Strony

piątek, 30 września 2022

IRON ALLIES - Blood In Blood Out (2022)


 21 października światło dzienne ujrzy debiut Iron Allies o nośnym tytule "Blood in Blood Out".  Jedna z najgorętszych premier metalowych roku 2022. Dwóch zasłużonych muzyków Accept łączy siły w wspólnym zespole. Gitarzysta Herman Frank i wokalista David Reece jednoczą się by porwać maniaków heavy metalu swoją muzyką. Na pokładzie jest Jovino, czyli dawny perkusista UDO, a także gitarzysta Pesin i basista Burkert. Mocny skład, mocny singiel i w zasadzie cały album to kawał porządnego niemieckiego heavy metalu w klimatach Accept, Udo, Primal Fear czy Herman Frank.

Herman Frank nie odchodzi o swojej stylistyki i tutaj można doszukać się wiele znanych nam patentów z Accept, czy jego solowej kariery. Te rasowe riffy, oddające piękno niemieckiej toporności. Od razu wiadomo na co porywa się słuchacza. David Reece to też wokalista, który pasuje do takiej muzyki. Może swoje najlepsze lata ma za sobą, ale ten album to jedna z ważniejszych pozycji w jego twórczości. Te elementy znakomicie ze sobą współgrają. Nie ma niczego odkrywczego, a band gra swoisty niemiecki heavy metal oparty o sprawdzone patenty. Płyta od samego początku daje wyraźny sygnał czego można się spodziewać.

Otwieracz "Full of Suprises" to zadziorny kawałek z mocnym riffem i wciągającymi solówkami. Słychać echa Accept, ale najwięcej tutaj solowego Herman Frank. Stonowany, toporny "Blood in Blood Out" to uczta dla fanów Accept i twórczości Hermana Franka. Nic odkrywczego, a od razu cieszy słuchacza. Na pewno imponuje petarda w postaci "Fear no Evil" i tutaj band przyprawia o dreszcze. Jak to świetnie to brzmi. Szybkie tempo, ciekawe pojedynki na solówki i niezwykła heavy metalowa agresja. Ja to kupuje! W "martyrs burn" dostajemy mroczny klimat i trzeba przyznać, że partie basowe Burkerta robią wrażenie. Kolejny zadziorny i wpadający szybko w ucho kawałkiem jest "Blood on the land".  Właśnie w takiej stylizacji najlepiej wypada i pokazuje swój potencjał. Warty wyróżnienia jest "Selling Out". gdzie band przyspiesza i stawia na agresywne granie. Prawdziwa perełka. Podobne emocje wzbudza rozpędzony "Truth never Mattered". Moim faworytem szybko został stonowany "freezin", który najbardziej wpisuje się w dokonania Accept czy Udo. Mocna rzecz!

Dobrze, że Herman Frank nawiązał współpracę z Davidem Reecem i stworzyli wspólny band. Iron Allies ma ogromny potencjał i debiut to dojrzały i przemyślany album heavy metalowy w klimatach Accept czy Udo. Panowie znakomicie się dogadują i to przedkłada się na jakość płyta. Warto wypatrywać premiery "Blood in blood out"!

Ocena: 8/10

czwartek, 29 września 2022

DRAGONLAND - The power of the nightstar (2022)


 11 lat przerwy to kawał czasu i wiele może się zdarzyć. Szwedzki Dragonland tyle kazał czekać swoim fanom na następce "Under The Grey Banner". Band mimo upływu czasu dalej tworzy power metal, w którym doszukać można się elementów progresywnych czy symfonicznych. "The power of the nightstar" to kolejny album rozpoznawalnego Dragonland, ale płyta nie ma szans powalić świat na kolana.

Okładka zwiastowała coś niesamowitego, bo jej klimat i styl w jakim została zrobiona zachęcała by sięgnąć po nowe wydawnictwo. Szkoda, że zawartość już takiego wrażenia nie robi.Materiał strasznie długi, bo ponad godzinę trwania. To nie jedyny problem. Płyta jest strasznie nie równa. Pojawiają się kompozycje ciekawe i wciągające, ale są też momenty nudne i zagrane na siłę. Patrząc na muzyków, to każdy zna się na swojej robocie. Wokalista Jonas Heidgert to rzeczywiście utalentowany wokalista, który potrafi czarować. Szkoda, że zbytnio nie ma do czego. Z kolei gitarzysta Olaf Morck dwoi się i troi, żeby partie gitarowe były pełne dynamiki, pazura i melodyjności. No nie wszystko wyszło idealnie. Czasami progresywność przyćmiewa to co piękne w power metalu. Tak jest choćby w "Calestial Squadron". Nie do końca przemawia do mnie nijaki " A light in the dark". Niby jest nowocześnie, niby jest klimat, ale jakoś czegoś brakuje. Killerem bez wątpienia jest "Flight from destruction" i na takie perełki zawsze warto czekać. Power metal pełną gębą.  Stonowany "A scattering of darkness" wyróżnia się finezyjnymi solówkami i ciekawymi aranżacjami.  Warty wyróżnienia też jest tytułowy "The power of the nightstar", który potrafi zaskoczyć szybkim tempem i mocnym riffem. Kolejna perełka na płycie. Nie przekonuje mnie 9 minutowy kolos zatytułowany "Journey's end", który na siłę jest rozciągnięty i nie wiele wnosi do zawartości. Dałoby się go bez problemu z krócić o kilka minut.

