Strony

piątek, 31 sierpnia 2012

RAZORWYRE - Another Dimension (2012)

Kiedy tak wsłuchuje się w współczesne albumy metalowe dochodzę dość często do wniosku że brakuje im owej lekkości, radości, brakuje swobodnego grania, miłości do muzyki, anie tak jak dzisiaj dużo sztuczności, udawania, silenia się nie wiadomo na co. Oczywiście znajdą się wyjątki i jednym z nich choćby debiut RAZORWYRE, a więc kapeli pochodzącej z Nowej Zelandii. Kiedy słucham ich debiutu” Another Dimension” który ma mieć oficjalną premierę 15 sierpnia i kiedy patrzę na rok założenia czyli 2008 to zaczynam mieć wątpliwości. Bo wiele symptomów wskazuje bardziej na lata ...80. Słychać wpływy Kai Hansena ( GAMMA RAY, HELLOWEEN), JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, PRIMAL FEAR, czy też SKANNERS. Choć słychać pewne współczesny patenty, to jednak mimo wszystko całość kojarzy się z latami 80 i taki old scholowe granie zawsze ma wzięcie. Tylko problem w tym że jedne zawodzą a inne zachwycają. RAZORWYRE należy do tej drugiej grupy. Styl w jakim obraca się zespół można określić mianem heavy/power metal z tym że na tych gatunkach się nie kończy i słychać wpływy i patenty charakterystyczne dla speed metalu, NWOBHM, thrash metalu, czy też hard'n heavy i hard rocka. Zanim przejdę do opisywania owego albumu, warto na chwilę się skupić na aspektach historycznych. RAZORWYRE został założony w 2008 roku z inicjatywy Chrisa Calavriasa i Jamesa Murray'a początkowo pod nazwą GAYWYRE, zaś w roku 2010 zespół przyjął obecną nazwę. Idea zespołu jest prosta: granie w stylu lat 80, w nowoczesnej formie. Tak więc „Another Dimension” jest to album, który bazuje na mocnych i ostrych riffach, które są przesiąknięte energią i melodyjnością. W tej roli świetnie się spisuje duet gitarzystów Calavrias/ Murray, który nie bawi się w kombinowanie, czy jakieś dziwne urozmaicenie. Jest szaleństwo, energia, dynamit, melodyjność i to co wyczyniają obaj gitarzyści wprawia w euforię i łezka w oku się kręci, że jeszcze ktoś stawia na tradycję i sprawdzone patenty. Pod tym względem jest to jeden z energiczniejszych albumów w tym roku, w kategorii heavy/power metal. Jest to album, gdzie jest ciężkość, jest i melodia, a szybkość i przebojowość to cechy, które osobie dają znać przez cały krążek. Piękna i miła dla oka okładka, czy brzmienie które jest mięsiste i mające klimat płyt z lat 80 świadczy tylko o tym, że album został dopracowany zarówno pod względem wizualnym jak i audialnym.

Piękne opakowanie to nie wszystko, liczy się serce albumu czyli zawartość, a ta tutaj nie brzmi jak dzieło amatorów, a raczej muzyków doświadczonych, mających kilka albumów na swoim koncie. Materiał znakomicie się prezentuje i słychać dobre rozplanowanie, dobre techniczne przygotowanie muzyków, nie zawodzą oni ani pod względem poziomu, pomysłowości ani atrakcyjnych aranżacji. Nie raz się przekonałem jak znaczącą rolę odgrywa otwierający utwór, który od razu daje słuchaczowi mocnego kopa i sprawia że czeka się z większym głodem na resztę kompozycji. Tak też jest tutaj.The Conjuror (Shaman's Wrath)” to kompozycja zwarta, dynamiczna, melodyjna, łącząca patenty power metalowe z thrash metalowymi i sporo w tym HELLOWEEN z „Walls Of Jericho”, ale nie tylko. Skojarzeń jest może i pełno, ale to jakoś nie umniejsza kompozycja, bo ona ma swój własny charakterystyczny styl, jest pazur, ognisty, dynamiczny riff, jest melodia i świetny wokal Z Chylde, który wyśmienicie się prezentuje. Mam znakomitą manierę która przypomina momentami Ralfa Scheepersa, Tima Owensa z pewnym mrocznym feelingiem ala King Diamond. W podobnej konwencji utrzymany jest przebojowy „Knights Of Fire”. Materiał jest urozmaicony i pojawiają się kompozycje odnoszące się do różnych podgatunków metalu.Desert Infernomimo power metalowej melodyjności, swoją agresją i dynamiką nasuwa thrash metal. „Fight Or be fucked” czy też Another Dimension Of Hell” nasuwa hard rock, czy też hard'n heavy. Duża część utworów nie kryje inspiracji zespołu NWOBHM i latami 80. Fanom IRON MAIDEN, ANGEL WITCH, przypadnie do gustu melodyjny i zadziorny „Nightblade” , instrumentalny „The Infinite” który po raz kolejny zgrabność i biegłość przechodzenia gitarzystów między melodiami, riffami. Co ciekawe zespół nie spuszcza z tonu i do końca serwuje szybkie, dynamiczne i chwytliwe utwory i nie wiele gorsze od wcześniej wymienionych jest szybkiThe Fort”, ostry, z ciekawym motywem głównymSpeed Warrior” przypominający dokonania HELLOWEEN i IRON MAIDEN, również przebojowyWind Caller” czy zamykający album Hangman's Noose”


Może nie jest to album, który zapewni słuchaczowi oryginalny styl, zaskoczy formą, no bo to wszystko już było. Ale ma wiele innych atutów. Pomysłowość muzyków, ciekawe i zapadające melodie, radość z grania, lekkość muzyków w przechodzeniu między motywami, dynamit, energia, przebojowy charakter, równy i zróżnicowany materiał i znakomite umiejętności muzyków. Są to cechy, które nie da się przypisać każdemu albumowi. Świetny debiut i z ciekawością będę wypatrywał ich kolejnego albumu w przyszłości. Jeden z ciekawszych debiutów, który dostarcza sporo emocji i radości. Niech będą przeklęci ci, którzy ominą to wydawnictwo.

Ocena: 9.5/10

STRIKER - Armed To The Teeth (2012)

Moda na granie heavy metalu w stylu lat 80 nie mija, ba z każdym rokiem poszerza się o nowe zespoły, a o sukcesie i nagrywaniu dobrych płyt, decyduje nie tylko pomysłowość, nie tylko dobre umiejętności muzyków, ale przede wszystkim głód osiągania sukcesu i bycia rozpoznawalnym. ENFORCER czy taki WHITE WIZZARD choć są rozpoznawalne, to jednak z powodu braku głodu nie potrafią trzymać równego poziomu, nie potrafią nagrać kolejnego dobrego albumu i ich pomysły skończyły się na debiutanckich albumach. Natomiast w przypadku kanadyjskiego STRIKER jest inaczej. Jest to zespół który robi swoje, nie patrząc na innych, na to co modne, na to czy będzie to popularne czy nie. Jest to zespół który sprawia że duch metalu z lat 80, speed metalowa formuła wciąż żyje i będzie żyć. Sam zespół został założony w 2007 roku z inicjatywy Iana Sandercocka i Dana Cleary'ego i w 2010 kapela wydała debiutancki album „Eys Of The Night” i to był udany debiut tej formacji O ile był to krążek troszkę jakby zrobiony z pewnym dystansem i z lekką próbą sił zespołu, o tyle drugi album „Armed To The Teeth” który został wydany przez zespół w tym roku już jest bardziej dojrzały pod względem kompozycyjnym, pomysły tutaj zespół rzuca niczym asy z rękawa. Album także jest bardziej dojrzały pod względem aranżacji i w tym aspekcie słowa uznania dla muzyków. Dan Cleary to nie tylko wyśmienity wokalista, który imponuje techniką, lecz muzyk o emocjonalnym podejściu, gdzie każda fraza, każdy tekst musi brzmieć zadziornie, głośno, mocno, z prawdziwą energią i w połączeniu z manierą pokroju Ralfa Scheepersa stanowi to wybuchowy duet. Jeśli myślicie że wokal to jedyny atut tego wydawnictwa i jedyna rzecz która przeszła proces rozwoju to jesteście w błędzie. Nie można w żadnym wypadku pominąć zgrany duet gitarzystów tworzony przez Iana Sandercocka oraz Chrisa Seggera. Jeśli ktoś pamięta czasy lat 80 i to jak znaczącą rolę odgrywały pojedynki na solówki, zadziorne i zapadające w głowie riffy, ten może być spokojny o ten aspekt na tym albumie. Słychać, że gitarzyści również się rozwinęli, jest więcej energii, więcej chwytliwych i elektryzujących partii, a solówki które wygrywają na przemian, są dynamiczne, rytmiczne i bardzo melodyjne. I czego można chcieć więcej? Zwłaszcza kiedy prócz wyżej wymienionych zalet, mamy mocne, soczyste, ale jednocześnie zadziorne brzmienie oraz dynamiczny, równy i wypchany po brzegi przebojami materiał.

Słuchając zawartości można usłyszeć speed metalowe kompozycje jak „Forever” z riffem nawiązującym do twórczości RUNNING WILD, ale tutaj można usłyszeć wpływy wielu kapel i można by wymienić JUDAS PRIEST, CROSSFIRE i wiele innych. Tak szybkość, rozpędzona sekcja rytmiczna, wysunięty i wysokie rejestry wokalisty, z melodyjnym i ostrym riffem tak jak to jest w przypadku „Wolf Gang” to znak rozpoznawczy tej kapeli i w takiej formule wypada wręcz perfekcyjnie i mało zespołów tak znakomicie sobie radzi w konwencji speed metalowej z elementami power metalu. Można też usłyszeć kompozycje przesiąknięte patentami power metalowymi, gdzie jest podobna forma, konstrukcja melodii oraz przebojowy charakter i świetnie odzwierciedla to chwytliwy „Fight for Your Life” , ostrzejszy „Land Of The Lost”, dynamiczny „Feed My Fire” czy też rozpędzony „All The way” . Są to kompozycje które stanowią trzon albumu i na plus zaliczę skojarzenia z PRIMAL FEAR, SKANNERS, czy też HELLOWEEN. Słuchając owego dzieła można usłyszeć też kompozycje, bardziej hard rockowe, gdzie słychać coś z KROKUS, ostatnich dokonań EDGUY, czy też SKANNERS z albumu „Factory Of steel” i takie urozmaicenie odpowiada mi jak najbardziej. I taki „Let It Burn” czy „Lethal Force” to utwory które dostarczają słuchaczowi sporo rozrywki i uważam że są to kompozycje świetne na koncert. Reszta utworów trzyma taki sam wysoki poziom.

