Strony

poniedziałek, 30 stycznia 2017

VICIOUS RUMORS - Confussion Protocol (2016)

Na dwunasty album Vicious Rumors przyszło czekać fanom 3 lata i w sumie nie był to czas zmarnowany. Warto było czekać na „Concussion Protocol”, ponieważ jest to kawał solidnego heavy/power metalu w amerykańskim wydaniu. Vicious Rumors to jeden z tych zespołów, który gra swoje, trzyma się swojego stylu i nigdy nie rozczarowuje. Choć nowy krążek nie jest tak świeży i zaskakujący jak na przykład „Razorback Killers”. Zespół gra dalej swoje, tak więc mamy w dalszym ciągu heavy/power metal z domieszką thrash metalu. Wokalista Nick zalicza na „Concussion Protocol” wzrost formy i momentami przypominają się klasyczne albumy Attacker, czy Helstar. Thaen i Geoff potrafią się uzupełniać i dać niezły popis umiejętności. Riffy czy solówki są zagrane z pomysłem i z pazurem. Szkoda tylko, że momentami wdziera się monotonność czy granie na jedno kopyto. Zaczyna się od ostrego „Concussion Protocol”, które pokazuje, że Vicious Rumors jest w formie i że dalej gra swoje. Utwór kipi energią, a mocarny riff jest tutaj motorem napędowym. Bardziej złożony i power metalowy jest „Chemical Slave”, który jest przyozdobiony licznymi solówkami. Bardzo dobry początek nastawia pozytywnie jeśli chodzi o pozostają część płyty i faktycznie z każdym kęsem jest coraz lepiej. Mroczny, stonowany „Victims of Digital World” potrafi przytłoczyć swoim klimatem. Dalej mamy znany już „Chasing the Priest”, który promował nowy album i to z całkiem dobrym skutkiem. Nutka thrash metalu jest zawarta w rozpędzonym „1000 years” i jest to jednocześnie jeden z najmocniejszych punktów płyty. „Take it or leave it” to pozycja również udana, zwłaszcza jeśli lubicie stare płyty amerykanów. Jeszcze inny jest „Bastards”, który bardziej pasuje do niemieckiej toporności i takiego choćby Accept. Warto jeszcze wymienić świetny „Every Blessing a Curse”, który jest bardziej trash metalowy, bardziej złowieszczy, ale przez to jest to najlepszy kawałek na płycie. Całość jest w miarę równa i utrzymany w stylu do jakiego nas Vicious Rumors przyzwyczaił na przestrzeni lat. Solidna porcja heavy/speed/power/thrash metalu.

Ocena:7.5/10

niedziela, 29 stycznia 2017

XANDRIA - theater of Dimensions (2017)

Wydany w 2014 r album „Sacrificium” okazał się punktem zwrotnym w karierze niemieckiej kapeli Xandria. Zespół pokazał, że może konkurować z takimi gwiazdami jak Epica czy Nightwish. Nowa wokalistka Dianne wniosła troszkę świeżości do muzyki Xandria i w dodatku wniosła zespół na wyższy poziom. Jest wszystko więcej, a muzyka zyskała na jakości. Xandria jest przebojowa, dynamiczna i podniosła, a „Sacrificium” był tego najlepszym dowodem. Wzrosły oczekiwania względem nowego albumu i „Theater of Dimensions” to kolejny udane wydawnictwo Xandria.

Zespół obrał bezpieczną drogę, czyli kontynuację stylu z poprzedniego krążka, choć nie brakuje pewnych kosmetycznych zmian. Wszystkiego jest jakby więcej. Przede wszystkim więcej orkiestry, podniosłości i podniosłych chórków. Najlepsze jest to, że muzyka nie straciła na ostrości i przebojów. Xandria dalej serwuje nam dużo wciągających melodii i motywów, ciężkie riffy, a także masę chwytliwych przebojów. Tak więc fani zespołu nie będą zawiedzeni. Minusem jest bez wątpienia długość albumu. Samo brzmienie i wykończenie albumu jest na wysokim poziomie. Na płycie jest 13 utworów i jest w czym wybierać. Na wstępie mamy rozbudowany i złożony z różnych elementów „Where the heart is Home”. Soczyste gitary i mocny riff sprawiają że utwór jest mocny. Co jednak najbardziej przykuwa uwagę to symfoniczne chórki i orkiestrowe elementy. Dalej mamy przebojowy „Death to the Holly”, który jest na miarę starych hitów Nightwish. Jest power metal i jest moc. Mamy na płycie też komercyjny i spokojniejszy „Forsaken Love”, który ma pobudzić nasze emocje. Sam utwór jest troszkę nijaki i bardziej przemawia do mnie ostrzejszy „Call of destiny” z pewnymi cechami Epica. Marszowy i epicki „When the walls came down” to kolejny mocny punkt płyty i pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Gitarzysta Marco daje popis swoich umiejętności w melodyjnym „Celli”, który jest jednym z moich ulubionych kawałków na płycie. Power metal mamy też w dynamicznym „Song for Sorrow and Woe”. Całość zamyka kolos w postaci „a Theater of dimensions”, który powala aranżacjami i klimatem. Zaczyna się spokojnie, majestatycznie, potem nabiera mocy i ma w sobie więcej z metalu. Druga połowa jest bardziej progresywna i power metalowa. Tak więc dzieje się tutaj sporo i jest to świetnie zwieńczenie tego albumu.

Xandria jest w bardzo dobrej formie i znów udało im się wydać znakomity i urozmaicony krążek, który każdy fan symfonicznego metalu powinien mieć w swojej kolekcji. Płyta jest przemyślana i jeszcze bardziej dopieszczona od poprzedniczki.

Ocena: 8/10

DEATHLESS LEGACY - Dance with Devils (2017)

Eksperymenty w muzyce metalowej nie są złe, wszystko zależy od proporcji, od tego w jakim kierunku chce zespół pójść. Jeżeli nie brakuje w tym ciekawych pomysłów, intrygujących melodii i atrakcyjnych rozwiązań to taki eksperyment ma racji bytu. Nie ukrywam, że nazwa Deathless Legacy początkowo nie wiele mi mówiła. Jak się ukazuje jest to włoski band, który zaczął w 2006 roku jak cover band zespołu Death SS. W 2013 r zmienili nazwę na obecną i w sumie ich muzykę nie tak łatwo sklasyfikować.

Z jednej strony słychać heavy metal spod znaku Mercyful Fate, czy King Diamond. W sumie te podobieństwa można dostrzec pod względem lirycznym czy panującego klimatu. Jest mrok i okultyzm. Aranżacje momentami ocierają się o ostatnio popularny Ghost, choć nie brakuje też elementów wyjętych z twórczości Nightwish czy nawet Powerwolf. Mieszanka iście wybuchowa, do tego główną rolę odgrywa specyficzna wokalistka Steva La Cinghiala, która ma smykałkę do nadania utworom melodyjnego charakteru. Bardzo fajnie się jej słucha i dzięki temu muzyka jest bardzo chwytliwa. Mają na swoim koncie 3 albumy, a najnowszy „Dance with the Devils” jest zaskakująco dobry. Ta płyta wyróżnia się na tle innych wydawnictw. Jest trochę dziwna, a w dodatku łączy w sobie tyle sprawdzonych patentów i smaczków różnych gatunków. Dzięki temu Deathless Legacy uzyskał urozmaicenie i niezwykłą przebojowość.

Intryguje mroczna okładka rodem z płyt black metalowych, jednak zawartość jest zupełnie inna i na pewno zaskakuje od samego początku. Zaczyna się klimatycznie i tak dość tajemniczo i można odnieść wrażenie że słuchamy najnowszego dzieła Powerwolf. Orkiestra i taka chrześcijańska otoczka. „Join The Sabbath” też cechuje się niezwykłym klimatem, symfonicznymi smaczkami i taką motoryką spod znaku Powerwolf. Do tego do chodzi tematyka rodem z płyt Mercyful Fate. Zespół nie szczędzi pewnych folkowych zapędów co słychać po melodiach jakie tu słyszymy. Z czasem utwór nabiera też cech symfonicznych rodem z ostatnich płyt Nightwish. Ostatecznie wyszedł niezwykle chwytliwy i pomysłowy utwór, a sam album zaczyna jeszcze bardziej intrygować i ciekawić słuchacza. Po takim wejściu zespół stara się utrzymać dobre tempo i dlatego „Heresy” to bardziej komercyjny, troszkę bardziej progresywny utwór, który również łatwo zapada w pamięci. Nie brakuje też szybkich, wręcz power metalowych kompozycji i właśnie taki jest „Witches Brew”. Wokalistka Steva jest bardzo specyficzna, ale to właśnie ona jest główną atrakcją zespołu. Na pewno też wyróżnić należy mocniejszy, agresywniejszy „The Black oak”, który wciąga w ten swój posępny klimat. Do tych szybkich i przebojowych utworów na pewno warto zaliczyć „Voivode”. Znów skojarzenia z Nightwish są i to nie jest takie złe zjawisko. W podobnym klimacie jest utrzymany rozpędzony „Devilborn”. Całość zamyka nieco teatralny „Creatures of the night”.

„Dance with devils” to płyta inna niż wszystkie jakie można spotkać obecnie na rynku. Spontaniczna, nie przewidywalna, pełna różnych smaczków i elementów kilku gatunków. Zespół ma ciekawy image sceniczny, który ma budzić grozę. Wzorują się gdzieś na twórczości Kinga Diamonda i to widać, jak i słychać. Płyta może i jest komercyjna, ale podoba mi się i na pewno często będę do niej wracał. Polecam dla tych co są otwarci na muzykę.

Ocena: 9/10

sobota, 28 stycznia 2017

PRIDE OF LIONS - Fearless (2017)




Brakuje Wam starego Survivor, Queen, czy może Foreigner i całej tej otoczki lat 80? Chcielibyście jeszcze raz przeżyć tamte czasy, tą przebojowość i lekkość, które cechowały tamte zespoły? Pride of Lions to projekt muzyczny, który szybko stał się zespołem i choć działają od 2003 roku, to jednak szybko zyskali uznanie. Kolejne albumy tylko nas utwierdzały, że nowy projekt gitarzysty Survivor – Jima Peterika to prawdziwa gratka dla fanów Aor i Hard Rocka. Ich najnowsze dzieło w postaci „Fearless” to już 5 album i idealnie podsumowanie tego co do tej pory mieliśmy.