Przez 11 lat można było stworzyć naprawdę coś wyjątkowego, coś co by poruszyło fana power metalu. Ten album jest długi, momentami nudny i jedynie czasami trafi się coś godnego zapamiętania. Zmarnowano potencjał, a przede wszystkim szansę by powrócić w wielkim stylu. Płytę można raczej potraktować jako ciekawostkę.

Ocena: 5.5/10

środa, 28 września 2022

THEM - Fear City (2022)

 


Kiedy mówi się o horror metalu to zawsze pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy to King Diamond. Jednak kiedy miałby wskazać drugi tak ważny band w tej sferze to wybrałbym band o nazwie Them. Od 2014 r tworzą własną muzykę i w sumie już dawno wykreowali swój własny styl. Dominuje w nim heavy metal, ale można doszukać się elementów nawet nieco progresywnych, troszkę power metalu czy nawet i thrash metalu. Specjaliści w swoim fachu i cały czas depczą za Kingiem Diamondem. Ostatni album Them to jedna z ciekawszych płyt, jakie ukazały się w roku 2020. Teraz po dwóch latach przychodzi na następce i "Fear City" to typowy dla tej kapeli album. Nie ma na szczęście próby szukania nowego kierunku, a band rozwija pomysły z poprzedniego wydawnictwa. To już nieco uspokaja.

Znów Them popisał się świetną i klimatyczną okładką, a to to nawet najlepsza jaką mieli. Prawdziwe cudo. "Fear City" to odesłanie do Nowego Jorku i złotego okresu lat 80. Płyta jest urozmaicona, przemyślana i również nastawiona na ciekawe melodie. Them potrafi stworzyć ciekawy materiał i tutaj jest to samo, choć odnoszę wrażenie, że płyta troszkę słabsza od poprzednika. Każdy z muzyków odegrał ważną rolę, by płyta brzmiała tak jak brzmi. Troy to wiadomo, prawdziwy frontman i wokalista heavy metalowy z powołania. Słychać, że dużo nasłuchał się płyt Kinga Diamonda. Jego wokal niszczy na albumie i to jest ważny punkt tego wydawnictwa. Imponują też od samego początku klimatyczne partie klawiszowe Richiego Seibela. To co wyprawiają gitarzyści też zachwyca, bowiem Ullrich i Johannson wygrywają ciekawe riffy i cały czas się coś dzieje. W 2021 r skład zasilił perkusista Death Dealer czyli Steve Bolegnese, który zna się na swoim fachu.  Muzycy są w formie i to słychać od pierwszych sekund.

Klawisze niszczą na pewno w intrze "Excito". Brzmi to ciekawie, nawet intrygująco. Pierwszym killerem na płycie jest rozpędzony i pełen energii "Flight of the concorde". Znakomita mieszanka power i thrash metalu. To jest Them taki jaki kocham. Co za moc! Dalej mamy przebojowy "welcome to fear city". Dominuje tutaj ostry riff i szybkie tempo. Elementy progresywnego rocka znajdziemy w "Retro 54". Pomysłowe partie klawiszowe na pewno niszczą w klimatycznym "graffiti park". Band znakomicie poradził sobie z nagraniem 9 minutowego kolosa."The crossing of hellgate bridge" to niezwykle pomysłowy, który przemyca sporo ciekawych motywów gitarowych. Them najlepiej wypada w takich petardach jak "The deconsecrated house of Sin". Niezwykle agresywny kawałek, w którym Troy zachwyca swoimi wokalnymi popisami.

Them wciąż trzyma wysoki poziom, wciąż pokazuje że potrafi tworzyć pełen grozy heavy metal. Nowy album wciąga, zachwyca melodyjnością i pomysłowymi motywami. Troszkę może płyta nie równa, troszkę słabsza od poprzedniej, ale wciąż to pozycja godna uwagi.

Ocena :8/10

wtorek, 27 września 2022

DARK NIGHTMARE - Beond the realms of sorrow (2022)


 Po 6 latach powraca grecki Dark Nightmare z nowym albumem. To już 4 album w dorobku tej formacji i trzeba przyznać, że to jest ich najciekawszy krążek.  Kto ceni sobie klimatyczny i epicki heavy metal ten szybko odnajdzie przy dźwiękach "Beyond the realms of Sorrow". Niezwykle i dojrzały album, który po raz kolejny potwierdza wyższość Greków jeśli chodzi o epicki heavy metal.