STRIKER potrzebował tylko 2 lat, kilku sprawdzonych chwytów charakterystycznych dla SKANNERS, JUDAS PRIEST oraz wielu innych kapel z lat 80 i sprawdzony skład muzyków, żeby nagrać znakomity album, który kipi energią, tętni własnym życie. Słuchanie tego wydawnictwa to prawdziwa frajda, są atrakcyjne melodie, zapadające w pamięci przeboje, imponujące partie muzyków i tutaj ciężko dostrzec jakąś wadę. Wtórność? Tak, ale w tym przypadku trzeba to uznać za zaletę. Jedna z bardziej metalowych płyt w tym roku. Gorąco polecam.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 30 sierpnia 2012

BETRAYER - Betrayer (2012)

Choć dzisiaj pełno jest nowoczesnego grania, choć w metalu jest teraz tyle różnych pod gatunków, to jednak mimo tego całego natłoku nowoczesnego grania wciąż jest pełno kapel, które nawiązują do tradycji, do klasycznego heavy metalu i to tego z okresu lat 80. Co raz więcej pojawia się młodych kapel, które starają się osiągnąć sławę stosując sprawdzone chwyty, opierając się na oklepanych motywach, utrzymując płomień tradycyjnego heavy metalu. Do grona tych młodych zespołów obok STRIKER, WHITE WIZZARD czy SKULL FIST zaliczyć należy również kanadyjski BETRAYER, który łączy w swoim stylu muzycznym coś z tradycyjnego heavy metalu, hard rocka, w mieszając czasami pewne elementy thrash metalu. Można w muzyce Kanadyjczyków odnaleźć wyraźne wpływy takich kapel jak IRON MAIDEN, SCORPIONS, ANVIL, HELIX, czy tez DIO. ,Historia zespołu sięga roku 1996 kiedy to wokalista i gitarzysta zespołu Jeff Klingbeil oraz perkusista Shawn Bastien założyli zespół uzupełniając skład gitarzystą Williamem Lozonem i basistą Sinanen Khalafem. W 2001 roku zespół wydał „Rusted Icons” jako debiutancki album, zaś w 2005 roku mini album „Showed Force”, zaś w 2007 roku “Headed for Disaster” . Teraz po 5 latach zespół powraca z nowym albumem, a mianowicie „Betrayer”.

Czego należy się spodziewać po tym krążku? Soczystego, dopieszczonego pod względem technicznym brzmienia? Tak. Prostych chwytliwych melodii, które mało szybko i łatwo wpaść w ucho? Tak. Przebojów, które sprawiają że płyta jest atrakcyjna? Tak. Rytmicznych partii gitarowych, które stawiają na energię i melodyjność? Ciekawe pojedynki solówkowe? Tak. Zapadający w głowie wokal, który napędza resztę elementów składowych? Tak. Urozmaicony i w miarę równy materiał? Tak. To wszystko oddaje charakter płyty, jednak wtórny charakter oraz tylko dobre granie powstrzymuje, wręcz hamuje zespół przed zaprezentowaniem czegoś o wiele ciekawszego aniżeli odgrzewane kotlety. Na albumie są i utwory zadziorne jak „Beyond The grave” , utwory o rozbudowanej formie z progresywnym zacięciem jak „World Of Misery”, utwory z nieco cięższym riffem jak „Convicted Soul”, czy też utwory spokojne, klimatyczne jak „Innocence Forgotten” . Nie brakuje kompozycji, które mają ciekawą linię melodyjną i tak też jest z stonowanym „Transformation” nie brakuje tez mocnego i dynamicznego utworu utrzymanego w nieco power metalowej formule i „Spirit of The Maker” jest najlepszy z całej płyty, może właśnie przez nieco szybsze tempo, ostrzejsze i trafniejsze partie gitarowe? Nie wiele gorzej się prezentuje melodyjny „New Horizons” które stylistycznie jest jakże podobny. Nie zabrakło też na albumie prawdziwego wypełniacza w postaci „Love Is Pain”.

Może nie jest to album, który zapada jakoś specjalnie w pamięci, może nie jest to album, który będzie wliczany do najlepszych tegorocznych albumów w kategorii heavy metalu, ale jest to solidne dzieło z mocnymi utworami, które sprawiają że słucha się całości nawet przyjemnie. Dobry album metalowy dla mało wymagających słuchaczy.

Ocena: 6/10

BRAVERIDE - Rise Of The Dragonrider (2012)

Świat fantasy, smoki, rycerze, miecze i do tego epic heavy metal z elementami power metalu są wyznacznikami stylu muzycznego nie tylko można by rzec takiego RHAPSODY, ale również greckiego BRAVERIDE. Kapeli, który nie kryje swojego zainteresowania MANOWAR, RHAPSODY, czy też WARLORD. Epicki klimat czasami nasuwa również taką kapelę jak BATHORY. Oczywiście poziom nie tak wysoki, styl również niezbyt porywający w porównaniu do wyżej wymienionych kapel. Co należy wiedzieć o tej kapeli? Liderem tej greckiej formacji jest gitarzysta Marios Christakis który w 2004 r zrealizował swój pomysł o stworzeniu kapeli grającej epicki heavy metal z elementami power metalu nadając swojej kapeli nazwę BRAVERIDE, a więc nazwy który od razu na myśl nasuwała odpowiednie gatunki metalowe. BRAVERIDE początkowo bardziej wyglądał jak jednoosobowy projekt i tak należy również postrzegać debiut “Heroic Deeds”, gdzie niemal wszystkie partie Marios nagrał sam. Na drugim albumie czyli „Rise Of The Dragonrider” który stosunkowo nie dawno się ukazał Marios zaprosił do współpracy muzyków sesyjnych. Najgorzej sobie radzi pod względem technicznym sekcja rytmiczna. Perkusista Pantelis brzmi niczym automat perkusyjna, jego partie są mało atrakcyjne i bez mocy. Większa uwagę przyciąga bez wątpienia wokalista Alex Koromilas, który śpiewa czysto, nawet komponuje się z tłem i z tym co wygrywa Marios, jednak brakuje mi większego zaangażowania z jego strony, brakuje mi okazania uczuć, większej mocy. Sam Mario może nie jest jakimś uzdolnionym gitarzystą i na próżno szukać tutaj jakiś bardziej złożonych i pokręconych melodii, riffów, które imponują pomysłowością czy oryginalnością. Jednak pomysłowość co do kompozycji, co do aranżacji, dość bogata forma owego stylu, który jest wspierany przez klawisze, chórki, czy też flet, a to sprawia że słucha się tego o dziwo przyjemnie i z każdym utworem pojawia się ciekawość jakie rozwiązanie zespół wybrał.

Dopracowane brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk, nawet przyzwoite umiejętności muzyków to jedne z plusów tego wydawnictwa. Co ciekawe materiał, też można uznać za plus tego wydawnictwa, bo nie zanudza tak jak mogłoby się wydawać, da się tego słuchać, da się coś z tego wynieść, choć nie jest to nie wiadomo jak wysoki poziom, raczej należy obstawić dobre rzemieślnictwo. Klimat to jest coś co pozwala wysłuchać cały materiał i nie czuć się znudzonym, również podobnie działa owa melodyjność i dość bogata forma aranżacji. Spokojne klimatyczne otwarcie w postaci „At the Village” buduje odpowiedni klimat, jest do tego napięcie. Tak o to rozpoczyna się materiał, który jest wypełniony przebojami, o czym świadczyć może chwytliwy „A place Of Shadows” czy też melodyjny „Dragonrider” który utrzymany jest bardziej w power metalowej formie. Czego jest najwięcej na tym wydawnictwie? Bez wątpienia epickich utworów, które potrafią zauroczyć klimatem, rozbudowaną formą, nieco bardziej złożonymi aranżacjami, bogatszą formą i w tej kategorii należy wspomnieć chwytliwym, monumentalnym „Heroes ' Ode” , stonowany, wręcz bojowy „At Enemies' Borders”. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest nieco dynamiczniejszy „Ruins Of Disaster” który zdobi jeden z najciekawszych motywów gitarowych i w tym przypadku szybsze tempo, nieco ostrzejszy riff sprawiają że na atrakcyjności zyskuje również sam styl zespołu. Urozmaicenie materiału dopełnia instrumentalny „A Piece of Peace” z świetnie rozegranymi partiami gitarowymi, z dużą dawką melodii oraz nastrojowa ballada „For The Fallen” przypominająca balladowe dokonania BLIND GUARDIAN.

Choć materiał jest solidny, w miarę trzyma równy poziom, to jednak brakuje prawdziwych hiciorów, które zapadałyby w pamięci, brakuje takich melodii, które by chodziły za człowiekiem cały dzień. Jest ten ten rodzaj wydawnictwa, które miło się słucha, lecz nic się nie wynosi. Płyta właściwie kierowana do fanatyków, do słuchaczy, którzy lubią fantasy, klimat i epicki wydźwięk, jeśli ktoś szuka muzyki na wysokim poziomie to tego tutaj nie znajdzie. BRAVERIDE to zespół która ma ciekawy styl, ciekawą formę podania owej muzyki, jednak szkoda tylko że poziom owej muzyki jest przeciętny.

Ocena: 6/10

środa, 29 sierpnia 2012

GOTHIC KNIGHTS - Reflection From The Other Side (2012)

Heavy/ Power metal będący mieszanką takich kapel jak ICED EARTH, RIOT, czy też ocierający się o bardziej klasyczny metal OMEN brzmi dość interesującą i też tak początkowo myślałem o amerykańskim GOTHIC KNIGHTS, który przecież nie należy do grona tych zespołów, które można określić mianem żółtodziobów. Zespół istnieje od roku 1990 i od momentu kiedy został założony przez gitarzystę John Tzantis zespół nagrał kilka dem z czego pierwsze „To Hell and Back” z 1994 i 4 pełne albumy, z czego ostatni krążek zespół wydał niedawno bo w tym roku, jednakże “Reflections from the Other Side” to nie jest dzieło, które rzuca na kolana, album który zapada głęboko w pamięci, czy też album na temat którego można prowadzić długie dyskusje. Jest to jeden z tych albumów, który potrafi zauroczyć soczystym brzmieniem, czy też choćby Rickiem Sanchezem, który stara się pod względem wokalnym łączyć manierę Tima Owensa i innych wokalistów z ICED EARTH i to jest wg mnie plus. Technicznie nie zawodzi i ma w sobie ogień. Niestety na tym bym zakończył wymienianie plusów, bo ani umiejętności pozostałych muzyków, ani tym bardziej rozlazły i chaotyczny materiał nie przekonują do albumu, a jedynie utwierdzają w przekonaniu, że jest to słaby i męczący album, który zawiera tylko parę dobrych fragmentów.

Dużym minusem obok przeciętnych, wręcz słabych umiejętności muzyków jest długi i rozlazły materiał, który trwa ponad 1h, przy czym większość utworów trwa ponad 6min. Pomysły związane z kompozycjami, są chybione, mało atrakcyjne, pomimo tego że pojawiają się właśnie inspiracje nawiązujące do IRON MAIDEN co słychać „Devils Playground” i dużej dawki ICED EARTH o czym świadczy niemal cała reszta kompozycji. Począwszy od ostrego „Death from Above” który pokazuje pewne zapożyczenia z ICED EARTH czy tez JUDAS PRIEST. Wokal jak najbardziej dopasowany, melodie nieco rozegrane na siłę, ale utwór sam w sobie jest przyjazny dla ucha. ICED EARTH słychać ponadto w klimatycznym i dynamicznym „Welcome To My Horror” który mimo swojego klimatu, brzmi nijako i nie porywa tak jak powinien. Oprócz tego mamy nieco bardziej stonowane kompozycje jak „1689, Trial of the Witch” czy też „Shadows Of time” gdzie pojawiają się progresywne elementy, które raczej psują ostateczny obraz tych kompozycji. Do udanych kompozycji, które miło się słucha, które charakteryzują się szybkością i power metalową konwencję, w lepszym wykonaniu to bez wątpienia należy wymienić tutaj melodyjny „Lord of the Underworld” czy też „Writing On The Wall” i to jest kierunek w jakim zespół powinien pójść na następnym albumie.