Kolorystyczna i taka nieco bajkowa okładka z pewnością oddaje klimat tej płyty. Jest tak właśnie nieco baśniowo, jest tak nieco romantycznie i delikatnie. Ta płyta to kwintesencja gatunku i idealna mieszanka starych kapel z lat 80. Słychać echa Foreigner czy Survivor i to mi się bardzo podoba. Jim Peterik jest świetnym pisarzem i potrafi tworzyć prawdziwe hity, które na długo zapadają w pamięci. Nowy album również zaskakuje świetną formą Tobiego, który jest człowiekiem stworzonym do śpiewania utworów hard rockowych. Z jego głosu boją emocje i ciepło. „Fearless” ma wszystko to co powinna mieć płyta rockowa. Hity, lekkość, urozmaicenie i sporą dawkę ciekawych melodii. Płytę promował „
All i see is You” i tutaj można doszukać się wiele wielkich kapel z lat 80 i choć jest to wtórne, to jednak miło usłyszeć taką muzykę w roku 2017. Można stworzyć coś klasycznego, klimatycznego i chwytliwego i to z nowoczesnym brzmieniem. Stonowany i nieco w klimatach Electric Light Orchestra „The Tell” wciąga mnie i już wiem że słucham wyjątkowej płyty. Pomysłowe i finezyjne partie gitarowe to atuty romantycznego „Silent Music”. Na pewno na plus zaskakuje nieco ostrzejszy i bardziej rozpędzony „Fearless”. Gitary rodem z płyt Rainbow czy Deep Purple i to jest imponujące. Zespół w zasadzie porusza kwestie takie jak miłość i choć jest to oklepane to dzięki temu rodzą się takie perełki jak „Everlasting Love” i to jest jeden z piękniejszych utworów jakie słyszałem ostatnim czasy. Serce zaczyna szybciej bić i pojawia się łezka w oku. Bardzo romantyczny i klimatyczny kawałek. Dalej mamy równie emocjonalny i wciągający „freedom of the night” i przebojowy „A light in your Eyes”, który ma coś z Queen. Do tych mocniejszych kawałków na pewno warto zaliczyć dynamiczny „Rising Up”. Końcówka płyty to przede wszystkim klimatyczny „Faster than prayer” i balladowy „Unamsking the mystery”.

Fearless” jest pełen magii, ciepła i wciągających melodii, które od razu przenoszą nas do lat 80. Choć jest ona łagodna i emocjonalna to jednak potrafi oczarować i przekonać do siebie. Każdy utwór jest na wagę złota i ma w sobie ogromny potencjał. Dobrze, że są jeszcze takie zespoły jak Pride of Lions, które dbają o to by rock nigdy nie umarł. Warto odpalić ten album i dać upust swoim emocjom.



Ocena: 9/10

piątek, 27 stycznia 2017

KREATOR - Gods of Violence(2017)

W jakim kierunku zmierza thrash metal? Jaki ma status dzisiaj? Czy jest tym co kiedyś? Dawniej ten rodzaj muzyki był usposobieniem agresji, brutalności i potrafił wzbudzić nasze zwierzęce instynkty. Thrash metal bywał złożony i nie raz mroczny, a krwiste okładki czy przybrudzone brzmienie były nieodzownym elementem płyt z tego gatunku. Tak w latach 80 czy 90 ten rodzaj muzyki miał w sobie pazur i ciężko było sobie wyobrazić jakby thrash metal miał być bardziej komercyjny to znaczy bardziej melodyjny,nie kryjąc przy tym nawiązań do heavy/power metalu. To było nie do pomyślenia, jednak thrash metal naszych czasów jest nieco inny. Slayer jest bardziej melodyjny, Metallica nagrała album w którym jest pełno elementów Black Sabbath, Anthrax stawia na przebojowość, a Sodom do swojego agresywnego stylu dodał ostatnio więcej chwytliwych melodii. W 2001r Kreator wydał album „Violent Revolution”, który rozpoczął nową erę tej niemieckiej potęgi, stał się wzorem dla zespołów młodego pokolenia i dla kolegów po fachu, że thrash metal może być przebojowy i bardziej melodyjny, a przy tym nie zdradzać swoich korzeni i charakteru. Od tamtego czasu Kreator znów wrócił na dobre do thrash metalu, ale ich styl różni się od tego znanego z starszych płyt. Niby jest agresja, niby jest thrash metal, brutalność i szybkość, ale zespół postanowił nadać swojej muzyce więcej luzu, więcej przebojowości i elementów heavy/power metalowych. Kolejne albumy w postaci „Enemy of God” czy „Hordes of Chaos” było tylko potwierdzeniem tego nowego stylu. Jednak prawdziwą perełką okazał się „Phanthom Antichrist”, który z miejsca stał się jednym z ich najlepszych albumów. Tak więc oczekiwania na nowe dzieło były ogromne. 5 lat czekania i mamy „Gods of Violence”

Kreator długo kazał czekać swoim fanom na nowe dzieło. Przez ten czas były komplikacje, czy albumy koncertowe, a sam zespół wolał poczekać na wydanie nowego materiału. Chcieli troszkę odsapnąć i stworzyć album godny „Phanthom Antichrist” i tak też jest. W sumie „Gods of Violence” to krążek który jest swoistą kontynuacją poprzednika. Kreator nie zaskakuje nas w żaden sposób i nagrywa kolejny album oparty na tych samych patentach. Dla jednych będzie to minus i skok na kasę, a dla drugich kolejna świetna porcja melodyjnego thrash metalu. Kreator opanował tą sztukę już do perfekcji. „Gods of violence” to album, który łączy wszystko to co najlepsze w Kreator. Jest agresja i brutalność z dawnych płyt, jest też przebojowość i melodyjność z ostatnich dzieł. Mroczny klimat i specyficzna tematyka o szatanie i agresji też oczywiście są. Okładka jest krwista i taka w stylu Kreator, jednak można odnieść wrażenie że jest bardziej brutalna niż sama muzyka. Ta jest bardziej przystępna i bardziej przebojowa, tak żeby trafić do szerszego grona fanów, zwłaszcza tych którzy jakoś nie pałali miłością do starych wydawnictw, które były toporne i brutalne. Fani starego brzmienia i starego stylu mogą mieć problem się odnaleźć na „gods of Violence”, ale w sumie można było przypuszczać, że tamte czasy nie wrócą. Zespół nie raz urozmaicał swój styl, tak więc naturalne jest rozwój i obecny stan rzeczy. Nowy album spodoba się fanom ostatnich płyt, ale też również fanom heavy/power metalu. Jest gdzieś świeżość i dbałość o detale. Kreator jest w bardzo dobrej formie od kilku lat i nie nagrywa słabych albumów, a „Gods of Violence” zawiera same petardy i kilka naprawdę zaskakujących perełek.

Zespół wybrał bardzo dobre utwory do promocji albumu. Tytułowy Gods of Violence” porwała złożoną formułą, a także ciekawymi partiami gitarowymi. Zaczyna się spokojnie, klimatycznie i gitara akustyczna tylko to podkreśla. Utwór szybko nabiera dynamiki i przebojowości. Mille wykrzykuje chwytliwy refren i przywołuje to na myśl „Hordes of Chaos” czy utwory z ostatniego albumu. Szybki riff i duża dawka melodyjności, a do tego soczyste brzmienie i agresja. Taki Kreator pasuje mi jak najbardziej. Drugi utwór, który zrobił jeszcze większe wrażenie przed samą premierą to mroczny i posępny Satan is real. Świetny klip, który nawiązuje do ostatniego rozchwytywanego horroru „The Witch”. Sam kawałek wciągnął mnie swoim marszowym tempem, nieco heavy metalowym stylem i prostym, ale przeszywającym refrenem. Jeden z największych przebojów Kreator ostatnich lat, a nawet w przeciągu całej działalności. Mille i jego wokal na tym albumie też jest bardzo zadziorny i potrafi porwać słuchacza. W dodatku jego współpraca z Samim też jest coraz bardziej przejrzysta i imponująca. Płyta jest pełna ciekawych motywów, złożonych i atrakcyjnych solówek. Ktoś wspomniał, że wszystko jest gładkie i takie ładne. Może i tak, bo nie ma takiego barbarzyńskiego chaosu, nie ma tej brutalności, a melodie przejęły kontrolę, ale czy płyta aż tak na tym traci? Coś zanikło, ale zyskali za to inne atuty. Już same intro w postaci „Apocalypticon” zwiastuje coś wielkiego i coś bardzo dojrzałego. Chwytliwa melodia i marszowe tempo, nasuwa intro rodem z płyty Running Wild zatytułowanej „The Rivarly”. Drugi utwór na płycie musiał być ostry i bez kompromisowy. Taki właśnie jest „World War Now”, który nastawiony jest na szybkie, agresywne łojenie. Znalazło się tutaj miejsce na ciekawe melodie i chwytliwy refren, który jest jednym z najlepszych na płycie. Sam utwór pokazuje, że zespół kontynuuje to co było na „Phantom Antichrist”. Mille bardzo ciekawe urozmaicił kawałek w środkowej części, gdzie jest zwolnienie i miejsce na heavy metalowe zacięcie. W podobnej konwencji utrzymany jest rozpędzony i energiczny „Totalitarian Terror” i jest to kawałek, który ma coś więcej z starych płyt, choć i tutaj zespół nie zapomina o melodyjnym refrenie i licznych przejściach. Taki zabieg sprawia, że hit goni hit na płycie. „Army of storms to przede wszystkim mocny i zadziorny riff, a także więcej techniki. Sama motoryka tego kawałka i główny motyw przypomina mi pierwsze płyty Kreator. Kolejnym wielkim hitem na płycie jest Hail to The Hordes i to melodie odgrywają tutaj kluczową rolę. Znów marszowe tempo i zadziorny wokal Mille napędzają całość. Atrakcyjne i heavy/power metalowe melodie dodają smaczku. Jest to jeden z tych utworów, które na pewno zagrają na koncertach. Na pewno zaskakuje „Lion with Eagle wings”. Już sam początek sprawia, że zastanawiam się czy to Kreator. Wciągająca melodia i atmosfera z filmów grozy, a to dopiero początek. Utwór szybko nabiera mocy i zespół nie szczędzi tutaj licznych ciekawych popisów gitarowych. Jeden z najbardziej chwytliwych kawałków na płycie. Nutka toporności i posmak niemieckiej sceny metalowej mamy w złowieszczym „Fallen Brother”. Kompozycja ma w sobie więcej heavy metalowej natury niż thrash metalowej. Koniec płyty jest równie emocjonujący co początek. Pojawia się przebojowy i również nieco marszowy Side by Side”.Całość zamyka nieco bardziej rozbudowany „Death becomes my light”, który jest idealnym podsumowaniem płyty. Zaczyna się spokojnie, jednak szybko przyspiesza i galopady jakie tutaj się pojawiają nasuwają czasami twórczość Iron Maiden. Sam kawałek bardzo melodyjny i przebojowy, a thrash metal odgrywa tutaj właściwie znikomą rolę.

Kreator na początku kariery imponował mi swoją brutalnością, brakiem komercji i barbarzyńskim chaosem. Potem zakochałem się w ich technicznym thrash metalu. Nawet eksperymenty pokazały, że zespół potrafi się rozwijać i szukać wyzwań. Teraz mamy Kreator, który imponuje przebojowością i naprawdę ciekawymi motywami, które na długo zapadają w pamięci. W sumie ciężko przytoczyć inny zespół, który gra tak agresywnie, tak dynamicznie, a przy tym uzyskuje taki poziom, taką przebojowość. Ostatnie płyty Kreator nie są słabe, nie są bez charakteru i choć nie są tym co kiedyś zespół nagrywał, to jednak Kreator nagrywa albumy na wysokim poziomie. Mamy nieco inne czasy i Kreator się w nich odnalazł dając swoim fanom kolejne świetne albumy, które można zaliczyć do tych najlepszych. „Gods of Violence” to kandydat do płyty roku 2017.