Na płycie dominuje epicki heavy metal, choć znajdziemy też pewne symptomy power metalu. Płyta nastawiona na klimat, na pokręcone melodie, na przepiękne i finezyjne solówki. Tutaj emocje mają odgrywać kluczową rolę.  Yiannis Papadimitriou to utalentowany muzyk, który nadaje całości charakteru i świeżości. Jego głos jest niezwykle tajemniczy i pełen różnych smaczków. Jest on ważnym elementem tej układanki.Chris Tolis też znakomicie uzupełnia grę Yiannisa i na pewno panowie potrafią się znakomicie dogadać. Piszę same pochwały, a przecież nie jest to płyta idealna. Brzmienie jakieś takie nieco stłumione i niskobudżetowe. Same kompozycje momentami przyćmione epickością i trochę momentami brakuje heavy metalowego ognia. Tak jest w przypadku 7 minutowego "fighting in a flow of time". Za dużo wszystkiego, a za mało konkretów. Przeciwieństwem jest energiczny i bardziej przebojowy "Tears from the sky", który potrafi zauroczyć słuchacza od pierwszych sekund. Elementy power metalu znajdziemy w nieco szybszym "Timerider".  Nastrojowy "Haunted life" nastawiony jest na klimat i piękne dźwięki. Kolejny bardziej energiczny kawałek na płycie to "Fields of screaming souls". Dużo dobrego się tutaj dzieje, ale oczywiście to solówki gitarowe są tutaj największa ozdobą.

Dark Nightmare to spece od epickiego heavy metalu, to również specjaliści od kreowania tajemniczego klimatu. Grać potrafią i robią to bardzo dobrze, tylko czemu odnoszę wrażenie że czego brakuje tej płycie? Jakiegoś zaskoczenia, zrywu czy hitu, który by bardziej zapadał w pamięci? "Beond the realms of sorrow" to solidna porcja epickiego heavy metalu, ale nic ponadto. Troszkę szkoda.

Ocena: 7/10

niedziela, 25 września 2022

NOCNY KOCHANEK - O jeden most za daleko (2022)


 Kto by pomyślał, że poboczny projekt muzyków Night Mistress o nazwie Nocny kochanek stanie się tak popularny i kochany, że przyćmi macierzysty zespół.  Night Mistress działał od 2005r i odgrywał ważną rolę na polu heavy/power metalu. Ostatni album ukazał się w 2014 r i na dwóch albumach się skończyło. Przykre. Muzycy wolę skupić się na żartobliwej odmianie Night Mistress. Nocny kochanek znalazł swoje grono słuchaczy, no przecież jesteśmy narodem co lubi się dobrze bawić i lubi rozmawiać na temat imprez,  alkoholi i wszelkich akcjach, które by się działy podczas. No może na jeden czy dwa albumy to może się sprawdzić, ale żeby ciągnąć dalej ten kabaret? Jestem w szoku. No, ale odnoszą sukces, jest sprzedaż, kluby są pełne. Wszystko się zgadza, tylko czy to dalej jest metal? Od strony muzycznej i owszem. Nocny kochanek to przecież luźna wariacja Night Mistress, który grał zadziorny heavy/power metal. Band wzbudza i będzie wzbudzał kontrowersje. Kocham Night Mistress dlatego wciąż sięgam po kolejne albumy Nocnego Kochanka, by sobie przypomnieć jak wielki potencjał marnują muzycy.  "O jeden most za daleko" to już 5 album tej formacji i chyba cieszy fakt, że jest to ukłon w stronę pierwszych dwóch płyt Kochanka i nawet elementy Night Mistress się znajdą. Fani będą zachwyceni i już będą "achy i ochy". Jak jest naprawdę?

Panowie idą dalej swoją ścieżką. Okładka typowa dla grupy, czyli utrzymana w komiksowej stylistyce. Brzmienie jest ostre niczym brzytwa, a muzycy w znakomitej formie. Krzysztof Sokołowski to jeden z najlepszych wokalistów na Polskiej scenie metalowej i muszę przyznać, że marnuje się tutaj.  Majstrak i Kazanowski dają niezły czad w sferze partii gitarowych i jest niezła mieszanka heavy/power metalu, a nawet hard rocka. Band znakomicie balansuje między różnymi gatunkami i zróżnicowanie to mocny punkt "O jeden most za daleko". Wszystko pięknie, tylko to co usłyszymy to też nic nowego. To dźwięki, które już dawno znamy z innych kapel. W dodatku same teksty momentami też albo o niczym, albo mało śmieszne. Gdyby tak panowie zagraliby na serio, bez tego jajcowania to miałoby to więcej sensu. Nie zmienią tego, bo właśnie za to ich fani kochają. Idealna muzyka do imprez, ale czy coś więcej.