Po raz kolejny przekonałem się dzięki temu albumowi, że wzorowanie się na kapelach, że dopracowane brzmienie to jedno, zaś umiejętności muzyków i materiał to drugie. Niestety słuchając tego albumu miałem problem z wysłuchaniem do końca, z uważnym słuchaniem i wchłanianiu poszczególnych melodii. Album brzmi jakby był robiony na siłę, bez wizji, bez pomysłu, bez zaangażowania. Płyta raczej dla desperatów, czy też zagorzałych fanów ICED EARTH, reszta może sobie darować.

Ocena: 3/10

wtorek, 28 sierpnia 2012

SOLEMNITY - Circle Of Power (2012)

Powroty metalowych zespołów bywają groźne. Czasami pozostać nie pokonanym, zejść ze sceny kiedy już się nie ma nic do zaoferowania słuchaczom. Warto czasami powiedź sobie „dość”. Jednak czasami coś muzyków zmusza do powrotu. Chęć przypomnienia o sobie słuchaczom, fanom, zarobić przy tym pieniądze i móc dalej funkcjonować zabijać przy tym nudę. Jednak nie udany powrót czasami może doprowadzić do przybrudzenia czystej czasami kartoteki. Ostatnio w takową pułapkę wpadł RUNNING WILD, a teraz wpadł kolejny niemiecki heavy metalowy zespół, a mianowicie SOLEMNITY. Jeden z tych zespołów przez niemal 14 lat trzymał jakiś poziom muzyczny. Zespół zapisał się w niemieckiej scenie heavy metalowej dość pozytywnie i nagrywał do tej pory solidne krążki, które wpisywały się poniekąd w nurt horror heavy metal jak to określa sam zespół, choć horroru zbyt wiele w tym graniu nie ma. Jest to formacja, która została zawiązana w 1998 r. i ma na swoim koncie 5 albumów, z czego ostatni ukazał się stosunkowo nie dawno i „Cicrcle Of Power” wbrew tytułowi nie ma w sobie mocy i nie można go zaliczyć do udanych powrotów kapeli, po 4 latach abstynencji albumowej. Co z tego, że kapela wzoruje się na patentach z lat 80, co z tego że nie sposób tutaj nie wytknąć wpływy takich kapel jak MANOWAR, HELLOWEEN, MANILLA ROAD, CIRITH UNGOL czy DEATH SS, skoro zespół wszystko swoje pomysły zużył na poprzednich albumach, skoro są to okruszki poprzednich albumach, marna kontynuacja, czasami wręcz odległa. Co z tego, że zespół stara się zatuszować wady, niedociągnięcia poprzez doświadczenie, staranne, soczyste brzmienie czy też umiejętności w graniu. Jednak niestety wszystko wychodzi szybko na jaw, bo kompozycje same w sobie są nijakie, przeciętnie i nudne w swoje konwencji.

Materiał jest niedopracowany i wtórny, ale w negatywnym znaczeniu tego słowa. Tutaj wadą są słabe pomysły i smętne aranżacje. Otwarcie w postaci „Circle Of Power” dowodzi jak nisko zespół upadł. Zawsze byli dobrymi rzemieślnikami, teraz nawet tego nie ma. Pomysł nie trafia do mnie. Aranżacja pozbawiona energii, melodyjności, kopa i atrakcyjności. Do tego dochodzi marna gra muzyków, zwłaszcza sekcji rytmicznej. Perkusista Harry Reischmann wali w gary bez przekonania, bez emocji, bez zaangażowania, niczym automat perkusyjny. Rockowe patenty wymieszone z średnim tempem i klawiszami sprawia że „In Honour to the Beast” jest tylko zbędną i mało wartościową kompozycją. Pierwszy przejaw dobrego grania mamy bez wątpienia wraz z wejściem „Anubis” które w przeciwieństwie do reszty ma nawet przyjemny dla ucha refren i jest jakaś melodia, czy też nieco szybsze tempo. Tutaj też przekonujący jest wokal Sven The Axe, który ma różne momenty na tym albumie, raz dobrze śpiewa, czysto i z energią, a czasami na odwal się. Równie dobrze wypada najkrótsza kompozycja na albumie, a mianowicie „Return of the Hairführer”, która utrzymana jest w konwencji power/thrash metalowej i to właśnie w takiej formie chciałbym ich usłyszeć. Krótki, zwarty kawałek, ale oddający to co najlepsze w tym zespole. Szkoda, że to jeden z nie wielu tak atrakcyjnych utworów na płycie. Poza szybki kompozycjami, mamy do czynienia również z bardziej rozwiniętymi kompozycjami, które starają się dostarczyć nieco emocji, pokazać jakiś nieco epicki charakter, lecz ani rockowy „Tower” będący coverem zespołu ANGEL, ani instrumentalny „A Dragon's Tale” nie porywają swoją formą, wykonaniem czy też pomysłem. O tym, że zespół ceni sobie klimat horroru można poczuć w ostatnich kompozycjach, zwłaszcza w takim „Voodoo” lecz nie jest to klimat grozy na miarę KINGA DIAMONDA, a jedynie jakieś marne próby zbudowanie groźnego klimatu na nijakich motywach, partiach gitarowych.

Zespoły z takim doświadczeniem jak SOLEMNITY nie powinny sobie pozwalać na takie nie powodzenia, na takie porażki. Gdzie zespół miał uszy, jak to tworzył, nagrywał? Nie ma tutaj nic takiego co można by pochwalić. 2 utwory to stanowczo za mało, żeby móc coś pozytywnego napisać o albumie. Zawodzi nie tylko materiał, nie tylko pomysły, ale również aranżacje. Umiejętności muzyków budzą wątpliwości,a największą bolączką albumu są pozbawione kreatywności, lekkości i melodyjności partie gitarowe Franka Pene, który tylko dobitnie uwypukla brak wizji co do stylu grania SOLEMNITY. Przyszłość jest pod znakiem zapytaniem i mam nadzieję że oszczędzą wstydu i na tym krążku poprzestaną.

Ocena: 2.5/10

niedziela, 26 sierpnia 2012

WIND ROSE - Shadows Over Lothadruin (2012)

Mieszanie symphonic metalu z heavy/power metalem, z progresywnymi patentami brzmi nieco odstraszająco, ale właśnie taki styl muzyki metalowej preferuje młody debiutujący włoski zespół o nazwie WIND ROSE. Ten młody band został zawiązany w 2004 roku z inicjatywy gitarzystę Claudio Falconciniego, perkusistę Dana Viscontiego i klawiszowca Federico Meranda. Kapela zaczynała jak cover band SYMPHONY X, DREAM THEATER czy też BLIND GUARDIAN. W takiej formule zespół funkcjonował do roku 2009 kiedy zaczęli pracę nad własnym materiałem. W 2010 wydali mini album, a teraz w tym roku można się cieszyć pełno metrażowym albumem „Shadows Over Lothadruin”, który jest koncept albumem, który porusza tematykę fantasy. Realizacja i pracę nad wydawnictwem musiały być okupione potem i trudną pracą, bo album został otoczony miła dla oka okładką i dobrym brzmieniem, wpisującym się w standard porządnych już albumów. Jednak mimo dobrego starannego przygotowania, jest sporo nie dociągnięć. Co z tego, że w muzyce WIND ROSE słychać wpływy takich kapel jak : SYMPHONY X, BLIND GUARDIAN, DRAM THEATER, ANGRA, ADAGIO czy też AVANTASIA, skoro nie jest to ta sama liga? Pojawiają się pewne patenty, fragmenty, jest pomysł co do kierunku grania, jednak brzmi to chaotycznie i mało przekonująco. Przede wszystkim brak większego entuzjazmu w stosunku do muzyki WIND ROSE należy upatrywać w niezbyt przekonujących umiejętnościach muzyków. Wokalista Francesco jest nijaki, nie ma charyzmy, nie potrafi tez przyciągnąć uwagi słuchacza pod względem mocy. Potrafi swoją łagodnością nieco uśpić czujność. Gitarzyści Claudio/ Daniele grac potrafią, jednak na tym kończy się ich robota. Ciężko tutaj o jakieś ciekawe partie, riffy, motywy, wszystko jest jakby bez zaangażowanie, bez pomysłu i bez ciekawych aranżacji.

Materiał jest niestety nudny, rozlazły i na sił e wydłużony. Sporo przerywników dla ubogacenia formy, wręcz szkodzi materiałowi i przyczynia się do jego klęski. Oczywiście jest kilka dobrych momentów jak melodyjność w „Endless Prophecy”, folkowy motyw „ Siderion”, który zaliczam do najlepszych na płycie, dynamiczność i dość ostry riff w „Oath To Betray” i niestety choć to nie są wybitne utwory to i tak najlepsze z tego godzinnego materiału i reszta jest ciężko strawna, nijaka i tworzona jakby na siłę. A to jest przesadzone z lekkością, spokojnym charakterem w „Son of a Thousand Night”, a to progresywnym zacięciem w „The Fourth Vanguard”, czy też długością utworów jak to ma miejsce w przypadku „ Majesty”.

Ciężko napisać coś pozytywnego o tym albumie, ciężko również strawić ów materiał, bo jest chaotycznie, zespół chciał dużo patentów przemycić nie ozdabiając w ciekawe pomysły i techniczne aranżacje. Jeden z najgorszych tegorocznych dzieł w kategorii heavy metalu. Jednym słowem, szkoda czasu marnować na taką amatorszczyznę i to w dodatku na tak niskim poziomie.

Ocena: 2/10

sobota, 25 sierpnia 2012

ANDRE MATOS - The Turn Of The Lights (2012)

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych brazylijskich muzyków metalowych jest bez wątpienia wokalista Andre Matos. Człowiek właściwie już legenda. To z nim właściwie kojarzy mi się Brazylia, to właśnie dzięki niemu heavy metalowy VIPER stał się jednym z moich ulubionych zespołów z tamtego rejonu, to za jego sprawą sukces międzynarodowy odniósł power metalowy ANGRA, potem był jeszcze nieco bardziej progresywny SHAMAN, kilka występów gościnnych typu AVANTASIA. Ostanie 2-3 lata przejawiały się właśnie na graniu i tworzeniu muzyki pod szyldem ANDRE MATOS, gdzie 2009 wydany został bardzo dobry „Mentalize” który uznaję za jeden z ciekawszych albumów na których słychać Andre Matosa. To był solidny, przemyślany album zawierający patenty charakterystyczne dla SHAMAN, czy tez ANGRA. Potem gościnny udział w AVANTASIA i utworzenie wraz Timo Tolkim zespołu o nazwie SYMFONIA. W tym roku co słychać u Andre Matosa? Przede wszystkim reaktywacja VIPER i nowy album wydany pod szyldem ANDRE MATOS. „The Turn Of The Lights” to album, który jest dowodem na to, że ostatnie dokonania Matosa nie wzbudzają większej euforii i brakuje jakiegoś porządnego wydawnictwa, który wyciśnie to co najlepsze z tego muzyka. Niestety ale nowy album tego wyśmienitego muzyka nie należy do jego udanych i jest to jedno z jego gorszych dzieł w karierze. Rozczarowanie to dość łagodne słowo w przypadku tego wydawnictwa. Nie chodzi już o słabą formę wokalną i kompozytorską Andre,a le już o sam styl, konwencję i kategoria muzyki. Metal? No właśnie to jest pytanie które mnie męka. Niby są gitary, niby są podstawy żeby uznać to wydawnictwo za metalowe. Jednak tych elementów jest mało. Brakuje power metalowej konwencji, z którą muzyk zawsze mi się kojarzył. Brakuje tych patentów znanych z ANGRY, AVANTASIA i właściwie kompozycje które zaspokajają moje oczekiwania to te które, mają dynamikę, metalową, czy też power metalową konwencję. Utwory, które są pozbawione eksperymentów, kombinowania, a charakteryzują się dynamiką, melodyjnością i nawet przebojowym charakterem. W tej kwestii na wyróżnienie zasługuje przebojowy „ Course Of Life” z rozpędzoną sekcją rytmiczną i elektryzującymi solówkami duetu Hernandes/ Mariutii, którzy jednak mimo wszystko rzadko zachwycają swoją gra na tym albumie. Zazwyczaj jest monotonnie i bez zaangażowania, a ten utwór jest znakomitym przeciwieństwem. Do kategorii udanych, dynamicznych i zapadających w głowie utworów trzeba zaliczyć również nieco mocniejszy „Oversoul”, czy też wg mnie najlepszy na płycie „Light Years” który jest znakomitym przykładem w jakim kierunku powinien pójść Matos na tym albumie. W power metalową formułę do jakiej nas przyzwyczaił. Wtedy fani byliby zadowoleni, a ja na pewno.