Ocena: 10/10

WINTERSTORM - Cube of Infinity (2016)

W roku 2014 niemiecki band o nazwie Witnerstorm przeszedł sam siebie wydając „Cathyron”. Pozycja skierowana do fanów Falconer, Running Wild czy Orden Ogan, którzy cenią sobie folkowy klimat i pomysłowe melodie. Tamten album pokazał klasę zespołu i ich ogromny potencjał. Płyta zdobyła pochlebne recenzje i szybko stała się jednym z największych osiągnięć niemieckiej formacji. Tym bardziej czekałem na kolejne dzieło tego zespołu i liczyłem, że uda się zespołowi podtrzymać wysoką formę. Niestety „Cube of Infinity” nie jest tak energiczny i tak przebojowy jak poprzednik. Niby ten sam styl i podobne rozwiązania, ale nie jest tak pomysłowy i tak dopracowany w porównaniu do „Cathyron”. Winterstorm mimo niezbyt udanego materiału potrafi zaciekawić słuchacza i w sumie pomaga w tym utalentowany wokalista Alexander, który potrafi stworzyć bardzo wciągający folkowy klimat. Michi i Armin to z kolei bardzo zgrany duet gitarowy i panowie naprawdę się dogadują. Słychać to po nowych kompozycjach, które są naprawdę solidne i nie brakuje im pazura. Pierwszym dobrym dowodem na to jest chwytliwy „Pacts of blood and Might”, który jest kontynuacją tego co mieliśmy na „Cathyron”. Jest folkowy klimat, lekkość, przebojowość i takie urozmaicenie w obrębie jednego kawałka. Sporym plusem tego kawałka jest bez wątpienia główny riff i echa Running Wild. Dalej mamy nieco toporniejszy „In clarity” , melodyjny „Secrets and lies”, które tylko potwierdzają, że Winterstorm zna się na rzeczy. Klimat folkowy jest sporym atutem płyty i to dzięki nim płyta jako tako się broni. To właśnie takie kawałki jak „Effects of Being” czy „Frozen Aweking” oddają najlepsze właśnie tą atmosferę. Szkoda tylko, że płyta nie jest równa ani taka energiczna jak poprzednia, bo wtedy efekt byłby zupełnie inny. Pozytywnie zaskoczył mnie też lekki i nieco komercyjny „Timeshift”, który urzekł mnie przebojowym refrenem i prostą formą. Na sam koniec mamy kolejny hicior z wpływami Running Wild czyli „Hymn of Solitude”. Miła dla oka szata graficzna, dopieszczone, soczyste brzmienie sprawiają, że płyta robi wrażenie. Kompozycje są solidne, choć brakuje im elementu zaskoczenia i finezji. Nie jest to drugi „Cathyron”, ale na pewno warto zapoznać sięz najnowszym dziełem Niemców, zwłaszcza jeśli lubicie klimaty Running Wild i Orden Ogan.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 24 stycznia 2017

BLOODBOUND - War of Dragons (2017)

Premiera najnowszego albumu Bloodbound to zawsze wielkie wydarzenie, bo uwielbiam ten zespół. Kiedy pojawił się debiutancki „Nosferatu” to od razu można było dostrzec potencjał tej formacji. Mimo wielu kapel grających heavy/power metal Bloodbound potrafił stworzyć własny styl i obrać charakterystyczną dla nich tematykę związaną z diabłem, śmiercią i piekłem. Urban Breed czy Bormann byli wyjątkowymi wokalistami i nadali charakter muzyce Bloodbound, ale „Tabula Rasa” to album, który należy uznać za najsłabszy. Tak więc potrzebne były zmiany i szukanie nowego frontmana. Z Patrikiem Johanssonem z Dawn of Silence udało się ożywić ten zespół i wnieść troszkę powiewu świeżości. Niby wszystko pięknie, bo Bloodound jest silniejszy niż kiedykolwiek, ma odpowiedniego frontmana i wydaje znakomite albumy, ale gdzieś jednak zatracili swój charakter. Ostatnio słychać więcej słodkich melodii, więcej wpływów Sabaton, Nightwish, czy Rhapsody. Nie są to złe decyzje, ale przecież taki nie jest Bloodbound. Jak można było przejrzeć „War of Dragons” będzie bliższy właśnie tym kapelom, które wymieniłem aniżeli staremu Bloodbound. Jeśli podobał się Wam „Stormborn” to odnajdziecie się na „War of Dragons”.

Soczyste brzmienie, ciekawa okładka to są atuty, które zawsze były dopracowane jeśli chodzi o Bloodbound. Nowy album pod względem brzmieniem przypomina właśnie „Stormborn”. Brakuje nieco pazura i tego mroku z „Unholy Cross”. Ten szwedzki band przyzwyczaił nas do wysokiej formy i to też jakoś nie powinno nas zaskoczyć, że Patrik wciąż śpiewa z werwą i ikrą, a bracia Olson wygrywają atrakcyjne motywy gitarowe. Bloodbound to dobrze nasmarowana machina, która pracuje bez błędnie. „War of Dragons” to na pewno udany album jeśli chodzi o wokal Patrika, gdyż często śpiewa w wysokich rejestrach, a przy tym dba o czystość i technikę. Z kolei gitarzyści nie szczędzą szybkich riffów, ciekawych przejść. Na tym albumie sporą rolę odgrywają klawisze, co nieco zmienia styl grupy. Dużo słodkości, dużo lekkości i takiej symfonicznej podniosłości uświadczymy. Czy jest to dobre czy złe zależy od słuchacza. Na pewno nie umniejsza to materiałowi, bo ten sam w sobie jest naprawdę z górnej półki. Wystarczy, że przypomnimy sobie dokonania Gamma Ray, Sabaton, Rhapsody czy Nightwish i już można zachwycać się nowym Bloodbound.

Na płycie znajdziemy 12 kompozycji i w sumie całość jest utrzymana w podobnej tonacji. „New Era Begins” to krótkie intro, które nie wiele wnosi. Z kolei „Battle in The Sky” już od razu zdradza nam fakt, że zespół kontynuuje to co grał na „Stormborn”. Szybkie riffy, power metalowa konwencja, chwytliwe refreny i duży nacisk klawiszy. Echa Sabaton są tutaj jak najbardziej słyszalne. Z drugiej strony kompozycja ma kopa i zachwyci fanów gatunku. Słodki „Tears of Dragonheart” ma coś z dokonań Dreamtale czy Axxis. Jest energia, prosty motyw i kolejny hit na płycie gotowy. Przy podniosłym „War of Dragons” można odnieść wrażenie, że słuchamy trzeci utwór, który brzmi tak samo. Tytułowy utwór to nieco mocniejszy riff, nieco więcej zadziorności, choć symfoniczne elementy przypominają ostatnie płyty Nightwish. W tej słodkości i podniosłości na pewno wyróżnię rozpędzony „Silver wings”, który rzuca na kolana bardzo chwytliwym motywem i pozytywną energią. Kawałek zagrany z polotem i pomysłem, a przy tym przyciągnie fanów Dreamtale. Nie ma tez starego Bloodbound w przebojowych „Stand and fight” czy „King of swords”, które brzmią jak kalki Sabaton. „Guardians at heavens Gate” to przede wszystkim ciekawe i intrygujące solo na samym wstępie i tutaj zespół bardziej skupił się na dynamice i agresji. Jest to jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Echa starego Bloodbound słychać w mniej słodkim i podniosłym „Starfall”. Na koniec mamy perełkę „Dragons are Forever” i to jest popis wokalny Patrika. Sam utwór to coś dla fanów Gamma Ray czy Helloween. To też utwór, który bardziej pasuje do Bloodbound. Szkoda, że zespół nie postawił na takie granie. Można było nieco ograniczyć te słodkie melodie i styl Sabaton.

Serce jest rozdarte, bowiem sam album nie jest zły, ale jakoś mało Bloodound w tym wszystkim, a za dużo Sabaton i innych kapel w tle. Jest przebojowość, jest power metal, jest energia i duża przebojowość. Jednak ten album przejdzie bez większego echa i nie zrobi furory, choć nie jest to zły album, ba nawet można zaliczyć do bardzo przyjemnych w odsłuchu. Wszystko zależy od wymagań słuchacza.


Ocena: 7.5/10

ANCILLOTTI - Strike Back (2016)

Było tylko kwestią czasu kiedy włoski band Ancillotti powróci z nowym materiałem. W końcu debiutancki „The Chain Goes on” był bardzo udanym wydawnictwem. Przede wszystkim był to szczery, agresywny i pełen dynamiki heavy metal mocno osadzony w latach 80. W ich muzyce nie brakuje nawiązań do twórczości Judas Priest, Motorhead, Saxon czy Iron Maiden. Stawiają na przybrudzone brzmienie, na charyzmę, na przebojowość i to przyniosło im sukces. Skoro wypaliło to na pierwszym krążku, to nic dziwnego że zespół podążył tą samą ścieżką. Tylko tym razem zespół nieco poszerzył horyzonty i jeszcze bardziej dopieścił swój styl. Jest chemia między muzykami, w końcu Bud i Bid są braćmi, a Brian to syn Bida. Taka machina nie ma prawa działać wadliwie. Charyzmatyczny i nieco chropowaty wokal Buda odgrywa kluczową rolę. Dwa lata przyszło czekać na „strike Back”, ale warto było. Jest to przemyślany i zwarty materiał, który potrafi porwać. To hell with You” to energiczny otwieracz, który pokazuje formę zespołu. Jest szybko, agresywnie i z duchem lat 80. Najwięcej tutaj mamy z NWOBHM. Dobrze wypada też bardziej hard rockowy „Immortal Idol”, który pokazuje jak zespół dobrze radzi sobie z tworzeniem hitów. Dalej mamy jeszcze bardziej żywiołowy „Fight”, który ma coś z Judas Priest. Nieco blado wypada rockowy „Firestarter”, który jak dla mnie jest zbyt komercyjny. Plusem tutaj jest wykorzystanie klawiszy. Tempo troszkę potem nieco opada i dopiero przy „Burn Witch Burn”. Ostry riff, dynamiczna sekcja rytmiczna, ciekawe przejścia jak i sam główny motyw. Przydałoby się więcej takich killerów. Całkiem dobry jest też hard rockowy „Live is for livin” o bardzo prostej strukturze. Na sam koniec mamy jeszcze ciekawszy i zadziorny „The Hunter”, który w pełni okazuje potencjał grupy. Szkoda, że cały album nie jest właśnie taki jak ten kawałek. Mimo pewnych wad album jest miły w odsłuchu i pozostawia naprawdę dobre wrażenie. Jeśli cenicie sobie proste granie, przesiąknięte klimatem lat 80 to nowy album włoskiej formacji będzie idealny dla Was.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 23 stycznia 2017

FIREWIND - Immortals (2017)

Ostatnie lata działalności Firewind najlepiej przemilczeć. Po wydaniu świetnego, energicznego i przebojowego „The premonition” zespół znacznie obniżył poziom swojej muzyki. Nie pomagała obecność świetnego Gus G, ani wokalisty Apollo, który nadał zespołowi nowej świeżości i jakości. Kiedy Firewind wydał z nim „Allegiance” to można było poczuć pewne zmiany i lekkość. Zespół nabrał mocy i pokazał, że jest elastyczny. Tak era Apollo była wielka i znacząca, jednak trzeba było dokonać zmian, by Firewind nie popadł w stagnację. „Few Againts many” był słaby i nijaki, dlatego nie dziwi mnie to że Firewind opuścił Apollo Papathanasio. Każdy z muzyków zajął się karierą solową, w dodatku Apollo realizuje się w hard rockowym Spiritual Beggers. Koniec końców Gus G zaliczał kolejne spadki formy, a jego solowe albumy które się ukazały w ostatnim czasie to nic innego jak wielkie rozczarowanie. Gdzieś się pogubił i zatracił swoją tożsamość. Wskrzeszono Firewind, zatrudniono Henninga Basse'a, który zasłynął dzięki Metallium, Brainstorm, czy występom podczas koncertów Gamma Ray. Pojawiła się nadzieja, że najnowsze dzieło „Immortals” będzie powrotem do korzeni Firewind.