Czeka nas 40 minut. Odpalamy i aż szok. Czyżby pomyłka i z głośników leci Demons and Wizards albo Iced Earth? Znakomite odwzorowanie. "Otwieracz" to ukłon w stronę heavy/power metalu w amerykańskim wydaniu. Krzysztof też momentami jak Ripper, a nawet Stu Block. Jest to killer, tylko ten tekst nieco irytuje. No jak dla mnie o niczym. Singlowy "Cudzesy" to już ukłon w stronę pierwszych płyt. Porządny miks heavy metalu i hard rocka. Brzmi to znajomo i w sumie wyszedł udany hicior. Kolejny killer w klimacie otwierającego utworu to "Pornolistonosz". To co gitarzyści tutaj wyprawiają to przyprawia o dreszcze. Znów dużo power metalu, a nawet nutka thrash metalu tutaj się pojawia. Dużo tutaj Judas Priest z czasów "Painkiller". Znakomicie się tego słucha i nawet tekst nie przeszkadza. "O jeden most za daleko" to już taki stonowany hard rock i też nie jest to żadne odkrywcze granie, ani też niczym specjalnie się nie wyróżnia. Znakomicie pokazuje, że band jest bardzo elastyczny. Czy tylko mi "ranny ptaszek" kojarzy się z "Take me Home" Helloween? Podobne wejście, podobny główny riff i wyszedł nawet spoko kawałek. Jest energia, jest hard rockowy pazur. Cieszy fakt, że band szuka świeżych pomysłów, ale "Numer z Banjo" totalnie do mnie nie trafia. Brawa za pomysł i za pozytywną energią. Na koncercie może zdać egzamin. Ballada "Serce za szkłem" jakoś zalatuje mi Scorpions. Rockowy numer, ale totalnie nie rusza mnie. Wieje niestety nudą. Kocham Overkill i od razu gdy usłyszałem "Wampir" to początek skojarzył mi się z "The goal is your soul". Szybko utwór nabiera drapieżności i tutaj znów słychać coś z Iced Earth, ale też można doszukać się wpływów Kinga Diamonda. Tak to mocny punkt płyty i pokazuje, że można nagrać kawałek, który nie skupia się tylko na imprezach i alkoholu. Jest typowy alkoholowy kawałek w postaci "Alkoman". To również solidny kawałek w klasycznym wydaniu.

W tym wszystkim jest jeden plus. Nocny kochanek ma swój image, ma swój styl, ma swoje śmieszne teksty i dzięki trafiają do zupełnie nieco innej grupy odbiorców. Odnoszę wrażenie, że nawet czasami do osób, które na co dzień za dużo z metalem nie mają do czynienia. Skoro muzyka Nocnego Kochanka to wypadkowa Iron Maide, Judas Priest, Helloween czy Iced Earth, to może przyczyni się że z czasem będzie więcej maniaków rasowego heavy metalu. To też już jakiś sukces. Wielki fanem nigdy nie będę, szanuje ich dokonania, ich sukces, uwielbiam to co grają i na jakim poziomie. Szkoda tylko że to wszystko kosztem Night Mistress, który był tym lepszą połówką.  Co do "O jeden most za daleko" to kawał solidnego heavy metalu, czy to się nam podoba czy nie. Taki "Otwieracz" czy "Wampir" to kawałki, do których warto wrócić czasem.

Ocena: 7.5/10

sobota, 24 września 2022

SLAVE KEEPER - Ślad (2022)


 8 lat temu w Lublinie powstał band o nazwie Slave Keeper. Band mało znany, próbujący znaleźć swoje miejsce na heavy metalowej scenie. Obrali sobie za cel granie klasycznego heavy metalu i w tym roku postanowili zaprezentować światu swój debiutancki album "Ślad". Fani zespołów typu ceti, shadow warrior czy monstrum powinni być zadowoleni.

Okładka robi wrażenie. Jest mrok, sporo detali i na długo zapada w pamięci. Nazwa angielska, ale band przedstawia muzykę swoją w ojczystym języku. Czy to źle? Z pewnością nie trafi do szerszego grona słuchaczy. Nasi rodacy będą na pewno zadowoleni bo ten młody band gra całkiem przyzwoity heavy metal. Obecność Grzegorza Kupczyka też jeszcze bardziej zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Na pewno uwagę w składzie przyciąga Piotr Miećko, czyli dawny gitarzysta Shadow Warrior. Szkoda, że na nowym albumie nie zaznaczył swojej obecności. To mocne zasilenie zespołu. To co grają to prosta muzyka, gdzie jest heavy metalowy pazur, jest melodyjność i szacunek do klasyki gatunku. Wszystko jest na swoim miejscu, a jeśli miałby wskazać słabsze ogniwo, to wskazałby na wokalistkę. Marta Biernacka dobrze śpiewa, ale momentami jest jakaś mało wyraźny i przepada w gąszczu partii gitarowych.

Płytę otwiera instrumentalny "Świt" i to dobrze skonstruowany otwieracz, który wprowadza tajemniczy klimat. Od razu dostajemy świetny "Ratuj mnie", który promował album. Tutaj Marta pokazuje się z bardzo dobrej strony.  Melodyjny riff i chwytliwy refren robią robotę. Nieco hard rockowy "Nadszedł czas" też się broni pomysłowym głównym motywem i klimatem lat 80. Marszowy "Watchmaker" to jeden z ciekawszych kawałków na płycie. Utwór zaskakuje pomysłowym riffem i bardziej epickim charakterem. Prawdziwa perełka.  Warto też wspomnieć o mroczniejszym "samotnym" czy rozbudowanym "Leonardo". Ten ostatni to kolos z prawdziwego zdarzenia, no i wykonanie i aranżacje potrafią zaimponować. Jeden z najlepszych kawałków na płycie, który w pełni ukazuje talent grupy. No i jest jeszcze "W obliczu Wojny" z Grzegorzem Kupczykiem. Tak utwór przesycony twórczością Ceti czy Turbo. Sam kawałek na pewno warty uwagi.