Plusów zbyt dużo nie ma w przypadku tego wydawnictwa i jednak minusy dominują tutaj w każdej sferze. Umiejętności muzyków ich formie, mniej agresywnego i bardziej dojrzałego brzmienie czy tez w końcu kwestii nie równego i smętnego materiału, który nudzi i wprowadza słuchacza w śpiączkę. Progresywne wtrącenia w „Liberty” czy też w tytułowym „The Turn Of The Lights” psują efekt i sprawiają że brzmią one chaotycznie. Brak pomysłów na kompozycje i kiepskie aranżacje to bolączka niemal wszystkich utworów. Ballada „Gaza” nie jest zła, powiem więcej ma swoje plusy, jak choćby klimat i ciekawy główny motyw, jednak w gąszczu słabych kompozycji, potrafi zanudzić i wtedy ciężko dostrzec w tym utworze jakiekolwiek piękno. Rockowy „On Your Own” też jakoś nie pasuje mi do Matosa, ale też są pewne symptomy które sprawiają że utwór ma kilka dobrych momentów, jak choćby nawet miły dla ucha refren. „White Summit” miał prezentować się nowocześnie, miał kipieć progresywnością, niestety wyszedł z tego ciężko strawny utwór, zresztą to jest problem całego albumu.

Nie tak miał brzmieć nowy album Andre Matosa, specjalistę od śpiewania w power metalowych utworach. Nie tak wyobrażałem sobie nowy album jednego z najlepszych wokalistów metalowych. Album pokazuje, że Andre ma teraz słabszy okres w swojej karierze. Trzy utwory to za mało jak na niego. Cieżko polecić komukolwiek to wydawnictwo bo strasznie zanudza i jest to album który się ciężko słucha, bo nie ma punktów zaczepienie, nie ma czegokolwiek nad czym można by się zachwycać. Porażka artystyczna Andre Matosa.

Ocena: 3/10

czwartek, 23 sierpnia 2012

BULLET - Execution (1981)

Zanim zaczniecie czytać dalej tą recenzję musicie sobie odpowiedzieć na jedno, ale za to bardzo ważne pytanie: czy lubicie muzykę opierającą si e o tradycyjny heavy metal i hard rocka, nawiązującą dość wyraźnie do AC/DC, KROKUS, RIOT, czy ACCEPT? Jeżeli macie słabość takiego grania, a ponadto do niemieckiej sceny metalowej, przebojowego grania, gdzie liczy się każda melodia, każda partia gitarowa, każda fraza wyśpiewana przez wokalistę, jeśli kochacie granie na wysokim poziomie i to z okresu, kiedy znakomity albumy i ciekawe solidne zespoły były czymś na porządku dziennym. Jeśli odpowiedzią na postawione pytanie jest „Tak” to możecie śmiało czytać. Dla tych osób, która odpowiedź jest pozytywna mam nagrodę w postaci niemieckiego zespołu BULLET, który działał w latach 80. proszę nie mylić z obecnie działającym BULLET, który również gra muzykę z pogranicza heavy metalu/ hard rocka muzykę. Opisywany przeze mnie BULLET został założony w roku 1978 i choć swoją działalność muzyczną zakończył dawno temu, choć jest to kapela mało znana, to jednak zostawiła po sobie dwa znakomite albumy utrzymane w konwencji wcześniej wspomnianych kapel. Debiutancki album”Execution” z 1981r. To dzieło, które zbiera elementy wyżej wspomnianych kapel, łączy je i daję wspaniałą muzykę, która po prostu oczarowuje swoją szczerością, przebojowością, melodyjnością, lekkością, a także zapaleniem muzyków w przypadku samych aranżacji, które cechuje się wyrafinowaniem technicznym jak i pomysłowością, pomimo że sporo w tym temacie już zostało powiedziane. Skojarzenia z ACCEPT są jak najbardziej na miejscu, bo w tym zespole pierwsze kroki stawiali muzycy, którzy współpracowali z Udo Dirkschneiderem w ramach UDO. Mam tutaj na myśli basistę Fittiego Wienholda i gitarzystę Jurgena Grafa, który wraz z liderem Klaus Thielem wygrywają na debiutanckim albumie dynamiczne, ostre i przede wszystkim melodyjne partie, który swoim prostym stylem porywają dogłębnie. „Execution” to album nie tylko dopracowany pod względem brzmienia, to nie tylko świetna praca muzyków, to także miłe skojarzenia z wcześniej wspomnianymi kapelami, to trafne pomysły co kompozycji, to również przebojowy charakter, a także wokal Klausa, który przypomina Briana z AC/DC i Udo Dirkschneidera.

Materiał jest dynamiczny, rozegrany według reguły „szybko, dynamicznie i do przodu”. Zespół dostarcza nie małej rozrywki bawiąc się patentami charakterystycznymi dla AC/DC, KROKUS czy ACCEPT. Jest luz, nie spinania się,jest radość z grania i przebój goni właściwie przebój. „Execution” to kawałek, który zdradza inspiracje zespołu, to w czym dobrze się czują. Jest to utwór utrzymany w średnim tempie, z duża dawką energii i rytmiczności. Nie znajdziecie tutaj jakiś skomplikowane partie, wyszukane melodie. To wszystko już było, ale w tym przypadku nie jest to jakaś poważna wada, wręcz przeciwnie. Wzrasta przez to poziom atrakcyjności i przyswajalności materiału. Rock'n rollowe zacięcie, AC/DC z lat 70 i szaleństwo, a także pomysłowość to cechy które opisuje najlepiej „Cold hearted woman”. Nie wiele odbiega od tej formuły rytmiczny „Dancer On The Rope”. Klimat AC/DC jest kontynuowany w wolniejszym „‘The Devil’s Got You’ gdzie zespół zabiera nas do takich albumów elektryków jak „Powerage” czy też „Highway To Hell”. I może nie jest to AC/DC to poziom nie wiele od nich odbiega. Nie brakuje też mocniejszych utworów jak „Gimme Some Powers” gdzie dominują patenty ACCEPT. Natomiast wolniejszy, rockowy i bardzo przebojowy ‘You Know How to Love Me’ nawiązuje do najlepszych dokonań KROKUS. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, dynamika, chwytliwość, to zalety jednego z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „Locked In cage” gdzie zespół stara się też wmieszać nieco stylu spod znaku ANVIL. Jednak mimo pewnych nawiązań do ANVIL, czy ACCEPT, album jest z dominowany przez wpływy AC/DC i to wyraźnie słychać w końcówce albumu, gdzie mamy do czynienia z takimi rockowymi utworami jak „Breakfast in Heaven” czy też „Burn Out Of Flame” .

Kocham AC/DC i ciężko jest znaleźć antyfana ich muzyki. Wychowałem się również na takich legendach jak ACCEPT czy też KROKUS. Tak więc styl grania BULLET spodobał mi się od razu i nie trzeba było tutaj dłuższej walki. Materiał i muzycy są tak szczerzy, że nie sposób nie pokochać ich muzyki. Muzyki, która jest prosta, dynamiczna i łatwo wpadająca w ucho. Album jak i zespół godny polecenia fanom muzyki hard rockowej z elementami heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

SHAMWAY - Alice Daily Wonderland (1997)

Niemiecka scena metalowa jest specyficzna. Potrafi być przyjazna dla ucha, kryć w sobie nutkę przebojowości lekkości, jednak najczęściej przejawia się w postaci topornego, teutońskiego metalu którego nieodzownym elementem jest surowe, zadziorne brzmienie, jest ostry i nieco przewidywalny wokal typu Udo z ACCEPT czy Chrisa z GRAVE DIGGER. Również charakterystycznym elementem owej układanki są proste, ostre, ale jednocześnie nieco takie ospałe, czy tez toporne partie gitarowe. Te wszystkie cechy wyraźnie dają o sobie znać w przypadku niemieckiego zespołu SHAMWAY , który został założony pod koniec lat 80. Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem fakt, że jest to kolejny zespół, który zanikł w gronie ciekawszych i bardziej ambitniejszych zespołów. SHAMWAY to jedna z tych kapel, która po wydaniu debiutanckiego albumu rozpadła się, a przyczyny nie odbiegają od tych już nam znanych w przypadku innych kapel. Brak większej publiczności, wtórny charakter, czy tez brak posiadania umiejętności tworzenia kompozycji, które zapadają w pamięci. „Alice Daily Wonderland” to solidny album, odzwierciedlający te wszystkie przytoczone cechy. Konwencja albumu jest przewidywalna i ciężko tutaj o jakieś zaskakujące momenty. Brzmienie jak na rok 1997 nie jest najlepsze i brakuje mu ogłady i dopracowania. Również to co składa się na umiejętności muzyków jest dalekie od muzycznego geniuszu i bliższe to jest staremu pospolitemu rzemiosłu. Muzycy, oczywiście grac potrafią, Jednak sesyjny gitarzysta Torsten Bulka, gra jakby bez przekonania, na pół gwizdka nie wkładając w swoje partie serca. Wokalista Frank Fatlin nie jest lepszym muzykiem, ale w jego przypadku można przyznać, że odgrywa kluczową rolę w tym topornym niemieckim heavy metalu.

Można wytknąć kilka istotnych błędów, jednak nie można zapomnieć, że duża rolę odgrywa wydźwięk i jak prezentuje się całość. Może nie ma niczego odkrywczego, może brakuje jakiś super elektryzujących i zapadających kompozycji, ale wszystko jest zagrane na poziomie i nawet to w jakie formie jest to podane przybliża nas do lat 80 aniżeli 90. „Time of the Moon” to dobry, solidny i dynamiczny otwieracz. Jedne z najjaśniejszych momentów na płycie. Rozpędzona sekcja rytmiczna, nawet chwytliwy refren i ostry riff, sprawiają że utwór jest nawet atrakcyjny dla przeciętnego odbiorcy. Fanom szybkich kompozycji podejdzie bez wątpienia również „Victim Of Legend” który cechuje się nie zwykłą rytmiką. Sekcja rytmiczna znakomicie wypada w stonowanym „”Time of End” gdzie jest budowany nieco tajemniczy klimat, a muzycznie nie sposób odpędzić skojarzeń z GRAVE DIGGER, czy też właśnie ACCEPT. Za sprawą wokalu Franka oraz topornego riffu i przebojowego charakteru utwór „Gamble Of death” brzmi niczym zagubiony song owej legendy niemieckiego metalu. Jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym utworem na płycie jest moim skromnym zdaniem lekki i melodyjny „Catch Up the Light” nawiązujący w dużej mierze do hard rocka. Z kolei jednym z gorszych utworów na krążku jest 6 minutowy „Alice Daily Wonderland” który jest zagrany jakby na siłę i bez pomysłu.