Rzeczywiście tak jest. Od strony stylistycznej słychać nawiązania do starych płyt. Gus G przypomniał sobie jak grać melodyjny, energiczny i przebojowy power metal. Nie brakuje mocnych riffów, ciekawych przejść czy złożonych solówek, które kryją wiele chwytliwych melodii. Muzyka Firewind znów dostarcza sporo frajdy i jest bardziej przystępna. Nie ma grania na siłę, jest fantazja, jest pomysłowość, a to czyni album wyjątkowo mocnym. Okładka bardziej klasyczna, ale idealnie oddaje to czym jest „Immortals”. To koncepcyjny album, który zabiera nas do Grecji z czasów starożytnych, do wojen pod Termopilami i Leonidasa. Bogata kultura tamtego kraju w końcu została wykorzystana przez grecki Firewind. To nie jedyna cecha, która wyróżnia nowy krążek Firewind na tle innych. Krążek jest bardzo spójny, ale jego wyjątkowość wynika również z partii wokalnych Henninga. Jest on świetnym wokalistą, który potrafi nadać kompozycjom ostrego charakteru. Idealnie wpasował się do muzyki Firewind, choć nie od dziś się obraca w takich rejonach muzycznych. Nie ukrywam, że bardziej widziałbym go w Gamma Ray, ale co zrobić. Na płycie mamy 10 utworów i w zasadzie nie ma słabych punktów.

Na sam start mamy energiczny, rozpędzony „Hands of Time”, który napędza ciekawy główny motyw, a także duża dawka przebojowości. Przypominają się od razu najlepsza dzieła Firewind. Henning od razu daje czadu i pokazuje, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Gus G też bardziej ożył i daje niezły popis w solówkach. Kolejną petardą jest ostrzejszy „We defy”, który ma coś z „The prominition” i mam tutaj na myśli „Into the Fire”. Te kompozycje charakteryzuje podobny mocny i zadziorny riff. Płytę promował „Ode to Leonidas” i tutaj zespół trafił w dziesiątkę. Kawałek jest energiczny, prosty i przebojowy. Co z tego, że słychać tutaj motyw z „Eletric Eye” Judas Priest. Linie wokalne Henninga są tutaj imponujące. Potrafi budować nastrój i przenieść słuchacza do innego wymiaru. To jest Firewind taki jaki kocham i dobrze że chłopaki wrócili do korzeni, do tego co robią najlepiej. Zapędy Judas Priest można też usłyszeć w bardziej heavy metalowym „Back on the Throne”. Bob Katsionis zrobił tutaj klimatyczny wstęp i nadał kawałkowi przestrzeni i lekkości. Bardziej złożony jest bez wątpienia 6 minutowy „Live and die by the sword”, w którym zespół pokazuje epicki charakter. Początek jest bardziej spokojny i klimatyczny, z kolei dalsza część jest bardziej zadziorna i power metalowa. „Wars of Ages” to też taki typowy utwór w stylu Firewind. Jest nutka progresywności, jest mocny i chwytliwy riff i przebojowy refren. Znów kłania się okres z „The prominition”. Z kolei „Lady of 1000 Sorrows” pełni rolę utworu bardziej rockowego i balladowego. Chwila od początku przy dojrzałych melodiach i rockowym feelingu. Na płytach „Firewind” często pojawiały się instrumentalne kawałki, które były popisami Gus G. „Immortals” to właśnie tego typu kawałek, z tym że poziom i styl przypomina te instrumentalne z pierwszych płyt, co jest bez wątpienia atrakcją płyty. „Warriors and saints” to kolejny szybki, melodyjny i energiczny utwór, który ukazuje w jak dobrej formie jest obecnie Firewind. W podobnej konwencji utrzymany jest zadziorny „rise from the ashes”. Znajomo brzmi też bonusowy „Vision of tommorow”, ale taka jest właśnie ta płyta.

Pełna znanych chwytów, riffów czy melodii, bo przecież takie zagrywki Firewind nie raz stosował. Właśnie o to chodziło, by grać tak jak za dawnych lat, bez względu na sposób. „Immortals” jest równy, energiczny i równie przebojowy co pierwsze wydawnictwa, tak więc udało się osiągnąć niemożliwe. Nie wiem czy jest to ich najlepszy album, ale z pewnością najlepszy w ich katalogu. 9 lat czekania na dobry album Firewind to kawał czasu, ale warto było. Oby era Henninga Basse'a trwała długo, bo jest świetny w Firewind.

Ocena: 8.5/10

sobota, 21 stycznia 2017

GUNS OF GLORY - Strafing Run (2016)

Fani mocnego hard rocka spod znaku Ac/Dc czy Krokus znów mogą zacierać ręce, w końcu po 3 latach fiński band o nazwie Guns of Glory postanowił wydać swój drugi album. Zespół jest młody i głodny sukcesu i to z pewnością słychać. Mają pomysł na siebie i wiedzą jak tworzyć przyjazną dla ucha muzykę. Potrafią w swojej muzyce wnieść sporo luzu, bluesu, a przy tym dobrze się bawić. Ich atutem bez wątpienia jest wokalista w postaci Petriego. Jego śpiewa podkreśla nieco imprezowy charakter kompozycji. Dobrze spisuje się też duet gitarowy tworzony przez Riku i Oskariego. Grają technicznie, ale ich celem jest kupieniem słuchacza przez lekkie i przyjazne melodie. Ma być przyjemnie, przebojowo i prosto. Słuchacz ma się dobrze bawić przy ich muzyce i tak też jest. Otwierający „Running from You” od razu zdradza nam z czym mamy do czynienia. Mocny rock;n roll w stylu Ac/Dc i taka forma kompozycji najbardziej mi odpowiada. Nieco komercyjny „One You Need” pokazuje elastyczność i talent do tworzenia hitów z prawdziwego zdarzenia. Kawałek napędzany jest naprawdę pomysłowym riffem. To dopiero początek zabawy i im dalej tym ciekawiej. Energiczny „Till we die” to speed metalowa petarda wzorowana na twórczości Motorhead. Bardzo udany zabieg i nawet wokalnie Petri starał się imitować Lemmiego. Zespół dobrze się bawi i stara się zarazić nas atmosferą imprezową i to pokazuje „Move aside”. Dalej mamy kolejny ukłon w stronę Ac/Dc czyli „Keep Your Jack”. Choć mi bardziej przypasował energiczny i niezwykle melodyjny „I dont get it” z wyraźnymi wpływami WASP. Całość zamyka bardziej rozbudowany „Lay down”. Guns of glory daje czadu i pokazuje, że można brać garściami z twórczości Ac/Dc, a przy tym grać swoje. Kawał porządnego hard rocka.

Ocena: 7.5/10

środa, 18 stycznia 2017

TYGERS OF PAN TANG - Tygers of pan Tang (2016)

Z klasycznego składu tygers of pan Tang został właściwie gitarzysta Robb Weirr, który odpowiada za brzmienie i jakość utworów. Wiele się zmieniło, heavy metal nabrał nieco innego znaczenia, a przez ten czas ta brytyjska formacja pozostała sobą i wciąż stara się grać NWOBHM z elementami klasycznego heavy metalu z lat 80 i hard rocka. Na 11 album zatytułowany po prostu „Tygers of pan tang” przyszło czekać fanom 4 lata. Nowy album z jednej strony podsumowuje karierę, a z drugiej pokazuje że zespół stara się rozwijać, zwłaszcza na płaszczyźnie hard rockowej. Wokalista Jacopo daje zespołowi swobodę i możliwość poszerzania horyzontów. Jego wokal sprawdza się w różnych rodzajach kompozycjach i to słychać na „Tygers of pan Tang”. Micky i Robb stawiają na łatwe melodie, chwytliwość i rockowe szaleństwo. Dzięki temu płyta jest łatwa w odbiorze i może trafić do tego grona słuchaczy, które nie do końca znają twórczość tej brytyjskiej formacji. Zespół potrafi nawiązać do swojej przeszłości co potwierdza singlowy „Only The Brave”. Na pewno zaskakują kompozycje rockowe jak „Glad Rags” który nasuwa namyśl twórczość Def Leppard czy Ac/Dc. Dalej na płycie mamy ciepłą i emocjonalną balladę w postaci „The Reason why”, który potrafi złapać za serce. Sama konstrukcja przypomina dokonania Foreigner. Fani na pewno pokochają rozpędzony „Never give in”, który ma coś z Saxon czy Judas Priest. Mocna kompozycja, z szybkim tempem i ostrymi partiami gitarowymi. Dobry dowód na to, że brytyjska formacja jest w formie. W podobnym klimacie utrzymany jest „Do it Again”, który oddaje to co najlepsze w NWOBHM. Nieco nowocześniejszy „Blood red sky” to kompozycja dynamiczna i niezwykle zadziorna. Całość zamyka bardzo udany przebój „The Devil You know”, który bardzo dobrze podsumowuje cały krążek. Tyger of pan tang żyje i ma się dobrze, w dodatku nagrywa naprawdę solidne krążki, co potwierdza ich nowy album. Jest moc, jest polot i dobra zabawa. Płyta jest zróżnicowana i ma kilka przebojów, co tylko jeszcze bardziej zachęca do zapoznania się z najnowszym dziełem Brytyjczyków. Solidna porcja hard rocka i klasycznego heavy metalu.