Bardzo dobra produkcja, pomysłowa okładka, utalentowani, młodzi muzycy i w zasadzie sam materiał zawarty na "Ślad" też jest przemyślany i dobrze zagrany. Brakuje może nieco większej dawki przebojowości, może nieco bardziej agresywnych riffów. Nie wiem też jakby wyglądała sprawa z innym wokalem. Nie zmienia to faktu, że mimo oczywistych wad to jest to udany debiut, a Slave Keeper wpisuje do grona tych zespołów, które są nadzieją polskiego heavy metalu. Mają potencjał i zobaczymy co z nim zrobią.

Ocena: 7/10

RAZOR - Cycle of Contempt (2022)


 Każdy fan speed/thrash metalu powinien kojarzyć markę Razor. To kanadyjska formacja powstała w roku 1983 i ich najlepszy okres przypada na lata 80. W latach 90 wydali dwa albumy, ale już nie robiły takiej furory. Teraz po 25 latach ciszy band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Cycle of Contempt". Nie jest to może najlepsze co nagrali, ale wstydu tej zasłużonej formacji nie przynosi. Powiem więcej, to naprawdę kawał porządnego speed/thrash metalu w starym stylu.

Cieszy fakt, że w składzie są osoby które od lat tworzą ten zespół. Jedynie perkusista Rider Johnsson jest w zespole od 2014r.  Jest gitarzysta Dave Carlo, który wygrywa na albumie sporo agresywnych riffów. W tej sferze dzieje się sporo i to jest miła wycieczka do lat 80. Minusem może jest to, że płyta jest utrzymana jakby w jednym tempie. Cały czas dostajemy mocne, rozpędzone riffy, a brakuje troszkę urozmaicenia i elementu zaskoczenia. Wokalista Bob Reid też robi swoje i jego głos mimo upływu czasu wciąż potrafi imponować i nadać charakteru całości. Od strony technicznej na pewno warto pochwalić za soczyste i ciężkie brzmienie, a jedyne co bym poprawił to frontową okładkę. Strasznie kiczowata.

Na płycie znajdziemy 11 kawałków utrzymanych w podobnym charakterze. Dominuje szybkie i agresywne granie. Singlowy "Flames of Hatred" pełni rolę otwieracza i to bardzo dobry wybór. Idealnie zapowiada to co czeka nas w dalszej części. Taki "Off my meds" momentami przypomina mi wczesny Kreator i to akurat spora zaleta. W podobnym stylu jest "A bitter pill" czy "Crossed", czyli szybko i do przodu. Wyróżnia się bardziej stonowany "First Rate Hate", który przemyca sporo patentów heavy metalu. Dobrze, że band potrafi też nieco zwolnić.Dalej dostajemy kolejną porcję szybkiego speed/thrash metalu i nie ma większego zaskoczenia. Mocno zapada w pamięci energiczny "Punch your face in", który mimo swojej szybkości jest melodyjny i taki bardziej urozmaicony w swojej stylistyce.  W podobnym stylu jest "Darkness falls", gdzie też band stawia na bardziej melodyjny wydźwięk.

Nie jest to może arcydzieło, może brakuje troszkę ogłady, urozmaicenia i bardziej wyrazistych killerów, ale płyta jest zagrana na bardzo dobrym poziomie. Jest ostro, agresywnie i szybko, a band nie zamierza tego zmieniać. Płyta zasługuje na uwagę, a Razor pokazuje, że po tylu latach wciąż stać ich na ciekawy krążek, który przypomina stare dobre czasy Razor. Warto odpalić i przekonać się samemu z czym powrócił zasłużony Razor.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 22 września 2022

VENOM INC - Theres only black (2022)


 Który Venom jest prawdziwy? Nie mnie oceniać, ale miło że mamy dwie kapele, które grają w podobnej stylistyce. Pierwszy Venom to ten znany nam, gdzie dzieli i rządzi Cronos. Drugi twór to Venom Inc, który powstał w 2015r. Tej grupie przewodzi wokalista i basista Demolition Man i gitarzysta Mantas. Panowie nagrali razem choćby dobrze znany nam "Prime Evil". W tym roku przyszedł czas na następce debiutanckiego "Ave" i "There's only black" to pozycja godna uwagi, nie tylko dla fanatyków muzyki Venom.

Dlaczego? Bo to kawał dobrze skrojonego heavy metalowego materiału, w którym uświadczymy elementy thrash metalu, czy speed metalu. Mroczny klimat i typowa dla Venom tematyka sprawiają, że czujemy się jak w domu. Jakbyśmy słuchali dobrze znany nam Venom. Patenty starych Venom oczywiście są i tego nie da się wymazać. Znajdziemy tutaj mocne, wyraziste brzmienie, które pasowało by do płyty thrash metalowej. Jest agresja, jest mrok więc wszystko to czego należy oczekiwać od Venom. Mantas wygrywa sporo ciekawych riffów czy solówek i pod tym względem album wypada naprawdę bardzo dobrze. To jest właśnie to. Partie wokalne demolition man też pasują do tego co band gra i można jego głos albo pokochać albo znienawidzić.