SHAMWAY to kapela średniej klasy, stawiająca na solidność i rzemieślniczy charakter. Brak jakiś super technicznych aranżacji, pomysłowości co do stylu grania, kompozycji, brakuje też utworów, które wybijały się ponad przeciętność. Dobry album, który dobrze się słucha. Płyta kierowana raczej do fanatyków niemieckiej sceny metalowej.

Ocena: 6/10

wtorek, 21 sierpnia 2012

SAD IRON - Total Damnation (1984)

Jednym z pierwszych ważnych zespołów heavy metalowych wywodzących się z Holandii, który odważnie nawiązywał do stylistyki heavy/speed metalowej był zespół SAD IRON. Kapela powstała w roku 1980 , po dwóch latach wydała dwa dema, a w 1984 roku wydali debiutancki album „Total Damnation”. Jest to jeden z dwóch albumów które wydali i sama kapela nie odniosła jakiegoś większego sukcesu, co też po wydaniu „The Antichrist” się rozpadli. Jednak trzeba przyznać, że mieli ogromny wpływ na rodzimą scenę heavy metalową. Jeśli ktoś lubi muzykę GOTHAM CITY, WILD DOGS, ACID i nie ma nic przeciwko wpływom IRON MAIDEN,SAXON, czy tez MERCYFUL FATE to śmiało może sięgać po ten album. Mroczne teksty poruszające kwestie diabła, czy też drugiej wojny światowej w połączeniu z prostym stylem grania, który przejawia się w prostych motywach, na szybkim i do przodu graniu, mieszając przy tym style hard'n heavy z metalem czy też hard rockiem. Nie sposób też nie wspomnieć o speed metalowym wydźwięku i wpływach NWOBHM, który urozmaicają całość. Choć materiał jest solidny i przyjazny dla ucha, to jednak są pewne elementy, które czasami potrafią nieco oszpecić muzykę holendrów. Przede wszystkim nie najlepszym ogniwem jest w zespole Herke vd Poel, który śpiewa średnio. Nie ma ani jakiegoś technicznego śpiewania, nie ma też jakiegoś zadzioru czy mocy i czasami by się przydało nieco pazura pod tym względem. Proste i czasami zbyt banalne partie gitarowe lidera Bernarda Rive, które są odgrywane bez większego przekonania i choć jest i melodia i energia, to jednak pozostaje niedosyt i uczucie monotonności. Można też nieco ponarzekać na średniej klasy produkcję, które nijak ma się do tych wysokobudżetowych. Kompozycje też zagrane na dobrym poziomie zaspokajają podstawowe wymagania słuchacza.

Zawartość płyty zbudowana jest w oparciu o solidne kompozycje. Niektóre utwory takie jak „Demon's Night” czy też „Three Crown Saws’ z punkowym feelingiem potrafią zauroczyć dynamiką i szybkością, a nie brakuje im energii i przysłowiowego kopa. Poza konwencję speed metalową mamy kawałki jak „Prisoners” przesycony NWOBHM spod znaku takiego IRON MAIDEN czy SAXON. Atrakcją tego albumu są bez wątpienia dwa kolosy czyli „Total Damnation” i „We All Praise the Devil” , które wyróżniają się epickością, rozbudowaną formą i ciekawym klimatem rodem z MERCYFUL FATE. Świetnie w konwencje albumu wpisał się nieco bardziej rockowy „Rock 'N Roll Rendez-vous” oraz jeden z mocniejszych utworów na płycie, a mianowicie zadziorny „Hellfighter” utrzymany w stylistyce JUDAS PRIEST.



Nie będę ukrywał, że nie jest jakieś to wybitne dzieło, nie będę tez kłamał że mamy do czynienia z takim albumem do którego się często wraca. Jednakże, nie ma też poważniejszych argumentów przeciw, bo płytę nawet się dobrze słucha, mimo tych licznych wad. Można rzec album dla szperaczy i miłośników starych i mniej znanych rzeczy. Bardziej wymagający słuchacze mogą sobie darować.

Ocena : 6/10

TRAUMA - Scratch and Scream (1984)

Spoczywający w spokoju basista Cliff Burton zaistniał w metalowym światku głównie za sprawą grania w słynnej METALLICE. Jednak mało kto wie, że zaczął stawiać pierwsze kroki w speed/power metalowym TRAUMA. Amerykański zespół nie należy do grona tych znanych i rozpoznawalnych kapel, które dorobiły się nie wiadomo jak bogatej dyskografii. Oj nie, historia tej formacji była właściwie dość krótka. W roku 1981 kapela została założona, rok później nagrali swoje pierwsze demo. W roku 1982 amerykański zespół nagrał kawałek "Such A Shame" , który trafił na składankę wytwórni Metal Blade, czyli Metal Massacre II a w roku 1984 nagrali kolejno demo i swój debiutancki album „Scratch And Scream”, który okazał się ich pierwszy i zarazem ostatnim wydawnictwem. Mocne, zadziorne brzmienie, mroczna i tajemnicza okładka, wokal Donniego Hilliera przypominający Belladonne z ANTHRAX oraz Mike'a Howe'a z METAL CHURCH, chórki i wzmocnienie wokalne przez Leather Leone z CHASTAIN, szybkie dynamiczne, elektryzujące, przesycone melodyjnością i chwytliwością partie gitarowe duetu Overton/Alexander czy też w końcu przebojowy charakter materiału to jedne z wielu zalet tego wydawnictwa. Tak można wypomnieć im że wykorzystują sporo sprawdzonych patentów, że jest wtórny charakter co wynika choćby z tego faktu, że słychać inspiracje IRON MAIDEN, METAL CHURCH, CHASTAIN, KILLER, czy też HELLOWEEN, choć nie brakuje pewnych odniesień do ANTHRAX czy TOXIC. Ale kiedy odpali się płytę, wtedy wszelkie drobnostki tego typu przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Zostaje słuchacz i świetna muzyka z pogranicza speed/power metalu z pewnymi elementami thrash metalowymi.

Szybko, dynamicznie, melodyjnie i do przodu, tak można by opisać w kilku słowach materiał. Nie ma mowy o wypełniaczach, nie ma mowy o kompozycjach nijakich. Od początku do końca mamy do czynienia z rasowymi przebojami, które trafiają do słuchacza jak nie poprzez chwytliwy, melodyjny riff, to poruszający i łatwo zapadający w głowie refrenie. Znakomitym tego przykładem jest “The Day all Hell Broke Loose” który zachwyca zadziornym charakterem, a także trafionymi pomysłami co do głównego motywu, co do refrenu,a także całej konstrukcji utworu. Nie da się zaprzeczyć, że jest to świetne otwarcie albumu. “Bringin’ The House Down” to przykład typowego speed/power metalu lat 80 i to na najwyższym poziomie. Nieco zwolnione tempo, nieco lżejszy riff i spora rytmiczność, sprawiają że kawałek ocieraj się o hard rock. Album tego amerykańskiego zespołu jest dziełem bardzo dopracowanym zarówno pod względem technicznym jak i aranżacji. Te tutaj są nadzwyczaj dobrze wyważone, pomiędzy ciężarem godnym thrash metalu, a lekkością spod znaku hard rocka, a wszystko zagrane z niezwykłą starannością techniczną. Duet gitarzystów Overton/Alexander dwoją się i troją w solówkach, żeby dostarczyć jak najwięcej emocji słuchaczowi i partii gitarowych jest nadzwyczaj dużo. Wszystko cechuje się niezwykłą finezją i nawet czasami shredowym charakterze, pokazując nie banalne umiejętności muzyków. To, że są kimś więcej niż tylko zwykłymi rzemieślnikami słychać choćby w takim prostym “Kill For Less” gdzie solówki, brzmią ambitnie i nie można posądzić zespół o proste i monotonne granie. Podobnie można by napisać o rytmicznym „Scratch and Scream” opartym na nieco cięższym, mrocznym motywie. Materiał jest zróżnicowany i wachlarz różnego rodzaju kompozycji zdaje się nie mieć końca. Bo tak o to usłyszymy dynamiczne kompozycje jak „The warlock”, które są utrzymane w speed/power metalowej formule, nie brakuje też i hard rockowego zacięcia na płycie o czym świadczyć może obecność rytmicznego „Lay Low” , nie brakuje też pewnych zwolnień i nieco ballodowego feelingu tak jak to słychać w początkowej fazie „In The End”. Nie brakuje też typowego heavy metalowego akcentu, gdzie słychać coś z takiego choćby ACCEPT, słychać coś z topornego grania i to słychać choćby w takim stonowanym „We are watching You”.

Nie wiem jak można by tu was drodzy czytelnicy jeszcze zachęcić do zapoznania się z tym albumem? Może zdaniem podsumowania? „Scratch and Scream” to album, który przybliża idealnie to co się działo w latach 80 i jakie wtedy granie dominowało na rynku. Może jest to granie jakiego pełno, może ten album przypomni wam o innych starych zespołach, może odeśle was do miłych wspomnień, ale na pewno zagwarantuje wam rozrywkę na najwyższym poziomie. Nie sposób się nudzić przy takiej muzyce, zwłaszcza na tak wysokim poziomie. Coś dla tych co grzebią w starociach, ale również dla prawdziwych smakoszy prawdziwego speed/power metalowego grania. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.

Ocena: 8.5/10

sobota, 18 sierpnia 2012

UNIVERSE - Universe (1985)

Czy potraficie sobie wyobrazić melodyjny metal, który łączy cechy taki zespołów jak DIO, DOKKEN, RATS, WARRIORS, czy tez SAXON,AXEL RUDI PELL nie kopiując żadnego z nich? Czy potraficie sobie wyobrazić zespół, który mając do wykorzystania jedną szansę, wykorzystuje ją w 100 % nagrywając jeden album, ale za to jakiej klasy? Nie musicie sobie wyobrażać, jeśli nie potraficie, wystarczy tylko posłuchać szwedzkiego UNIVERSE, kapeli która została założona w 1984 roku, kapeli która nagrała tylko jeden album w postaci „Universe” z 1985r., ale za to na najwyższym poziomie, ocierając się o perfekcję. Czego było pełno na rynku? Płyt, które w dużej mierze miały sporo wspólnego, zadziorny wydźwięk, nacisk na ostre i melodyjne gitary i mocny i krzykliwy wokal, który podkreśli metalowy charakter danego zespołu. Takich płyt, z taką muzyką było od groma. UNIVERSE postanowił postawić na świeżość i nieco inne podejście do tematu jakim jest metal. Otóż Szwedzi zrezygnowali z mocnego, zadziornego wokalu na rzecz czystego, ciepłego wokalu, takiego bardziej rockowego i trzeba przyznać, że Kjelle Wallen jest świetnym w tym co robi. Jego technika, maniera, styl śpiewania wzbudza zachwyt. UNIVERSE nie stawia tak jak większość kapel na mocne brzmienie, na ostre partie gitarowe, które mają podkreślać heavy metalowy pazur. Tutaj zamiast tego mamy ciepłe, miękkie brzmienie i łagodne, melodyjne melodie, które wygrywa duet gitarzystów, czyli Nilson/Kling. Jest staranność, dopracowanie z ich strony,a czasami nawet pokusza się o wirtuozerskie popisy, co jest na pewno dużą zaletą tej płyty. W standardowym metalowym albumie z lat 80 ciężko o klimatyczne, finezyjne, pełne emocji solówki, partie gitarowe, tutaj to uświadczymy. W przeciwieństwie do typowego metalowego albumu, mamy tutaj partie klawiszowe które sprawiają że album ma głębię, kompozycje są jeszcze bardziej melodyjne.