Ocena: 8/10

wtorek, 17 stycznia 2017

GOTTHARD - Silver (2017)

Szwedzki Gotthard to zespół, który ma swoje najlepsze lata za sobą, a najlepsze jest to że czerpią garściami z twórczości Deep Purple, Uriah Heep czy Dokken. Choć nie ma w zespole Steve'a Lee który zmarł 2010r to i tak zespół radzi sobie bardzo dobrze i wydał 12 album w celu świętowania 25 rocznicy istnienia. Nowy krążek „Silver” może jest nieco komercyjny, ale z pewnością jest to hard rockowy album, który przemyca w sobie to wszystko z czego znany jest ten band. Tak więc mamy ostre riffy, nutkę szaleństwa, komercji i sporo chwytliwych przebojów. Najlepsze jest to, że zespół stara się wrócić do swoich korzeni co można usłyszeć w niektórych kompozycjach. Wróciły bardziej wyeksponowane klawisze rodem z lat 70. „silver” może za bardzo jest rozciągnięty w czasie i ma za dużo kawałków jak na jeden album, bo 15 utworów z dwoma bonusami to troszkę przesada. Nieco może irytować komercja w niektórych momentach, ale to nie umniejsza temu albumowi i w sumie warto poświęcić mu czas. Nic Meader jako wokalista też dobrze sobie radzi choć nigdy on nie będzie Stevem Lee. Potrafi nadać kompozycjom klimat i rockowego feelingu, a to też jest bardzo ważne. Z kolei gitarzyści Leo i Freddy grają troszkę oszczędnie i jakoś nas nie zaskakują. „Silver” ma bardzo dobry start. Zaczyna się od klasycznego „Silver River”, który nawiązuje do lat 70 i czasów Deep Purple. Przypominają się stare płyty Gotthard. Ostry i chwytliwy na pewno też jest „Electrified”, z kolei singlowy „Stay with me” urzeka swoim klimatem i lekkością. Dalej mamy równie zadziorny i melodyjny „Beutiful”, który zaliczyć należy do mocnych punktów płyty. Potem jest różnie i ożywienie następuje w pomysłowym i bardziej złożonym „Tequila symphony no 5” o progresywnym charakterze. Dobrze wypada też nieco cięższy i bardziej dynamiczny „My oh my” i szkoda że zespół nie stworzył więcej utworów tego pokroju. Z kolei „Blame on me” porywa pozytywnym klimatem i rock'n rollowym feelingiem. Ta płyta ma mocne strony i może się podobać. Niestety jest zbyt długa i nie równa jak dla mnie. Dobre kawałki przytłaczają te komercyjne i przez to płyta potrafi nużyć. Jest hard rock i dobra zabawa, tak więc warto zapoznać się jak Gotthard brzmi w 2017 roku.

Ocena: 6/10

CRYSTAL VIPER - Queen of the Witches (2017)

Heavy metal w naszym kraju był od lat, ale jakoś brakowało zespołów grających heavy/power metal nawiązując do wielkich kapel, a przy tym osiągać sukces za granicą. Polska wybiła się na zachodzie głównie przez Vader czy Behemoth, a brakowało kogoś kto by reprezentował klasyczną odmianę metalu. W 2003 r powstała z inicjatywy Marty Gabriel formacja Crystal Viper. Zaczęli grać barbarzyński/ rycerski heavy metal ocierając się o styl takich kapel jak Cirith Ungol, czy Manilla Road. Wraz z pomocą męża Marty to jest Barta Gabriela zespół stawał się coraz silniejszy, bardziej europejski i przede wszystkim co raz bardziej sławny i to nie tylko w naszym kraju. Kariera zaczęła się rozkręcać, a fani muzyki metalowej co raz bardziej kojarzyli markę Crystal Viper. Od „Metal nation” zespół brzmiał bardziej profesjonalnie i utwory były z górnej półki. Sukces zawdzięczają pracowitości, bo w przeciągu 6 lat udało się wydać 5 albumów i 7 singli. Rok 2017 jest dla Crystal Viper bardzo ważny bo premierę ma 6 album zatytułowany „Queen of the witches” i trzeba przyznać, że oczekiwania były ogromne co do tej płyty.

Z czego wynika taka niecierpliwość i takie oczekiwania względem tej płyty? Jest kilka powodów. Pierwszym najważniejszym jest fakt, że Crystal Viper nagrywa cały czas bardzo dobre albumy i nie nagrał czegoś co by rozczarowało fanów zespołu i heavy metalu. Drugim powodem jest to, że singiel „The witch is back” pokazał, że zespół wciąż jest na fali i nagrał jeden z swoich najlepszych kawałków. Trzeci powód to sama otoczka wokół albumu. Nowe logo grupy, które nawiązuje do log z lat 80 czy wreszcie klimatyczna okładka Andre Marschalla, który rysował dla Running Wild czy Blind Guardian. To wszystko sprowadzało nas do jednej myśli, że szykuje się nam prawdziwa uczta. Nowy album to przede wszystkim świetne brzmienie. Zespół osiągnął perfekcję pod tym względem. Jest to brzmienie naszych czasów i nie ma próbowania tworzenia na siłę klimatu lat 80. Dzięki drobnym zmianom udało się stworzyć niezwykle czyste i ostre brzmienie. „Queen of the witches” to przede wszystkim niezwykły popis umiejętności Marty. Jako kompozytorki, gitarzystki, no i wokalistki. Właśnie pod względem wokalnym nowy album potrafi rzucić na kolana. Marta bardzo się rozwinęła i śmiało może konkurować z najlepszymi wokalistkami heavy metalowymi. Tytuł królowej wiedźm jest jak najbardziej na miejscu. W singlowym „the Witch is back” można poczuć pazur rodem z „Painkillera” Judas Priest. Jest to niezwykle agresywny kawałek o ciężkim riffie i zadziornych partiach gitarowych. Słychać tutaj rozwój i powiew świeżości w muzyce Crystal Viper. Niby dalej grają to samo, ale wykorzystują nieco inne patenty. Ostatnio zespół grał tak ciężko na „Crimen Expecta”. W 2016 r zespół zasilił Błażej Grygiel i spisuje się on bardzo dobrze co słychać w stonowanych kompozycjach. Nieco zaskakuje na pewno „I fear no Evil” i to poprzez melodyjny riff i konstrukcję w stylu Iron maiden. W tym kawałku słychać ducha starych płyt NWOBHM. Sam utwór śmiało mógłby znaleźć się na „Legends”. Crystal Viper to nie tylko świetny i wyjątkowy wokal Marty, ale też atrakcyjne i wciągające popisy gitarowe Marty i Andiego. Jest to bardzo eksponowane w tym energicznym utworze. Jednym z najlepszych utworów na nowym albumie jest marszowy „When the sun goes down”, który zabiera nas w rejony Manowar. Tutaj wykazuje się nowy basista i trzeba przyznać że odwala kawał dobrej roboty. Podoba mi się tutaj ciekawa linia melodyjna, chwytliwy i bojowy refren, no i złożona konstrukcja kompozycji. Warlock i Crystal Viper mają wspólnego i tego nie da się ukryć. Podobieństwa słychać często w spokojnych kompozycjach. Ballada „Trapped Behind” to taki odświeżony „Without You” warlock. Pianino, mroczny klimat i świetny, hipnotyzujący wokal Marty to jest właśnie to co czyni ten utwór wyjątkowym. Kolejną perełką, która stanie się szybko jednym z największych hitów grupy to „Do or Die” z gościnnym udziałem Rossa The Bossa. Jest moc, jest pędzące tempo, epickość no i przebojowy charakter utworu. Podoba mi się ten prosty i rycerski refren, który szybko zapada w pamięci. Również główny motyw jest świetny i wyjątkowo prosty. Gra z Jack Starr;s Burning Starr wyszło Marcie na dobre i te wpływy tutaj słychać. „Do or Die” pod wieloma względami przypomina dokonania grupy z okresu „Legends” co również jest dobrym znakiem. Crystal Viper na nowym albumie nie marnuje miejsca i naszego czasu, tylko cały czas atakuje mocnymi riffami. Tak też jest w szybkim „Burn my fire Burn”. Znów gdzieś zespół ociera się o twórczość Iron Maiden i wyszedł z tego zróżnicowany i bardzo klasyczny kawałek, co oddaje to co najlepsze w heavy metalu. Słuchając tego utworu przypomniałem sobie za co kocham ten zespół i za co go cenię. Znów liczne przejścia i urozmaicone solówki co tylko podgrzewa atmosferę, która i bez tego jest gorąca. Mantas z Venom daje czadu w rozpędzonym i mrocznym „flames and Blood”, który jest ostrym kawałek. Znów dochodzi do zmieszania agresji z otwieracza i melodyjności z „Legends”. Taki Crystal Viper jak najbardziej mi odpowiada. Ciężko w dzisiejszych czas o klimatyczne i bogate w emocje ballady, ale Crystal Viper w „We will make it last forever” pokazał że można. Gościnnie pojawia się tutaj Steve Bettney z Saracen. Końcówka płyty jest niestety pozbawiona kolosa, ale zamiast tego mamy kolejne zadziorne killery. Imponuje niezwykle ostry, ocierający się nieco o thrash/power metal „Rise of the Witch Queen”. Tutaj odnoszę wrażenie jakby zespół inspirował się ostatnimi albumem Gamma Ray, kreator czy „Painkillerem” Judas Priest. Szybkie tempo, ostry riff, niezwykła dynamika i przebojowość. Czysta perfekcja i przykład jak grać wysokiej klasy heavy metal. Crystal Viper przyzwyczaił swoich fanów do tego, że na albumach pojawiają się goście z kultowych kapel heavy metalowych oraz covery znanych zespołów z lat 80. Tym razem na tapetę wzięto utwór Grim Reaper i trzeba przyznać, że znów dali czadu. „See You in Hell” brzmi świeżo i powiedziałbym że nawet lepiej w tej wersji zaprezentowanej przez Crystal Viper.

Spotkałem różne opinie na temat Crystal Viper. Jedni zachwalają, drudzy wytykają komercję i to, że zespół zrobił karierę, dzięki Bartowi. Opinie, że Marta nie umie śpiewać i kiepsko zna angielski też były na porządku dziennym. Jednak Marta Gabriela, która zaznaczyła swoją obecność w metalowym światku. Zajęła się tworzeniem ciuchów dla maniaków heavy metalowych, grywa z Jack Starrem, chętnie jest zapraszana gościnnie przez inne wielkie zespoły i stworzyła zespół Crystal Viper, który już osiągnął spory sukces. Ten sukces zawdzięczają ciężkiej pracy i naprawdę bardzo dobrym albumem. To muzyka tak ich wybija, to muzyka, która gra w ich sercach i pomysłowość pozwoliła zajść tak daleko. Zakochałem się w tym zespole kiedy odpaliłem „Metal Nation” i po dzień dzisiejszy jest to jeden z ulubionych albumów roku 2009. „Legends” oczarował mnie w sumie po dłuższej przerwie. „Crimen Expecta” kupił mnie swoim konceptem i agresją. Nowy album to mieszanka tych najlepszych albumów. Jest agresja z „Crimen Expecta”, jest ta przebojowość z „Metal Nation” i dojrzałość czy melodyjność z „Legends”. Jednak „Queen of The Witches” przebija je pod względem wokalnym Marty, pod względem brzmieniowym i formy podania kompozycji. Czysta perfekcja i słabych punktów nie uświadczyłem. Liczyłem na powrót do formy, ale nie aż takiej. Crystal Viper to jeden z najlepszych zespołów heavy metalowych ostatnich lat i ten album to tylko potwierdza. Królową wiedźm jest tylko jedna.