"How many can die
" to trafiony otwieracz, bo to prawdziwy strzał między oczy. Agresywny riff, szybkie tempo i spora dawka melodyjności. Przypomina mi się stary dobry Venom. Drugi na płycie to "Infinitum", który jest bardziej utrzymany w thrash metalowej stylizacji. Tytułowy "There;s only black' zaskakuje ciekawymi partiami wokalnymi i heavy metalowy wydźwiękiem. To jeden z ciekawszych kawałków na płycie. Kolejny warty wyróżnienia utwór to z pewnością rozpędzony "Man as God", który opiera się na klimacie lat 90 i agresywnym riffie. No jest moc! Dużo thrash metalowego łojenia znajdziemy w "nine" czy "the dance macabre". Całość wieńczy ponury, nieco bardziej toporny "Inferno", ale to również bardzo udany kawałek w heavy metalowej odsłonie.

Venom Inc umacnia swoją pozycję i pokazuje że ich istnienie nie jest bezpodstawne i też mają coś do powiedzenia. "Theres only black" to dobra mieszanka heavy metalu, thrash metalu i speed metalu z nutką klasycznego Venom. Pozycja z pewnością warta uwagi.

Ocena: 8/10


STRATOVARIUS - Survive (2022)


 Długo Stratovarius kazał czekać swoim fanom na nowy materiał. 7 lat to kawał czasu i sporo w tym zasługa Covida, gdzie wiele kapel odwlekało premierę swoich płyt. Stratovarius zawsze regularnie wydawał swoje płyty, to też z szokowało że przed długi czas była cisza. Pojawiały się nawet czarne myśli, że to już koniec zasłużonego bandu. Ich wkład w power metal nie podlega dyskusji i w zasadzie nie muszą nic udowadniać. Jeśli o mnie chodzi, to od czasu premiery "Polaris" band przeżywa drugą młodość.Bardzo dobrze wspominam power metalowy "Nemesis" czy urozmaicony "Eternal". Nadały zespołowi nieco nowoczesnego wydźwięku, a przy tym będąc wciąż charakterystycznymi dla tej kapeli płytami. Przyszedł czas na długo wyczekiwany "Survive". Płyta roku to może nie jest, ale jedna z najciekawszych płyt jakie się ukazały w 2022r to na pewno.

Płyta nie jest żadną rewolucją i nie otwiera nowych bram dla zespołu. To swoista kontynuacja tego co band prezentował na ostatnich płytach. Zadziorne riffy, charakterystyczne partie klawisze Jensa Johanssona, nowoczesne brzmienie, mroczny klimat i niezniszczalny wokal Timo Kotipelto. Wszystko jest na swoim miejscu i nie wyobrażam sobie że mogło być inaczej. Cieszy, że płyta ma sporo power metalowych hitów, które przypominają czasy "Nemesis". Jest też kilka nawiązań do "Elysium" czy "Eternal". Dla mnie bardzo dobry kierunek dla Stratovarius. Płyta trwa prawie godzinę i zawiera 11 kompozycji. Uczta dla maniaków power metalu, a przede wszystkim fanów Stratovarius.

Pamiętam jak dobre wrażenie na mnie zrobił tytułowy "Survive". Tak to, jest mocny, wyrazisty kawałek o mocnym riffie i power metalowej dynamice. Granie na wysokim poziomie, a to dopiero początek. Główny motyw gitarowy w "Demand" to klasyczny Stratovarius ze swoich najlepszych lat. Melodia porywa i rozrywa na strzępy. Prawdziwy killer! Nieco stonowany "Broken" przemyca patenty nieco progresywne, ale to wciąż pomysłowy kawałek o melodyjnym charakterze. Podobny wydźwięk ma chwytliwy "Firefly", który spełnia rolę hita. Kawałek nieco bardziej komercyjny, ale oddaje w pełni klimat płyty. Prawdziwą perełką jest tu choćby "We are not alone" i tutaj gitarzysta Matias potwierdzam po raz kolejny, że potrafi wypełnić pustkę po Timo Tolkkim. Stratovarius najlepszej próby. Dalej znajdziemy dobrze nam znany "Frozen in Time", który jest utworem o mrocznym klimacie. Dużo dobrego się tutaj dzieje, a band nie zanudzą swoją formą. Nic dziwnego, że i ten kawałek posłużył do promocji krążka. Dalej mamy "World on Fire", który wpisuje się w stylistykę lekkiego, melodyjnego power metalu. Utwór szybko wpada w ucho i na długo zostaje w pamięci. Echa starego Stratovarius  z pewnością uświadczymy w "Glory Days". Utwór zapiera dech w piersi i oddaje to co najpiękniejsze w muzyce Stratovarius, jak i power metalu. Ten kawałek ma po prostu wszystko co trzeba. Podobne emocje wzbudza killer w postaci "Before the fall". Tak agresywnie, tak dynamiczne to band już dawno nie grał. Jeden z ostrzejszych kawałków jakie nagrali w całej swojej karierze. Nie miałbym nic przeciwko jakby cały album tak właśnie brzmiał. Cudo! Całość wieńczy kolos w postaci "Voice of Thunder" i to piękne zwieńczenie tego świetnego krążka.