Przebój, goni przebój tak można opisać materiał, który od początku do końca trzyma wysoki poziom i nie doszukamy się wpadek, czy wypełniacza. Wszystko zostało staranie przygotowane. Rytmiczny i lekki „Rollin On” utrzymany w szybszym tempie to bardzo dobre rozpoczęcie albumu. Podkręcenie tempa, ostrzejsze partie gitarowe, większa dynamika, więcej metalu, a mniej hard rocka to już cechy następnego utworu, a mianowicie „Stories from the Old Days” . Pewne odniesienia do IRON MAIDEN słychać w rytmicznym i zadziornym „Weekend Warrior” który robi za rasowy przebój, z pomysłowymi i finezyjnymi solówkami. Podobnie można by opisać melodyjny „Loking For Answer” z bardzo pomysłowym motywem głównym. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto. Zespół ceni sobie urozmaicenie, to też pojawia się spokojna, emocjonalna ballada „Lonely Child” , rockowy kawałek „Woman” czy też melodyjny „Strong Vibration” z znaczącą rolą klawiszy.

Nie można napisać złego słowa o debiutanckim albumie Szwedów i trzeba przyznać, że o wszystkim pomyśleli. O ciepłym i wyrazistym brzmieniu, o przebojach, równym i zapadającym w pamięci materiale, o starannych i dopieszczonych aranżacjach. Nie pominęli żadnej kwestii. Mimo nagrania świetnego albumu z kręgu melodic metal i hard'n heavy i potencjału kapela się rozpadła zostawiając po sobie ślad na szwedzkiej scenie metalowej w postaci znakomitego debiutu. Jedne z tych albumów, który należy znać.

Ocena: 8.5/10

SAINT'S ANGER - Danger Metal (1985)

Stara dobra wytwórnia płytowa Maosoleum była stajnią wielu mniej znanych kapel, które mimo nieco mniejszej sławy, potrafiły nagrać jakże wartościowe albumy. Któż nie pamięta takiego CROSSFIRE, FAITHFUL BREATH czy BAD LIZARD. Fanom tych zespołów na pewno podejdzie taki SAINT'S ANGER, który również wydał swój jedyny debiutancki album pod skrzydłem tej wytwórni. Na temat historii samego zespołu nie wiem zbyt wiele, a właściwie nic. Wiadomo tylko tyle że kapela powstała w 1981 r, że dwa lata później nagrali pierwsze demo, a w 1985 roku wydali debiutancki album „Danger Metal” . Wydawnictwo w dużej mierze nie odbiegało od innych płyt z kręgu heavy metal z lat 80, zwłaszcza jeśli się przyjrzymy dokładniej wydawnictwo sygnowanym wytwórnią Maosoleum. Niemiecka kapela SAINT ANGER stawia na przebojowy, prosty materiał, który opiera się na chwytliwych melodiach i solidnej aranżacji. Może jest to muzyka jakiej było wtedy było pełno, może jest to i wtórne, jednakże to w jakiś sposób brzmi całość, to w jakiej formie zostało to podane, to trzeba jednak uznać ów album za bardzo dobry krążek metalowy z energicznym i przebojowym materiałem. Jeśli ktoś gustuje w niemieckiej scenie to nie będzie zawiedziony, bo muzyka uderza w klimaty ACCEPT, czy też WARLOCK. To jak brzmią gitary, to w jaki sposób są konstruowane melodie, kompozycje przypomina dokonania wyżej wymienionych kapel i nie jest to żadna ujma dla gitarzystów Pillnera i Kniefa, bo mimo wtórnego grania słychać zaangażowanie, radość z grania, swobodę i lekkość, która sprawia że słucha się tego z wielką przyjemnością. Nawet wokalnie Pillner nasuwa wiele niemieckich wokalistów metalowych i są pewne powiązania z okresem Doro Pesch w WARLOCK. I co z tego? Czy to ma jakieś znaczenie, kiedy muzyka sama się broni? Kiedy wszystko jest zagrane na wysokim poziomie? Kiedy każdy utwór to potencjalny przebój? Na szczęście nie.

Solidność niemieckiego metalu daje o sobie znać na każdym kroku, począwszy od miłej okładki, dobrego brzmienie, umiejętnościach muzyków a kończąc właśnie na samym materiale, który cechuje się dużą dynamiką, nie brakuje przebojów, zapadających melodii. Każdy utwór jest utrzymany na takim samym wysokim poziomie. Dużą atrakcją jest bez wątpienie urozmaicenie albumu gdzie pojawiają się szybsze utwory jak choćby otwierający album „Bullet” utrzymany nieco w stylu hard'n heavy i słychać tutaj wyraźne inspiracje WARLOCK czy też ACCEPT. Do grona szybkich, dynamicznych utworów zaliczyć należy rozpędzony „Danger Metal” , przebojowy „Crashing Of Steel”, czy też melodyjny „Hero”. Poza szybkimi, dynamicznymi kawałkami znajdziemy tez nieco bardziej hard rockowe kompozycje jak choćby „Wrong A Right” z rytmiczną i zadziorną melodią i łatwo w padającym w ucho refrenem. Taki też jest utrzymany w średnim tempie „Highway” . Typowymi kawałkami wzorowanymi na twórczości ACCEPT jest „The Ghost's Tale” czy też „Liberation” których główne motywy przypominają dokonania ACCEPT w latach 80. Podobne riffy, tempo, klimat oraz toporny wydźwięk. Najdłuższym utworem na albumie jest nieco wolniejszy „Meglomania” który dotrzymuje kroku szybszym kompozycjom.

Wytwórnia Maosouleum to wytwórnia płytowa która skupiała w sobie wiele ciekawych zespołów, które mimo silnej konkurencji nie potrafi się wybić. Tak samo się też stało z SAINT'S ANGER, który mimo że nagrał bardzo dobry album, mimo że miał potencjał,a muzycy potrafi grać na wysokim poziomie, to jednak kapela po wydaniu debiutanckiego albumu się rozpadła. Coś dla fanów niemieckiego metalu i nie tylko. Jeden z tych zespołów mało znanych,które należy znać.

Ocena: 8/10

piątek, 17 sierpnia 2012

HAZZARD - Hazzard (1983)

Dla nie których jednostek Herman Frank to gitarzysta ACCEPT i ich znajomość kończy się na tym etapie, albo na znajomości solowych albumów sygnowanych logiem HERMAN FRANK. Rzadko kiedy się zdarzy że ktoś zna jego dokonania w ramach zespołu VICTORY, czy też właśnie HAZZARD. Ten ostatni zespół jest o tyle ciekawostką, bo nagrał tylko jeden album i to po odejściu gitarzysty z legendarnego ACCEPT. W roku 1983 Herman Frank stworzył nowy zespół, a mianowicie HAZZARD i w tym roku wydał swój debiutancki album „Hazzard” będący swego rodzaju kontynuacją stylu ACCEPT ,z tym że tutaj postawiono w większym stopniu na hard'n heavy aniżeli metal, ale i tego drugiego składnika zespół tutaj nie żałuje. Co niektórych może ucieszyć to fakt, że wokalista Malcom Mculty jest bez wątpienia lepszym śpiewakiem od Udo pod względem technicznym i świetnie pasuje on do grania w stylu hard'n heavy czy też metalowym. Śpiewa czysto, wkłada w to dużo emocji, nikogo nie udaje i co ważne sprawia, że kompozycje zyskuje na przebojowości i śmiało można by się pokusić i puszczenie któregoś z tych hitów na antenie radia. Różnica jaka też nasuwa się w porównaniu do ACCEPT, że HAZZARD stara się zrezygnować z metalowej toporności charakterystycznej dla Niemiec, a bardziej stara się uderzać w amerykański hard rock. Podobieństwa? Oczywiście słyszalne parce gitar, na czele z Hermanem Frankiem, który są wręcz bliźniacze. Riffy, rytmiczność, to jest coś co przyciągnie bez wątpienia fanów ACCEPT. Debiutancki album to dzieło niemalże idealne. Mamy dopracowane brzmienie, które jest w miarę łagodne i czyste, co ma zwiększyć przystępność oraz lekkość materiału i swoje zadanie spełnia. W przypadku materiału zaskoczenia nie ma i mamy do czynienia z energicznym, dynamicznym, melodyjnym i zapadającym w głowie materiałem, który zajmuje niecałe 35 min co też można uznać za plus, gdyż nie ma ciągnięcia albumu na siłę.

Otwarcie albumu za sprawą „Moonlight” a więc kawałkiem nawiązującym do twórczości ACCEPT okazało się strzałem w dziesiątkę. Sprawdzony, wręcz znajomy riff przypominający album Balls To The Wall” to skojarzenia jak najbardziej na plus. Może jest nieco mniej w tym metalu, a więcej hard'n heavy co słychać przez rytmikę, lekkość, czysty i techniczny wokal Malcolma, ale poziom muzyczny nie odbiega od tego co grało w owym czasie ACCEPT. Płyta jest wypchana dużą liczbą przebojów, a taki „Nothing At All” z lekkim, radosnym riffem, melodyjnym motywem i zapadającym w głowie refrenie przypomina dokonania DOKKEN aniżeli ACCEPT, ale jest to bardzo udane urozmaicenie i co ciekawe takie kompozycje jak ta łatwo zapadają w pamięci. Za najdłuższą kompozycje na albumie robi „Come On” i jest to kolejny hard rockowy kawałek nastawiony na podbijanie świata poprzez stacje radiowe. Stonowane tempo, prosty hard rockowy motyw i dużo emocji tak skrócie można opisać ten utwór. Najbardziej stonowanym utworem jest psychodeliczny „Killer” z lekkim bluesowym feelingiem i jest to ciekawa kompozycja. Coś innego od typowego łojenia pod ACCEPT, ale równie dobrego. Tak na albumie poza hard rockiem jaki słychać w „We are The band” który tutaj dominuje mamy też kilka wyraźnych metalowych kompozycji, nawiązujących oczywiście do ACCEPT i to z wielkim sukcesem. Do grona tych utworów zaliczyć należy: rytmiczny „Just a dream”, rozpędzony „Satisfed” , czy też melodyjny „Tonight”.

Brak wypełniaczy, brak jakiś większych wpadek, czy też grania na siłę pod ACCEPT. Jasne jest sporo podobieństw, aczkolwiek tutaj HAZZARD przedstawia nieco lżejszą muzykę z pogranicza hard'n heavy i metalu jest mniej aniżeli hard rocka, ale to sprawia że nie ma toporności i jest duża przystępność materiału. Pozycja obowiązkowa dla fanów ACCEPT, niemieckiego grania, a także fanów lekkiego, przebojowego grania, które zapada w pamięci. Po wydaniu tego albumu HERMAN FRANK rozwiązał kapelę i dołączył do zespołu VICTORY.

