekcyjną formę muzyków, zwłaszcza Axela i Sotto. Jest to pierwszy album gdzie udało się ukształtować w pełni styl Axela, z którego jest znany po dzień dzisiejszy. Tutaj właściwie też pierwszy raz słychać to charakterystyczne brzmienie, gdzie jest ustawiona głośno perkusja, gdzie jest ciężki bas, a także wyostrzenie wokalu jak i gitary Axela. „Between The walls” to dzieło skończone, to arcydzieło, który wyniosło Axela Rudiego Pella na sam szczyt. To wydawnictwo pozwoliło mu zasiąść na tronie melodyjnego metalu i dzielnie broni swoich rządów po dzień dzisiejszy. Lata lecą, a on wciąż trwa w tym stylu. Jedni zarzucają wyczerpanie materiału, plagiat i zjadanie własnego ogona, a inni wychwalają pod niebiosa i cieszą się z wieloletniej wysokiej formy muzyka Axela. Jedno jest pewne wstyd nie znać Axela jego stylu jak i tego albumu.


Ocena: 10/10