Godzinny materiał nie okazał się drogą przez męki, a prawdziwą ucztą. Dostajemy to do czego nas ten band przyzwyczaił i nie ma tutaj niczego nowego. Idą dawno już obraną ścieżką, a najlepsze jest to, że mimo swoich lat wciąż brzmią świeżo i na czasie. "Surive" może nie jest najlepszym albumem tej grupy, ale śmiało można postawić wśród tych najlepszych płyt. Warto było czekać 7 lat i mam nadzieję, że kolejny album ukażę się tradycyjnie w przeciągu 2-3 lat.

Ocena: 9/10


środa, 21 września 2022

GINEVRA - We belong to the stars (2022)


 Magnus Karlsson często współpracuje w projektach muzycznych tworzonych pod skrzydłami wytwórni Frontiers Records i wcale mnie nie dziwi, że pojawia się on na debiutanckim krążku Ginevra. W składzie znalazł się wokalista Krystian Fhyr, basista Jimmy Jay, a także perkusista Magnus Ulfstedt. Płyta skierowana do wszystkich tych co lubią mieszankę hard rocka, Aor i melodyjnego metalu. Fani Eclipse, H.E.A.T, czy Nordic Union odnajdą się na debiutanckim krążku Ginevra zatytułowanym "We belong to the stars".

Wystarczy odpalić płytę i już można wyczuć pewien schemat wytwórni Frontiers Records. Delikatne brzmienie, łagodny i nieco romantyczny feeling i duży nacisk na przyswajalne melodie. Nawet okładka nie zaskakuje i wygląda jak wiele tych które wypuszcza Frontiers Records. Nie ma niespodzianki, ale  zawartość nie jest taka zła.

Pozytywnie zaskakuje otwieracz "Sirens Calling", który wyróżnia się mocniejszym riffem i ciekawymi partiami gitarowymi. Magnus Karlsson pokazuje swoje umiejętności i dostarcza sporo pozytywnych emocji. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Klimatyczny i łagodny "Unbreakable" to ukłon w stronę zadziornego hard rocka. Wciąż granie na przyzwoitym poziomie. Fyhr pokazuje na co go stać w przebojowym "Break the silence", który też od razu zapada w pamięci.Dużo dobrego dzieje się w finezyjnym "Brokenhearted", który jest ukłonem w stronę melodyjnego metalu. Kawałek warty uwagi. W pamięci zapada też melodyjny i klimatyczny "We belong to the stars", który jest wizytówką tej płyty i oddaje w pełni styl Ginevra. Energiczny "Falling to the pieces" to kolejny przykład, że w tej formacji drzemie potencjał.Podobne emocje wzbudza "The fight" i to prawdziwa perełka. To właśnie takie kawałki przesądzają o mocy tej grupy. Jest moc!

Wytwórnia Frontiers Records ostatnio wypuszcza sporo ciekawych płyt i debiut Ginevra się do nich zalicza.  Płyta pięknych melodii, ciekawych riffów i wciągających refrenów. Kawał dobrze skrojonego materiału, gdzie znajdziemy patenty z kręgu hard rocka i melodyjnego metalu. Pozycja godna uwagi!

Ocena: 8/10

poniedziałek, 19 września 2022

FORKILL - Sick Society (2022)


Powraca brazylijski Forkill z nowym albumem i "Sick Society" przypadnie do gustu fanom wcześniejszych płyt, ale tez tych co wychowali się na twórczości Metaliki czy Megadeth. Band umiejętnie potrafi mieszać stylistykę heavy metalu i thrash metalu, a przy tym tworząc mroczny klimat. Kto kocha lata 90 ten powinien czym prędzej sięgnąć po "Sick Society".

Okładka taka typowa dla gatunku thrash metalu i to dobry znak. Od razu wiadomo co i jak. Z brzmieniem też jakoś specjalnie nie kombinowano i wykreowano rasowe thrash metalowe brzmienie rodem z płyt wydanych w latach 90. Muzyka tej grupy w dużej mierze opiera się na zagrywkach Ronnie Giehla i Igora Rodriguesa. Panowie stawiają na klasyczne rozwiązania i uciekają od wszelkiego eksperymentowania. Kawał dobrej roboty odwala też Igor jeśli chodzi o partie wokalnie. Wszystko jest spójne i razem tworzy solidną całość. Nie ma tutaj niczego nowego, brakuje rasowych killerów, brakuje może większej dawki przebojowości. Jednak w ostatecznym rozrachunku to solidny album, który zasługuje na uwagę słuchaczy.

Po odpaleniu płyty, mocno zapadł mi z pewnością techniczny i nieco złożony "The Seed". Rozbudowany i pełen różnych smaczków "Merchants of Faith", przypomina mi stare dobre płyty Megadeth. Kawał porządnego heavy/thrash metalu. Mocnym atutem płyty jest rozpędzony "The joker", który pokazuje agresywniejsze oblicze zespołu. Podobne emocje wzbudza dynamiczny "Behind the mask", który zachwyca agresywnym riffem i chwytliwym refrenem. Sporo dobrego dzieje się w stonowanym "Violence Ritual". Ponury klimat robi tutaj swoje i kawałek na długo zapada w pamięci. Czasami klasyczne rozwiązania są najlepsze. 9 minutowy "Sick Society" nie jest zły, ale troszkę wydłużony na siłę.