Ocena: 9/10

MEPHISTO - In Search Of Lost Refuge (1991)

Jeśli niemiecki scena muzyczna jest bliska twojemu sercu, jeśli lubisz powracać do heavy/speed metalowych płyt takich kapel jak GRAVESTONE, ACCEPT, RUNNING WILD czy też power metalowych typu STRANGER i HELLOWEEN to muzyka niemiecko MEPHISTO przypadnie ci bez wątpienia do gustu. Tak jest to zespół z grona mało znanych i zapomnianych przez metalowy świat. Rok 1986 to okres rodzenia się power metalu i trzeba przyznać, że zespół dobrze wpisał się w rynek muzyczny i właśnie w tym roku zrodził się MEPHISTO, który mimo grania muzyki wtórnej, muzyki jakiej było pełno, muzyki w której było sporo znanych patentów, to jednak potrafił zaspokoić podstawowe wytyczne i żądania słuchaczy. W 1988 wydali swój debiutancki album „Mephisto” który zdobył przychylność dziennikarzy, recenzentów, a przede wszystkim słuchaczy. To też naturalnym posunięciem było w 1991r wydanie drugiego albumu w postaci „In Search Of Lost Refuge” który zwieńczył działalność tego solidnego zespołu. O tak mimo faktu grania muzyki opartej o sprawdzone i oklepane patenty muzyka MEPHISTO była solidna, starannie zaaranżowana, gdzie wszystko skupiło się wokół chwytliwych i łatwo trafiających do słuchacza melodiach i przebojowych refrenach. To przesądziło o tym, że album znakomicie się prezentuje i śmiało można mówić tutaj o nim w kategoriach atrakcyjności. Od standardów niemieckiego metalu nie odbiega nie tylko styl MEPHISTO, ale również nieco surowe, mocne brzmienie, czy też umiejętności muzyków, które przesądziły o solidnym i bardzo dobrym materiale, który złożył się na drugi album.

Co z tego, że wokal Uwe Suerick ma coś wokalu Hansena? Co z tego że partie basu Dirta Welke brzmią jak Markusa Grosskopfa, co z tego że partie gitarowe wygrywane przez duet Hadlik/Bruner/Suerick brzmią jak te z „Walls Of jericho” czy albumów GRAVESTONE? Co z tego skoro to wszystko przyczynia się do atrakcyjności owego dzieła. Jednak to co was powinno przekonać do tego albumu niemalże od razu to sam materiał, który stanowi największą siłę tego wydawnictwa. Jak przystało na solidny krążek mamy urozmaicony i równy materiał, który zbudowany jest w oparciu o solidne kompozycje, mające charakter przeboju. Właściwie album jest szybki, dynamiczny i zwarty jak to zresztą słychać w melodyjnym „Alines” z wyraźnym nawiązaniem w kwestii partii gitarowych, melodyjności, ostrego grania do ery HELLOWEEN, kiedy na wokalu był Kai Hansen. W podobnej konwencji utrzymany jest „Refugium (N.B.)” w którym zespół przemyca pewne elementy thrash metalu. Poza krótkimi utworami utrzymanych w stylistyce speed/power metalowej, znajdziemy też bardziej rozbudowane kompozycje jak choćby „Nature” z bojowym motywem utrzymanym w średnim tempie, melodyjny i rytmiczny „Valley Of Dolls” , czy też power metalowym killerze w postaci „Senseless Marching ”, który jak dla mnie stanowi szczyt umiejętności muzyków z MEPHISTO i świetne nawiązanie do HELLOWEEN, jednocześnie pokazując swój autentyczny pazur. Zgrabnie dopasowane melodie, energiczne solówki, wyrazisty, podniosły i pełen energii wokal Uwe to elementy, które przemawiają za atrakcyjnością tego kawałka. Co jeszcze znajdziemy na albumie? Tajemnicza, klimatyczną balladę „A Fatal Development” który świetnie się uzupełnia z wolniejszym, nieco rockowym „The Final Chapter” . Ostatnim urokliwym urozmaiceniem na albumie jest instrumentalny utwór „Unexpected Changes” z ciekawymi melodiami i syntezatory odegrały tutaj wręcz kluczową rolę.

Jak już odejść ze sceny to w wielkim stylu i MEPHISTO tak też zrobił. Wydał na koniec swojej podróży muzycznej znakomity album, który oddaje to co najlepsze w niemieckiej scenie, a więc profesjonalne podejście do muzyki, zagwarantowanie solidnej muzyki, wysokiego poziomu kompozycji, ich aranżacjom. Jest też to do czego przywykłem, a mianowicie przebojowy charakter, który sprawia, że album należy do grona płyt do których warto wracać. Pozycja obowiązkowa dla fanów niemieckiej sceny metalowej.

Ocena: 8/10

ATROPHY - Violent By Nature (1990)

Co z tego że amerykański zespół ATROPHY nagrał perfekcyjny debiut? Co z tego że muzycy obdarzeni byli prawdziwym talentem? Co z tego, że drugi album „Violent by Nature” był jeszcze ostrzejszy i na tak samym wysokim poziomie, skoro konkurencja skutecznie zagłuszyła ich, ludzie woleli się podniecać przereklamowaną METALLICĄ i innymi znanymi zespołami, lekceważąc muzykę thrash metalową z prawdziwego zdarzenia. Sukces debiutu ATROPHY, który był nadzwyczaj energiczny, melodyjny i zapadający w pamięci nie był ogromne jak w przypadku wielkiej czwórki, ale i tak dostarczył zespołowi sporo powodów żeby kontynuować działalność nagrywając album, będący swoistą kontynuacją „Socialized Hate” z tym, że jeszcze bardziej agresywne, jeszcze bardziej thrash metalowy aniżeli speed metalowy. „Violent By Nature” pod wieloma jednak ma sporo podobieństw. Nic dziwnego, skoro na debiucie wszystko zdało swój test i sprawiło, że zespół nagrał perfekcyjny album to po co to zmieniać? Tak więc mamy w dalszym ten sam skład, na którego składają się ambitni i utalentowani ludzie. Każdy z nich rozwinął umiejętności i to słychać. Brian Zimmermann jakby jeszcze ostrzej śpiewa, jest więcej agresji, więcej zadziorności i to wszystko jest rozwinięte proporcjonalnie do stylu zespołu i partii gitarowych wygrywanych przez duet Lynkins/Skowron, które w dalszym ciągu łączą w sobie agresję, dynamikę, melodyjność i przebojowy charakter, co oczywiście przedkłada się na atrakcyjność albumu i pokazuje ambitne podejście zespołu do tematu thrash metal.

Po raz kolejny zespół zadbał o aspekt wizualny, bo okładka przyciąga uwagę i zapada w pamięci. Po raz kolejny ATROPHY wykreował mocne,soczyste brzmienie, które ma ostry, ciężki charakter. Również po raz kolejny zespół stworzył równy, urozmaicony materiał, który od początku do końca wypełniony jest kawałkami, które poprzez swoją formę, strukturę, aranżacje mają charakter przebojów. „Puppies and Friends” to utwór, który prezentuje dobitnie jak się gra thrash metal. Jest agresja, dynamika, nie brakuje ostrego, dzikiego charakteru, a także chwytliwych melodii. Nieco wolniejsze tempo, większe urozmaicenie, więcej rytmiki i śmiało można uznać tytułowy „Violent By nature”za rasowy przebój, który zapada w pamięci na bardzo długo. Heavy metalowa melodia, nieco bardziej stonowane tempo wyróżnia z kolei taki utwór jak „In Their Eyes”. Jeśli ktoś lubi nieco progresywne zacięcie, przeplatanie wolnych, klimatycznych motywów z szybszymi, agresywniejszymi, to taki „Too Late For Charge” od razu wam przypadnie do gustu. Album został zdominowany przez szybkie, melodyjne utwory, będące przesiąknięte agresją oraz progresywnością i tutaj mam na myśli przede wszystkim rytmiczny „Slipped Through the Cracks” przypominający dokonania TOXIC, melodyjny „Forgotten But Not Gone” czy też dynamiczny „Process of Elimination” z jakże ponurym i przenikliwym refrenem.

Violent by nature” choć nagrany przez zespół, który nie przebił się przez konkurencję, przez bardziej przereklamowane albumy, to jednak śmiało można zaliczyć to wydawnictwo do klasyki thrash metalu. Jeżeli kogoś przekonał debiut to nie będzie problemów z akceptacją tego albumu. Szkoda tylko, że zespół który miał potencjał, który nagrał dwa świetne albumy, nie przetrwał próby czasu, nacisku konkurencji. Została po nich jednak pamięć i dwa arcydzieła z gatunku thrash metal.

Ocena: 10/10

MIDAS TOUCH - Presage of Disaster (1989)

Progresywny Thrash Metal z elementami speed metalu przypominający muzykę TOXIC, VIO- LENCE, czy też DEATHROW, ANTHRAX. To jest coś co mnie ostatnim czasem bardzo kręci i nie mogę się nadziwić, jak można efektywnie wymieszać te gatunki. Zespołem, który również grał progresywny Thrash Metal na wysokim poziomie był również szwedzki MIDAS TOUCH. Jest to oczywiście jedna z tych formacji, która nie jest aż tak znana słuchaczom muzyki metalowej, zespół który został założony w 1985 r , a po wydaniu w 1989 r. „Presage Of Disaster” się rozpadł, zostawiając po sobie ślad w postaci debiutanckiego albumu, który prezentuje muzykę nadzwyczaj ambitną i nie można mówić o prostym, agresywnym graniu do przodu oj nie. Szwedzi stawiają na tym albumie na pokręcone, wyszukane melodie, na urozmaicenie, które wyznacza progresywny charakter grania zespołu. Z kolei z Thrash Metalu przemycono zadziorność, dynamikę, ostry, nieco dziki charakter, ponadto surowe brzmienie, który nieco brudzi partie gitarowe. To wydawnictwo to coś więcej niż tylko dynamiczne, mocne metalowe granie, to album, który pobudza zmysły, przenosi słuchacza w nieco tajemniczy świat za pomocą niezwykłego klimatu jaki towarzyszy całej płycie, a także za sprawą specyficznych melodii, motywów, trzeba przyznać, że takie płyty to dzisiaj rzadkość. Słuchając tego co wygrywają dwaj gitarzyści, a mianowicie Sporrong i Gustavsson, to człowiek się zastanawia w jakim niby stopniu są oni amatorami? Ponieważ to co wygrywają jest nadzwyczaj genialne pod względem technicznym, jest urozmaicenie, bawią się oni różnymi motywami, co sprawia że nie ma nudy, cały czas się coś dzieje, a ta lekkość przechodzenia między różnymi melodiami jest jedną z głównych atrakcji muzyki MIDAS TOUCH. Patrik Wiren to kolejne nazwisko które należy przytoczyć tutaj. Jego wokal może nie wyróżnia się niczym specjalnym, bo w METALLICE czy też DESTRUCTION podobne można usłyszeć to jednak ma w sobie sporo charyzmy, a specyficzny styl śpiewania pasuje do całości.