Ocena: 10/10

niedziela, 15 stycznia 2017

ARMORED DAWN - Power of Warrior (2016)

Dragonheart, czy Hazy Hamlet to dobry przykład, że rycerski heavy/power metal ma się bardzo dobrze w Brazylii. Tamtejsze zespoły mają sposób by grać ten rodzaj muzyki na swój sposób, a przez co starają się znaleźć dobrą receptę na oryginalność. W tym aspekcie całkiem dobrze wypadł ostatnio Armored Dawn. W swojej muzyce nie kryją zamiłowań do Grave Digger, Hammerfall czy Judas Priest, jednocześnie nie kopiują nikogo. Stawiają na stonowane tempo, na rycerski klimat i proste motywy. Może nie są najlepsi w tym co robią, ale warto zapoznać się z ich dziełem w postaci „Power of Warrior” Nie tylko dlatego, że tytuł jest identyczny do nazwy bloga, ani też dlatego, że okładka jest miła dla oka. Powodem jest naprawdę wartościowa zawartość. „Viking Soul” to mocny otwieracz, który zabiera nas w rejony neoklasycznego metalu. Gitarzyści stawiają na złożoność i bardziej wyszukane melodie. Nie brakuje w tym wszystkim lekkości, klasycznego pazura i pomysłowości. Bardziej podniosły, z nutką progresywnością „Prison” potrafi oczarować klawiszami rodem z Deep Purple, z kolei majestatyczna ballada „My heart” łapie ze serce. Tytułowy „Power of Warrior” to ukłon w stronę klasycznego heavy metalu i to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Prosty riff inspirowany twórczością Judas Priest i Axxis zdaje tutaj egzamin. Na płycie znajdziemy też hard rockowy „mad train” czy komercyjny „King”. Ciężko przyczepić się do czegokolwiek, bowiem zespół cały czas próbuje nas zaskoczyć na swoim krążku. Liczne przejścia gitarzystów, chwytliwe refreny czy melodyjne solówki stanowią ozdobę „Power of warrior”. Armored dawn dopiero zaczyna się otwierać przed światem, ale już wiadomo że zespół potrafi grać i wie jak tworzyć muzykę przesiąkniętą heavy metalem i hard rockiem lat 80. Bardzo miła niespodzianka jeśli chodzi o rok 2016.

Ocena: 7.5/10

sobota, 14 stycznia 2017

ACCEPT - Restless and Live - Blind Rage live in Europe 2015 (2017)

Accept to przede wszystkim potęga niemieckiego heavy metalu i zespół, który trzyma wysoki poziom jeśli chodzi o muzykę. Ten band to dobrze naoliwiona machina, która pracuje bezbłędnie, nawet bez takiej ikony jak Udo Dirkschneider. Teraz kiedy pojawił się Mark Tornillo to Accept jakby ożył na nowo i znów zaczął mieszać na rynku muzycznym. Ostatnie 3 albumy są naprawdę mocne i śmiało mogą konkurować z najlepszymi wydawnictwami tej grupy. Accept to również świetny zespół, który sprawdza się na koncertach. Ich show zawsze budzi wielkie emocje i niczym nie ustępuje koncertom judasów czy ironów. W 2015 r zespół opuścił Stefan Schwarzmann i Frank Hermann, a ich miejsce zajął Christopher Williams i Uwe Lulis. W takim o to składzie Accept znów zaczął koncertować. Festival Bang Your Head w Niemczech z roku 2015 został zarejestrowany na potrzeby albumu koncertowego i DVD. Tak o to doszło do powstania „Restless and live – Blind Rage – live in Europe 2015”. To przede wszystkim gratka dla tych co nie słyszeli jak radzi sobie na żywo nowy wokalista Mark Tornillo i dla tych co lubią Accept w akcji na żywo. Co na pewno zachwyca to jakość i dość bogata tracklista. Brakuje na pewno większej liczby hitów i w sumie brzmienie też bardziej przypomina album studyjny. Nie czuć momentami, że to album koncertowy. Jednak mimo pewnych wad, jest to pozycja obowiązkowa dla maniaków tego zespołu i dla tych co jeszcze nie znają ostatnich wydawnictw Accept. Sporo utworów jest oczywiście z „Blind Rage”. Najlepiej tutaj prezentuje się świetny „Steampade”, zadziorny „200 years” czy rozpędzony „Final Journey”. Oczywiście nie mogło zabraknąć z nowej płyty bardziej klasycznego „Dark side of my heart”, który jest jednym z moich ulubionych utworów na „Blind Rage”. Mamy też hity z „Stalingrad” czyli przede wszystkim „Shadow Soldier”, bojowy „Stalingrad” czy mroczniejszy „Hellfire”. Mark świetnie wypada w swoich kawałkach i potrafi rozgrzać publiczność. Z kolei z „Blood of the nations” zagrano choćby energiczny „No shalter”, zadziorny „Pandemic” i już kultowy „Teutonic Terror”. Z klasyków mamy przebojowy „London Leatherboys” i ten charakterystyczny bas Petera jest wciąż bardzo charakterystyczny. Przypominają się stare dobre czasy i nawet Mark Tornillo świetnie się tutaj odnalazł. Momentami przypomina Udo, ale trzeba przyznać, że jego wokal jest o kilka klas wyżej jeśli chodzi o technikę. Jeszcze ciekawiej wypada jego wokal w „Living For Tonite” i ten klasyk z „Metal heart” nabrał jakby nowej świeżości. Bardzo lubię „losers and winners” tak więc cieszy mnie fakt, że panowie grają ostatnio często ten utwór na koncertach. Ten utwór idealnie pasuje do wokalu Marka i trzeba przyznać, że Accept znalazł odpowiedniego wokalisty, który radzi sobie z utworami Udo, a to nie jest takie łatwe. Kolejnym wielkim hitem z starych płyt to bez wątpienia „Midnight Mover” i tutaj troszkę brakuje głosu Udo, ale utwór z Markiem też potrafi dać kopa. Mamy jeszcze „Starlight”, „Restless and Wild”, czy „Flash rocking Man”. Końcówka płyty jest wyborna bo zespół gra ponad czasowy „Fast as Shark” i tutaj Mark pokazuje na co go naprawdę stać. Znów można odnieść wrażenie, że wokalnie Mark tutaj bije Udo. Jednak z największych petard Accept i ciężko sobie wyobrazić koncert bez tego kawałka. Dalej mamy hymn w postaci „Metal Heart”, który zawsze idealnie sprawdza się na koncertach. Tutaj publiczność ma troszkę więcej do roboty. No i „balls to the wall”, który idealnie pasuje pod głos Udo, ale i tutaj Mark poradził sobie. Idealny koniec jakże udanego koncertu świetnego zespołu. Accept to klasa sama w sobie i każde wydawnictwo to wielkie wydarzenie. Warto mieć „Restless and live” w swojej kolekcji.

Ocena: 9/10

LANCER - Mastery (2017)

Każdy kto lubi Helloween, Gamma Ray, Edguy czy Iron Maiden na pewno już zna szwedzki Lancer. Jest to młoda formacja, która działa od 2009 r i w sumie ma na swoim koncie już 3 albumy, które tylko potwierdzają jak dobry jest ten zespół. Grają prosty, chwytliwy heavy/power metal i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. W ich muzyce szczególną rolę odgrywa wokalista Isak, który śpiewa czysto i trzyma się wysokich rejestrów przypominając przy tym choćby Micheala Kiske. Lancer to również ciekawe i melodyjne popisy gitarowe Fredrika i Petera. Panowie potrafią zaskoczyć pomysłowymi riffami i zadziornymi solówkami, co tylko jeszcze podkreśla atrakcyjność ich muzyki. Dwa pierwsze albumy były naprawdę udane i pokazywały, że Lancer to zespół który zna się na rzeczy. Na najnowsze dzieło w postaci „Mastery” czekałem w sumie ze spokojem, bo do tej pory mnie nie zawiedli. Dwa lata oczekiwania i już można śmiało stwierdzić, że udało im się obronić zarówno pod względem stylu jak i jakości. Nie jest tak łatwo nagrać ciekawy album w oklepanej formule, w której obraca się sporo kapel. Tym trudniej jest zaciekawić słuchacza, ale Lancer na nowym wydawnictwie ostrożnie dopiera elementy i stara się nas czymś zaskoczyć. Zaczyna się od mocnego i ostrzejszego „Dead rising Towers”, który przypomina miks Dream Evil i Primal Fear. Ostry riff, nutka nowoczesności i wyszła prawdziwa petarda power metalowa. Bardzo dobry i chwytliwy otwieracz. Duch starego Helloween czy Gamma Ray można uświadczyć w nieco bardziej słodszym „Future Milennia”. Jest energia, jest pozytywny klimat i duża dawka przebojowości, tak więc nie ma co narzekać. Jeżeli spodobał się wam otwieracz to spodoba się wam również złowieszczy „Mastery”, który też pokazuje że zespół potrafi grać nieco mroczniej i nowocześniej. Pierwszym rozbudowanym kawałkiem na płycie jest progresywny „Victims of the nille”, który jest utrzymany w nieco innej konwencji od reszty. Z tych szybszych utworów bardzo dobrze wypada „Iscariot”, w którym niezwykle dynamicznie brzmią gitary. W takim krótkim utworze dzieje się naprawdę sporo. Drugim dłuższym utworem na płycie jest stonowany „Follow Azreal”, który podniosłością i aranżacją przypomina Edguy z czasów „Mandrake”. Dalej mamy równie energiczny i przebojowy „Freedom Eaters”, który ma coś z Blind Guardian czy Gamma Ray. Prosty i pomysłowy riff sprawia, że „Widowmaker” to kolejny mocny punkt tej płyty. Zespołowi bardzo łatwo przychodzi tworzenie hitów. Trzeci dłuższy utwór na płycie to „Envy of the gods” i tutaj jest już bardziej w stylu Helloween, tak więc power metal dominuje tutaj. Całość zamyka bardziej toporny „The wolf and the kraken”, który jest słabszym ogniwem „Mastery”. Nawet mimo pewnych zwolnień, mimo nieco słabszego finału, to płyta i tak się broni zawartością i formą aranżacji. Muzycy dali z siebie wszystko i to słychać, a „Mastery” niczym nie ustępuje poprzednim płytom. Warto zaznajomić się z tym wydawnictwem, zwłaszcza jeśli gustuje się w heavy/power metalu.

Ocena: 7.5/10

środa, 11 stycznia 2017

TRICK OR TREAT - Rabitts Hill part 2 (2016)

Byli świetnym cover bandem Helloween, mają swojego Michaela Kiske, mają pomysł na granie i mają umiejętności. Niestety włoski Trick Or Treat nie jest wstanie osiągnąć tyle co Helloween. Jednak wesołe melodie, szybki power metal i zgrany band to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć tworzyć hity, kawałki które zapadną w pamięci. To jest właśnie problem tej kapeli. Działają od 2002 r i od tamtego czasu nagrali 4 albumy, czego dwa albumy stanowią „Rabbits Hill”. Zespół zrobił podobnie jak Hellloween z „Keeper of The Seven Keys”. Mamy dwie części albumu i podobny zamysł. Niestety „Rabitt;s Hill” daleko ma do tamtego kultowego albumu Helloween. Jeżeli zapomnimy na chwilę o Helloween i skupimy się na samej twórczości Trick Or treat to trzeba przyznać, że „Rabitt;s Hill part 2” jest najbardziej dojrzałym dziełem zespołu i pierwszy raz zespołowi udało się porzucić etykietę klonu Helloween. Słychać, że włoski band próbuje zaskoczyć słuchacza, stara się grać nieco ciężej, nieco ostrzej i nie stawia na jeden motyw. To są zmiany na lepsze i mogą bardziej rozwinąć zespół. Alessandro Conti w zespole Luca Turilliego podszkolił się wokalnie i jest kimś więcej niż kopią Kiske. Na nowym albumie śpiewa melodyjnie, podniośle i stara się być sobą. Odwalił kawał dobrej roboty. Otwieracz w postaci „Inle” to prawdziwa petarda power metalowa, która pokazuje jak zespół dojrzał i jak zaczął tworzyć muzykę na poważnie. Zmiana na lepsze i to słychać. Romantyczny „Together Again” to z kolei ukłon w stronę Blind Guardian. „Cloudrider” wyróżnia się ciekawą partią basową i nieco ostrzejszą grą gitarzystów. Echa Edguy czy Freedom Call są tutaj słyszalne. Zespół dobrze radzi sobie w nieco dłuższych kompozycjach co potwierdza „Efrafa”, który ma coś z Helloween. Do grona ciekawych kawałków warto na pewno też zaliczyć energiczny „The great Escape”, który oddaje to co najlepsze w power metalu. Zespół tutaj pokazuje swoją pomysłowość i dobre szkolenie techniczne. Podobnie jak na poprzednim albumie, tak i tutaj mamy ciekawych gości. Pojawia się Tim Ripper Owens w agresywnym „They Must Die”, czy Tony Kakko w „United”. Obie te kompozycje wiele wnoszą do albumu i potwierdzają wysoką formę muzyków. Kawałek z Ripper to prawdziwa petarda i nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek błędzie. Fani Judas Priest czy Iced earth będą zadowoleni. Z kolei „United” to bardziej komercyjny kawałek, który nada się na rozgrzanie koncertowy. Największe obawy wiązały się z najdłuższym utworem w postaci „The Showdown”. Jednak i tutaj zespół zaskoczył i stworzył wyjątkowo wciągający kawałek. Udany hołd dla starego Helloween. Dobrym podsumowaniem jest nieco stonowany „Last breath”. Materiał jest wyrównany, są mocne kawałki, jest urozmaicone i zespól stanął na wysokości zadania, by porzucić etykietę klona Helloween. Kawał dobrej roboty i trzeba przyznać, że jest to najlepszy album tej formacji.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 10 stycznia 2017

CELLADOR - Off the grid (2017)

Cofnijmy się na chwilę w czasie. Mamy rok 2006 i wtedy znikąd pojawia się amerykańska formacja Cellador z swoim debiutanckim albumem „Enter deception” i szybko zostają wliczeni do najlepszych kapel ostatnich lat, a sama płyta stała się kultowa w środowisku fanów power metalu. Kapela pokazał, że choć pochodzą z Stanów Zjednoczonych to bliższa im jest scena europejska. W ich muzyce można doszukać się wpływów Dragonforce, Gamma Ray, Power Quest, czy Helloween. Niestety tak jak szybko się pokazali, tak szybko przestali istnieć. Zespół przeszedł sporo roszad i dopiero udało się osiągnąć stabilizację w 2011r. Wtedy to na świat przyszła Epka „Honor Forth”. Wróciły wspomnienia i apetyt na muzykę Cellador. Zespół w nowym składzie ruszył ostro do pracy nad nowym albumem i tak powstał „Off the grid”. Premiera przewidziana na 10 marca 2017. Okładka może nie jest taka klimatyczna i miła dla oka jak z debiutu, ale niech może przemówi muzyka.

Dzięki uprzejmości wytwórni już mogę od jakiegoś czasu słuchać najnowsze dzieło amerykanów i jest to o tyle miła niespodzianka, że chciałbym podzielić się z fanami zespołu. Kto z nas maniaków power metalu nie czeka na powrót Cellador? Nie ma wśród nas na pewno takich osób. Sporą rolę w zespole zaczął odgrywać Chris Petersen, który działa w Cellador od początku. Dotychczas był gitarzystą, ale od 2012 r pełni rolę również wokalisty. Trzeba przyznać, że odnajduje się w tej roli i radzi sobie całkiem dobrze. Potrafi śpiewać czysto, a także wysoko, a przy tym jeszcze bardziej podkreśla zamiłowanie do europejskiego power metalu. Reszta składu to nowe nabytki, które Chris ściągnął w międzyczasie i ostatnim członkiem został gitarzysta Eric Meyers, którego ściągnięto w 2015r. Niby nowi muzycy, a muzyka wciąż tak samo energiczna i przebojowa jak na debiucie. Może nie ma już takiego szoku i takiej techniki co na debiucie, ale słychać że to Cellador. Co może nieco ujmować zespołowi to nieco pospolite melodie czy riffy. Ktoś mało doświadczony może stwierdzić, że to kolejny klon Gamma Ray czy Helloween, a przecież panowie mają swoją własną tożsamość. 9 lat od świetnego debiutu to kawał czasu i w sumie przypomina się sytuacja świetnego Persuader, który również ostatnio miał sporo problemów. Jednak mimo tego czasu Cellador nagrał naprawdę świetny album, który przede wszystkim potrafi oczarować dynamiką, przebojowością i tym, że krążek jest bardzo równy. Nie ma mielizn, nie potrzebnych zwolnień czy ballad. Jest cały czas szybko i agresywnie, a to może się podobać. Na nowym albumie znajdziemy 10 kompozycji, które pokazują że amerykanie też mogą grać europejski power metal i to na wysokim poziomie. Nawet brzmienie jest tutaj jakby bardziej europejskie, ale nie można nic tutaj zarzucić. „Sole Survivors” zaczyna się od ciekawych popisów gitarowych, ale co zaskakuje to forma muzyków i ich świeżość. Liczne przejścia, dynamika, lekkość i power metalowa gracja zaskakuje i wciąga na dobre. Jest przebojowo, szybko i klasycznie, a przy tym agresywnie. Przypominają się wielkie zespoły i ich kultowe albumy. Chris pokazuje się jako utalentowany wokalista i to on jest motorem napędowym Cellador. Mocny riff, szybka sekcja rytmiczna i znów sporo ciekawych przejść to atuty melodyjnego „Break Heresy”. W tym kawałku zespół pokazuje naprawdę niezłe zaplecze techniczne. Stylistycznie przypominają się ostatnie dokonania dragonforce. Bardziej agresywnie i znacznie ciężej jest w „Shadowfold”, który motoryka nasuwa twórczość Gamma Ray. Już na debiucie skojarzenia z ekipą Hansena były słyszalne, tak więc to jest dobry znak. Stylistycznie „Wake up the tyrant” jest podobny do „Shadowfold”. Znów mocniejszy riff, szybka sekcja rytmiczna i nawiązania do Gamma Ray. Refren tutaj jest niezwykle chwytliwy, choć przypomina się wiele klasycznych i kultowych hitów z lat 90. Tytułowy „Off the Grid” to również dynamiczny i melodyjny utwór, który ma coś z ostatnich płyt Bloodbound czy Helloween. Jednym z najszybszych kawałków na krążku jest bez wątpienia „Swallow Your pride”, gdzie zespół przypomina szybkie petardy Dragonforce. Druga część płyty nie zwalnia i można dalej się delektować wysokiej klasy power metalem. „Shimmering status” wyróżnia się na pewno wyjątkowo chwytliwym głównym motywem i dynamiką. Stylistycznie nieco odstaje słodszy i bardziej stonowany „Good Enough”, który jednocześnie jest najsłabszym kawałkiem na płycie. Na sam koniec mamy dwie petardy power metalowe w postaci „This means war” i „Running Riot”, który zamyka album.

Jeden z najważniejszych zespołów power metalowych powrócił latach i to w wielkim stylu. „Off the grid” to dojrzały i dopracowany album, który nie zawodzi. Album definiuje styl power metalu i warto mieć go w swojej kolekcji. 9 lat przyszło czekać fanom, ale warto było, bo dostaliśmy kolejny świetny album Cellador, który śmiało można postawić obok „Enter Deception”.


Ocena: 9/10

DORMANT DISSIDENT - Knightmares (2016)

Z każdym rokiem przybywa nam kapel polskich, które grają szeroko pojęty heavy metal i to na światowym poziomie. Do tego zacnego grona na pewno trzeba zaliczyć Dormant Dissident. Ta młoda formacja pochodzi z Zielonej Góry i choć działa od 2011 r, to dopiero w tym roku udało im się wydać debiutancki album zatytułowany „Knightmares”.Zespół zaczyna swoją przygodę z metalem i miło słyszeć, że chcą startować z wieloma zagranicznymi formacji. Nie mają się czego wstydzić, bo wiedzą jak grać zadziornie, dynamicznie, melodyjnie, a przy tym trafić do słuchacza dzięki prostym zabiegom. „Knightmares” to płyta, którą powinni zainteresować się fani Nocnego Kochanka czy Scream Maker, a także fani Judas Priest czy Iron maiden.

Dla Dormant Dissident ważny był rok 2012 kiedy to zespół poszerzył skład o drugiego gitarzystę i wokal. Ważnym członkiem zespołu był Michał bedner, który przyczynił się do stworzenia tego materiału. W 2015 zastąpił go Kamil Pleśnierowicz i jego gra z Igorem Cybailem układa się wyśmienicie. Ich zagrywki gitarowe są proste, ale niezwykle melodyjne i zadziornie. Zespół nie kryje przy tym swoich zamiłowań latami 80 i to słychać przez cały album. Ta formacja na pewno wyróżnia się specyficznym wokalem Artura Kulińskiego, który stawia na agresję i zadziorność. Przypominają się stare dobre czasy Paul Di Anno. Brzmienie też mocno wzorowane na latach 80 i kultowych płytach z kręgu NWOBHM. Troszkę czuję niedosyt jeśli chodzi o okładkę, ale Adrian Michalak stworzył ciekawą i kolorystyczną szatę graficzną. Najciekawszym w tym wszystkim jest jednak zawartość, która nie jest wymuszona ani do bólu przewidywalna. Co zaskakuje? Na pewno klimatyczny i rozbudowany „Dormant Dissident”, w którym zespół nie kryje swoich zamiłowań Metaliką czy Iron Maiden. Zaczyna się nie zwykle klimatycznie, a partia akustyczna jest niezwykle melodyjna. W przeciągu 7 minut dzieje się sporo, a zespół pokazuje, że w sobie sporo energii i zapału. Ciekawa i melodyjna partia basu, prosty i wciągający motyw główny czyni „Hangman Dance” kolejnym ciekawym kawałkiem na płycie. Zespół zaskakuje na pewno tym, że odnajduje się w dłuższych kompozycjach i to pokazuje dynamiczny „Queen of the Night”, czy mroczniejszy „I'm alive”, które mocno nawiązują do pierwszych płyt Iron Maiden. W podobnej konwencji utrzymany jest „the King will come”, choć tutaj może urzec bojowa struktura i epickie chórki. Również te krótsze utwory są godne uwagi i można śmiało tutaj wymienić otwieracz „Son of the lightning”, który ma coś z Judas Priest czy Black Sabbath. Swoje robi na pewno mroczny klimat i tak surowość. Troszkę thrashu można uświadczyć w ostrzejszym „S.M.D”. Na płycie jest sporo hitów i dobrym przykładem tego jest dynamiczny „Curse of the mirrors”.

Nie znajdziemy tutaj wypełniaczy, kompozycji zrobionych na siłę tylko po to, żeby nagrać album. Płyta jest przemyślana i zrobiona z głową. „Knightmares” od początku do końca trzyma równy i bardzo dobry poziom. Każdy kto wychował się na klasyce od razu pokocha to co gra i w jaki sposób gra Dormant Dissident. Przed chłopakami jest kariera i rozpoczęli ją od mocnego uderzenia. Czekam na kolejne wydawnictwa!