Piękna, klimatyczna i miła dla oka okładka, ostre niczym brzytwa brzmienie i wrodzony talent muzyków to jedna strona medalu. Jednak to jeszcze nie oznacza genialnego materiału. W tym przypadku jednak jest inaczej i nie będę tutaj trzymał w napięciu, materiał jest perfekcyjny i nie znaleźć w tym aspekcie jakieś minusy graniczą z cudem. Klimat to jest coś co napędza ten album i go wyróżnia na tle innych podobnych. Sporo tutaj krótkich przerywników, wstawek typu „Arrival” „Reminiscence” to kawałki które urozmaicają materiał i budują nie zwykły klimat. Syntezatory i klimat w „Forcibly Incarcerated” jest genialny i potrafi przyprawić o gęsią skórę. Potem już mamy to wszystko co tygryski kochają najbardziej, a mianowicie ostre, agresywne granie, z tym wyjątkiem, że tutaj nie ma chaosu, grania na pałę, lecz ambitne thrash metalowe granie z progresywnym zacięciem, które przedkłada się na atrakcyjne melodię i strukturę kompozycji szwedów. Nie brakuje szybkich, dynamicznych i agresywnych kompozycji, czego dowodem jest „Sinking Censorship”, „ Sepulchral Epitaph”, czy też w końcu rozpędzony „Acessory Before the Fact” z imponującym wejściem partii basowej Patrika Sporronga. Zespół dostarcza słuchaczowi znacznie więcej od typowe agresywnego, dynamicznego thrash metalowego grania. Są utwory jak „When the Boot Comes Down” czy też „Subhumanity (A New Cycle)” które zbudowane są na stonowanym tempie, na rytmicznych partiach gitarowych, niezwykłym futurystycznym klimacie, no i na motywach,melodiach o progresywnym zacięciu, co sprawia że album nie skupia się na jednym aspekcie progresywnego thrash metalu i poza szybkimi, agresywnymi kompozycjami, zespół pokazuje swoje drugie oblicze, gdzie dominują wolniejsze fragmenty, pokręcone i oryginalnie brzmiące melodie. Nieco słabszy się wydaje „True Believers Inc.” który zostaje jakby nieco przypiłowany, zmniejszono tempo, ale i tak wypada bardzo dobrze za sprawą melodyjności i nieco progresywnego zacięcia. No nie można w żadnym wypadku zapomnieć o przebojowym „Terminal Breath”, który zawiera sporo ciekawych motywów, a zespół nie żałuje tutaj dynamiki, agresji, czy tez melodyjności.

Debiutancki album MIDAS TOUCH to krążek kierowany do poszukiwaczy ambitnego thrash metalu, poszukiwaczy emocji, pokręconych i wyszukanych melodii. Zwarty i dynamiczny materiał sprawia, że album w łatwy sposób zapada w pamięci. Szkoda, że zespół nie dorobił się bogatszej dyskografii. Jeśli kochacie TOXIC, VIO-LENCE,czy DEATHROW, to jest to coś dla was.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 16 sierpnia 2012

VECANT THRONE - Fall of the Feathered King (2012)

Rynek metalowy w coraz większy stopniu jest zaśmiecany przez napływ różnych młodziutkich muzyków, kapel które próbują swoich sił w muzyce. Kiedyś trzeba było mieć jakieś umiejętności, a dzisiaj wystarczy studio i a także podstawy grania. To sprawia, że coraz więcej na rynku średnich i mało porywających kapel i do takowych zaliczam bez wątpienia amerykańską formację VACANT THRONE. Pomysł na kapelę się zrodził w głowie gitarzysty Josha Mortensena podczas ostatniego roku służenia w wojsku, a więc w roku 2010. Początkowy skład uzupełniali John Mortensen (wokal) Ryan Burbank (gitara) John Deasy (perkusja) i Reginald Handy (bas). W roku 2011 po kilku koncertach zespół opuścił Rayn Burbank , którego zastąpił Christian Mauro, następnie odszedł perkusista John Deasy. W momencie nagrywania materiału na debiutancki album zespół skorzystał z sesyjnego perkusistę, a mianowicie Nate Periat, potem z rekrutowano Franka Candelario. Ostatnią zmianą w składzie było zatrudnienie Chrisa Fernalda jako trzeciego gitarzystę.. Mamy rok 2012, a więc rok premiery debiutanckiego albumu “Fall of the Feathered King”. Co można powiedzieć o tym albumie? Czy jest to krążek, który należy znać? Przesadą nie będzie, jeśli napiszę, że jest to album jakich pełno na rynku, album który nie ma zbytnio czym przyciągnąć uwagi słuchacza, chyba że kogoś kręci przeciętność, mało wyraziste melodie, czy tez umiejętności muzyków w fazie podstawowej. Albumów utrzymanych w tendencji heavy/power metalowej w tym roku było od groma i znacznie atrakcyjniejszych niż wypiek amerykanów. Oczywiście jest dobre brzmienie, jest kilka nawet udanych melodii, kilka fragmentów, ale co z tego kiedy całościowo album brzmi przeciętnie, nawet brzmi to jak album poniżej pewnej przeciętnej. Rutyna, monotonność, brak emocji, ciekawych zapadających w głowie melodii, kompozycji, wtórność, nie trafione pomysły, to jedne z wielu czynników, które przedłożyły się na taki, a nie inny efekt.

Klimatyczne intro, jak i otoczony ciężkimi, nieco topornymi partiami gitarowymi „The Jaguar Knight” nie przekonują i raczej zniechęcają do dalszego wsłuchiwania się w ten krążek. Monotonne partie gitarowe duetu Fernald/Mauro/Mortensen są nijakie, bez mocy, bez melodyjności, bez energii. Dużo topornego charakteru i silenia się na ciężkie granie. Wieje niestety nudą nie tylko w tym aspekcie, ale również w pozostałych elementach jak wokal, czy tez w samej strukturze kompozycji. „Sacrificial Prisoner” zawiera nawet dobrą melodią, taką prostą, nie wymuszoną, jednak położono tutaj tempo, które tłumi wszystko i przyprawia raczej o mdłości. Długie kompozycje typu „Harsh Time” są tylko żywym dowodem, że zespół gra bez większego pomysłu, bez jakiegoś większego zaangażowania. Tutaj wszystko jest chaotyczne i ciężko strawne. „Burning Skies” to jeden z tych utworów który się prezentuje całkiem dobrze. Jest szybkość, dynamika i przyjemne melodie, nawet mimo tego że mają charakter wtórny. Dobrze wypada też nieco bardziej rockowy „Voyage to the New World” z wyraźnymi elementami NWOBHM i można kawałek porównać do takiego „Running Free” IRON MAIDEN. „The Return of Quetzalcoatl” choć jest długi, to jednak przemyca sporo fajnych motywów, które mogłyby posłużyć do stworzenia kilka ciekawych utworów zamiast jednego. Tutaj pierwszy raz przypadły mi do gustu partie gitarowe, pojedynki na solówki, który mają więcej ognia, dynamiki, melodyjności niż cały album. Ogólnie nawet udana kompozycja, choć brzmi jak zlepek kilku motywów,kompozycji. Nawiązanie do JUDAS PRIEST w „Fall of the Feathered King” można by i nawet uznać za plus, jednakże forma podania niezbyt zachwyca i jest to co najwyżej średni utwór. Zamykający „Genocide” też jawi się jako dobry utwór, z dużą liczbą ciekawych solówek. Jednak uważam, że można było to zamknąć w 4-5 minutach, a nie na siłę robić 7 minutowy kawałek, żeby upchać płytę.

Pomimo kilku dobrych momentów, całość wypada blado i ciężko tutaj mówić o jakiś plusach. Dobre brzmienie to dzisiaj standard tak jak i umiejętność grania. Trzeba dzisiaj w dobie wtórności naprawdę się wysilić żeby nagrać coś dobrego. VACANT THRONE niestety poległ i nie nagrał jakiegoś solidnego albumu, który miło się słucha i która warto sobie głowę zawracać i marnować czas. Lepiej już poświęcić cenny czas na coś bardziej wartościowszego aniżeli to wydawnictwo.

Ocena: 4/10

METALMORFOSIS - ...Through Space ..and Time (2012)

Podróże w czasie, kosmos i tematyka s-f to coś co jest charakterystycznego dla młodziutkiego METALMORFOSIS z Grecji. Kapela powstała w 2000r po dwóch mini albumach w końcu prezentuje światu swój pełnometrażowy debiutancki album „..Through Space...and Time”. Już samą tematykę, klimat i pomysłowość co do warstwy lirycznej trzeba dać zespołowi dużego plusa. Jest to wciąż tematyka, które nie została w pełni wyczerpana i wciąż brakuje kapel metalowych poruszających się po tym gruncie. Kolejny plus na pewno przyznam im za granie melodyjnego heavy/power metalu, który mimo wtórnego charakteru zachwyca. W dobie istnienie jakże licznej grupy zespołów grających wtórnie, wzorujących się na starych kapelach jest to istotna i znacząca cecha, ponieważ mimo oklepania i sprawdzonych chwytów, zespół potrafi zachwycić i zadowolić słuchacza. METALMORFOSIS w pierwszej kolejności stawia na klimat o czym znakomicie świadczy okładka budząca nie pokój i zimny, tajemniczy klimat które przewija się przez każdą kompozycję, kumulując się w dwóch ostatnich kompozycjach, czyli „Endless Blue” oraz „Through Time..and Space”. Tutaj można poczuć się niczym uczestnik kina s-f. To co również przesądza o atrakcyjności owego albumu to dopieszczenie brzmieniowe, podkreślające klimat s-f płyty, staranne aranżacje muzyków, którzy potrafią coś więcej niż tylko odgrzać stare i takie nieco powszechne melodie i trzeba przyznać, że drzemie w nich potencjał. Osobą która pociąga za sznurki jest Nick Banger. Pełni on w zespole dwie funkcje, a mianowicie funkcje wokalisty i gitarzysty. W przypadku tej pierwszej roli, ma to coś co sprawia że zapada w pamięci. Ma charyzmę, potrafi śpiewać w różnych tonacjach, kiedy trzeba stawia na mrok czy też śpiewanie w wysokich rejestrach. Jest to bez wątpienia kolejny mocny punkt tego albumu. W roli gitarzysty wraz z z gitarzystą Redpassionem tworzy zgrany duet, który nie powoduje tarć, nie ma jakiegoś chaosu, wszystko jest dopasowane i dostarcza sporo emocji słuchaczowi przez melodyjne, złożone i urozmaicone pojedynki na solówki. Już w otwierającym „Spectre” ta cecha jest wyraźnie wyeksponowana. Kolejną pozytywną rzeczą jest zwarte, szybkie granie, nie ma silenia się, jest materiał wyrównany i zróżnicowany trwający około 35 minut, co sprawia że album przypomina lata 80, kiedy liczyła się dobra zabawa, radość z grania, materiał, a nie forma i wypchanie na siłę płyty.

Tak mamy utwory klimatyczne, utwory melodyjne, pełniące rolę przeboju jak choćby taki „Angel On The Run” nawiązujący do stylistyki IRON MAIDEN, czy też ACCEPT. Mamy utwory rytmiczne, utrzymany w średnim tempie jak „Haunted House”,a także nieco ostrzejsze, przesiąknięty niemiecką topornością spod znaku ACCEPT czy też GRAVE DIGGER co słychać w takim „Time To Die” . Nie zabrakło też prawdziwej power metalowej petardy w postaci „Over The Waves” gdzie każdy z muzyków podkręca poziom, zwłaszcza sekcja rytmiczna, która tutaj jest nadzwyczaj dynamiczna. Dopełnieniem zróżnicowanego materiału jest klimatyczna ballada „Watching From A Distance”, która prezentuje się nadzwyczaj dobrze, co tez należy uznać za sukces, bo dzisiaj naprawdę ciężko o dobrą, łapiącą za serce balladę.

Mimo silnej konkurencji w kategorii heavy/power metal, mimo tylu zacnych tegorocznych płyt debiut METALMORFOSIS zapada w pamięci i prezentuje się nadzwyczaj bardzo dobrze. Jest pewien powiew świeżości, choćby patrząc pod względem tematycznym, klimatycznym, a gdy się przyjrzy umiejętnościom muzyków, poszczególnym kompozycjom, gdy się wsłucha w materiał to można dojść do wniosku, że mimo wtórnego charakteru płyta brzmi na swój sposób świeżo. Album jest łatwy w odbiorze, co bez wątpienia zawdzięcza niezwykłej melodyjności i zwartej strukturze. Kawał porządnego, solidnego metalu prosto z Grecji z którym warto się zapoznać.

Ocena: 8/10