Ocena: 8/10

niedziela, 8 stycznia 2017

SPELLCASTER - Night Hades The World (2016)

Czas rzucić kolejne zaklęcie na fanów heavy/speed metalu z lat 80. Amerykański band Spellcaster, który działa od 2009 r doskonale wie jak to robić. Ich debiutancki album przyciągnął całkiem spore grono fanów. Zwłaszcza fani Striker, Enforcer, White Wizzard czy Attacker przekonali się do tego co zaprezentował spellcaster. Grają prosty, energiczny heavy/speed metal, który zakorzeniony jest w latach 80. Całość opiera się na specyficznym i zadziornym wokalu Tylera, a także na zgranym duecie gitarowym, który stawia na szybkość, prostotę i przebojowość. Na „Under the Spell” to wszystko było słychać, a przede wszystkim szczerość i autentyczność. Drugi album był wpadką, bo wiało nudą i nic specjalnego zespół nie zaprezentował. Teraz po upływie 2 lat powracają do tego co grali na debiucie wraz z trzecim krążkiem „Night Hades the World”. Zespół znów jest w bardzo dobrej formie, zaskakuje pomysłowością i stawia na urozmaicenie. Podobnie jak na debiucie tak i tutaj sporą rolę odgrywają melodyjne i energiczne solówki. Same motywy są mocne, wyraziste i potrafią zapaść w pamięci. Już patrząc na frontową okładkę można poczuć dreszcze, a wszystko przez klimat grozy. Brzmienie soczyste i mocno osadzone w latach 80 podkreśla styl i jakość Spellcaster. Na płycie znalazło się tylko 8 kompozycji. Otwierający „Aria” to prawdziwa heavy/speed metalowa petarda. Słychać, że zespół znów wrócił do wielkiej formie. Mamy tutaj wszystko czego nam trzeba. Jest energia, chwytliwy refren i mocny riff. Tytułowy „Night Hides the World” to utwór bardziej emocjonalny i bardziej rockowy. Nutka progresywności pojawia się w rozbudowanym „The Lost Ones”, który pokazuje jak zespół potrafi znakomicie budować napięcie. Dalej mamy rozpędzony „I live again”, który przenosi nas do czasów „Piece of Mind” czy „Poverslave” Iron maiden. W podobnej stylizacji utrzymany jest przebojowy „The Accuser”. Końcówka płyty również trzyma wysoki poziom i może podobać się nieco ostrzejszy „The Moon Doors” czy złożony „Prophecy”, który znakomicie podsumowuje ten klimatyczny album. Spellcaster znów jest w grze. Pokazali na nowym albumie, że dobrze czują się w heavy/speed metalu i że poprawili swoje błędy, które popełnili na „Spellcaster”. Amerykański znów rzucił dobre zaklęcie i znów oczarował swoją muzyką. Warto znać najnowsze dzieło Spellcaster.

Ocena: 8/10

piątek, 6 stycznia 2017

SCORPION CHILD - Acid Roulette (2016)

To już dziesięć lat istnienia amerykańskiego bandu Scorpion Child, który skupia się na grania psychodelicznego hard rocka z mieszanego z heavy metalem. Zespół przez ten cały czas wydał single, mini albumy i w końcu dwa albumy studyjne. Scorpion child przez ten okres rozwinął się i ewoluował. W roku 2015 do zespołu dołączył klawiszowiec Aj Vincent, zaś nie tak dawno do zespołu wrócił perkusista Jon Rice. Z takim składem został zarejestrowany „Acid Roulette”, który jest niczym innym jak kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie. Zespół dalej kroczy drogą wydeptaną przez Deep Purple, Uriah Heep, Rainbow, Pentagram czy Wolfmother. Specyficzny wokal Aryna Jonathan Black, utalentowany klawiszowiec Aj Vincet, czy gitarzysta Christopher Jay Cowart to są kluczowe osobowości tej formacji. To właśnie oni nadają muzyce Scorpion Child klimatu lat 70 oraz odpowiedniego napięcia. Słychać profesjonalizm oraz odpowiednie szkolenie techniczne. Aryn śpiewa charyzmatycznie i potrafi nadać kompozycjom emocjonalnego charakteru. Mocne riffy i złożone solówki Christophera nadają całości pazura i zadziorności. Z kolei Aj Vincent sprawia, że można poczuć klimat progresywnego rocka z lat 70. Każdy element tej układanki składa się na jednolitą całość. Na płycie znajdziemy 13 zróżnicowanych kompozycji, które przenoszą słuchacza do lat 70. „She Sings, i kill” to trafiony otwieracz, który od razu pokazuje to co nas czeka przez cały krążek. Energiczny riff, prosta konstrukcja i niezwykła chwytliwość zdały egzamin. Bardziej heavy metalowy „My woman in Black” nasuwa namyśl twórczość Scorpions z ich złotego okresu. Nutka deep Purple i psychodelicznego rocka przejawia się w tytułowym „Acid Roulette” czy w przebojowym „Twilight Coven”. Ballada „Survives” ma coś z klasycznych kawałków Queen i tutaj jest to spory atut dla muzyków. Mimo swojego komercyjnego charakteru potrafi oczarować swoim klimatem i wykonaniem. Mroczniejszy „Blind Man Shines” czy „Moon tension” pod wieloma względami przypominają dokonania Black Sabbath. Słychać to choćby w sferze riffów i brzmienia gitar. Z takich ciekawszych kawałków na pewno warto wyróżnić „i might be your man” czy zamykający „Addictions”. Każdy z tych utworów potwierdza wysoką formę Scorpion Child. Na nowym krążku znajdziemy to wszystko co składa się na ich styl. Fani hard rocka i lat 70 spod znaku Deep Purple będą zadowoleni.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 3 stycznia 2017

SABOTER - Mankind is damned (2016)

Czasami wystarczy jedno spojrzenie na okładkę frontową jakiejś płyty i od razu wiemy czego się spodziewać po danym krążku. Od razu jesteśmy wstanie ocenić zawartość i styl w jakim obraca się dany zespół. Kiedy spojrzałem na „Mankind is damned” greckiego Saboter to od razu przypadła mi do gustu kolorystyka okładki, a także sam motyw, który nawiązuje do świata s-f. Instynkt mówił, że ta młoda formacja gra mieszankę klasycznego heavy metalu z domieszką speed/power metal i się nie myliłem. Jednak nie sądziłem, że muzyka będzie tak mocarna, a zespół tak utalentowany. W ich muzyce słychać wpływy Ovedrive, Kinga Diamonda, wczesnego Helloween, czy Judas Priest, Iron Maiden. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania, na melodyjność, na przebojowość i łatwo wpadające w ucho riffy. To sprawdza się i dzięki temu Saboter zaliczył tak udany debiut. Choć działają od 2014 to trzeba przyznać, że znają się na rzeczy. Wcale nie dają po sobie poznać, że „Mankind is damned” to pierwszy album greckiej formacji Saboter. W tym krążku zespół zawarł swoją pasję, miłość do metalu i pomysł na siebie. Nie popełnili żadnego błędu i w efekcie stworzyli album wysokich lotów. Wokalista Antonis to bardzo intrygująca postać tej kapeli. Z jednej strony śpiewa wysokie rejestry niczym Rob Halford, a z drugiej potrafi śpiewać bardzo specyficznie w niskich rejestrach zbliżając się do Kinga Diamonda. Cechuje go drapieżność i niezła technika. Z kolei duet gitarzystów Chris/ Nick dbają o warstwę instrumentalną. W tej kwestii panowie dają czadu stawiając na energię, pomysłowość i chwytliwość. Dzięki temu płyta tętni życiem, potrafi zaskoczyć i wciągnąć w świat Saboter. „Purifer” to wymarzony otwieracz z odpowiednio szybkim tempem i ostrym riffem. Dobra odpowiedź na to co zaprezentował Denner/Shermann, bowiem i tu uświadczymy wpływy Mercyful Fate i Judas Priest. Stonowany „Assasins” bardziej utrzymany w tonacji Hammerfall czy Accept. Prosty riff napędza ten zadziorny kawałek i przesądza o jego atrakcyjności. Nieco ostrzejszy bez wątpienia jest „Prevailling Dictators” czy „Marching Death” , w których zespół stara się pokazać bardziej urozmaicone zagrywki. Na płycie nie zabrakło szybkich kawałków stworzonych z myślą o fanach Iron maiden czy Helloween. Rozpędzony „Impaler” czy przebojowy „Ghost in machine” są tego świetnym przykładem. Całość zamyka nieco dłuższy i bardziej epicki „Sands of Time”, w którym zespół nie kryje zamiłowania do Running Wild czy Iron maiden. Świetne zwieńczenie świetnego albumu, który pokazuje jak grac klasyczny heavy metal na wysokich obrotach. Prawdziwa gratka dla fanów heavy metalu z lat 80, dla tych co cenią dobre riffy i atrakcyjne melodie. Saboter zaliczył świetny debiut i teraz pozostaje wypatrywać kolejnych dzieł tej greckiej formacji.

Ocena: 9/10

niedziela, 1 stycznia 2017

WOLF HOFFMANN - Headbangers Symphony (2016)

W roku 1997 ukazał się pierwszy solowy album Wolfa Hoffmanna, gitarzysty znanego z twórczości Accept. „Classical” był tylko potwierdzeniem niezwykłego talentu gitarzysty, a także jego zamiłowania do muzyki poważnej. Od tamtego wydawnictwa minęło 19 lat i Wolf postanowił wydać drugi solowy album „Headbangers Symphony”. Podobnie jak na debiucie tak i tutaj mamy mieszankę tego wszystkiego co mamy w Accept oraz muzyki poważnej. Całość brzmi jak Accept w symfonicznej oprawie. Wolf na drugim solowym albumie nie szczędzi solówek i jest wszystkiego jakby więcej niż na „Classical”. Przede wszystkim „Headbangers Symphony” jest bardziej metalowy i bardziej dojrzały. „Scherzo” to adaptacja 9 symfonii Beethovena, który przypomina „Teutonic Terror”. Druga kompozycja to „Night on Bald Mountain” potrafi oczarować klimatem i narastającym napięciem. Nie mogło zabraknąć też adaptacji piosenki Vivaldiego i tak padło na „Double Cello Concerto in G Minor”. Spokojny i romantyczny „Adagio” to z kolei cover kompozycji Albinoniego. Bardzo dobrze wypadł cover 40 symfonii Mozarta, który jest prawdziwą petardą na płycie. Wolf ciekawie zinterpretował słynny „Swan Lake”, który ma bardziej progresywny charakter. Na sam koniec mamy słynny kawałek Bacha w postaci „Air on the G string”. Płyta jest dobrze wyważona, przesiąknięta neoklasycznymi patentami, no i ciekawymi zagrywkami symfonicznymi. Muzyka tutaj jest bardzo dojrzała i potrafi poruszyć serce i duszę. Wolf pokazuje jak rozwinął się przez te wszystkie lata i jak wielkie znacznie w jego życiu muzycznym odgrywa muzyka poważna. Coś dla fanów gitarowych popisów i Accept.

Ocena: 8/10