Czego brakuje? Z pewnością większego urozmaicenia, jakiegoś wyrazistego killera, może nieco większej konsekwencji. Sporym minusem jest długość płyty, bo ponad godzinny materiał na thrash metalowy album to sporo. Mimo swoich wad, to wciąż pozycja godna uwagi. Tak, polecam obczaić!

Ocena: 7/10
 

niedziela, 18 września 2022

BOREALIS - Illusions (2022)


 Specjaliści od progresywnego power metalu powracają z nowym albumem. Wielu fanów z utęsknieniem wypatrywało najnowszego krążka kanadyjskiej formacji Borealis. Nic dziwnego, w końcu band mocno zapracował na swoją renomę. Znają się na rzeczy i wiedzą jak wykreować magiczny klimat, ciekawe i wciągające melodie i żeby danym motyw gitarowy nie był oklepany. "Illusions" to już 5 albumów i w zasadzie band tutaj tylko umacnia swoją pozycję. Tym razem multiinstrumentalista Vikrim Shankar zadbał o aspekty orkiestrowe. Kto zna ten band wie czego może się spodziewać.

Na dzień dobry wita nas standardowa okładka dla tej formacji. Jest klimat i to robi wrażenie. Brzmienie również brzmi jakby wyjęto je z poprzednich płyt. W składzie pojawił się nowy basista i Aiden Witkinson daje sobie radę i wpisuje się w styl grupy.  To tyle jeżeli chodzi o fakty. Sama płyta, jest kontynuacją tego co band grał do tej pory, czyli klimatyczny progresywny power metal. Ten band nie byłby sobą gdyby nie Matt Marinelli. To właśnie jego partie gitarowe i jego wokal przesądzają o jakości i świeżości tej kapeli. No mają swój styl i grają swoje, nie patrząc na innych i trendy, a to się ceni. Sam materiał po raz kolejny jest bardzo dojrzały i dopracowany. Nie ma tutaj miejsca na fuszerkę.

Otwieracz to tytułowy "Illusions" z gościnnym udziałem Christine Hals. Jest rozmach, ale to tylko wprowadzenie do tego co nas czeka. Klimatyczny "Ashes to Rain" to zadziorny kawałek o progresywnym feelingu. Wciągający i melodyjny refren od razu rozkłada słuchacza na łopatki. Niby grają spokojnie, z wyczuciem, a czuć na kilometr moc bijącą z tego utworu. 7 minutowy "My fortress" przemyca więcej elementów power metalu i to niezwykle ciekawa kompozycja, która przemyca sporo ciekawych motywów. Killerem jest bez wątpienia mroczny i zadziorny "Believer" czy pełen symfonicznych ozdobników "Light of the sun". Podobny wydźwięk ma przebojowy "Bury me alive" czy podniosły "Abandon all hope". Idealnie te kompozycje pokazują jakiej klasy jest to band. Potrafią bawić się konwencją i stworzyć coś świeżego i ciekawego. Prawdziwy specjaliści.

"Illusions" ma premierę 7 października nakładem AFM Records i jest to jedna z gorętszych płyt roku 2022. W kategorii progresywnego power metalu bez wątpienia czołówka. Nie wiem jak oni to robią, ale wciąż utrzymują wysoką formę. Brawo!

Ocena: 9/10

sobota, 17 września 2022

LEATHERWOLF - Kill the hunted (2022)


 Minęło 15 lat od czasu wydania "New World Asylum" i teraz amerykański Leatherwolf powraca z nowym albumem. "Kill the Hunted" to już 6 album tej zasłużonej formacji  i w sumie nic się nie zmienia. Dalej grają solidny heavy metal, który można zaliczyć do drugiej czy nawet trzeciej ligi. Początki tej formacji sięgają lat 80, ale obecnie nie wiele tak naprawdę zostało z tego. Nowy album to niestety tylko dobry album z średnim heavy metalem o topornym wydźwięku.

Problem nie tkwi w tym, że w zespole jest nowy wokalista w postaci Keitha Adamiaka, bo ten radzi sobie naprawdę bardzo dobrze. Jest pazur w jego głosie i zaangażowanie i stara się jak może by materiał był ciekawy. Problem też nie jest to, że drugi nowy członek zespołu w postaci gitarzysty Roba Matha. Potrafi grać i radzi sobie dobrze w tej sferze. Również mocnym atutem jest ciekawa okładka i typowo amerykańskie brzmienie. Problem leży w materiale, który jest średni. Niczym nie zaskakuje, niczym nie porywa i w zasadzie nie ma jakiś większych atutów. To nie jest ten typ płyty, która szokuje, zapada w pamięci i prosi się o kolejne odsłuchy. Płyta jest ciężko strawna i ciężko wyłapać jakieś plusy.

"Hit the dirt" to na pewno dobre otwarcie płyty. Jest zadziorny riff, jest nawet i przebojowo, a Keith robi kawał dobrej roboty. Wokal to bez wątpienia największy atut nowej płyty. Dalej mamy nieco hard rockowy "Nobody", ale to też utwór jakich pełno na rynku. Niczym nie zaskakuje.  Kto szuka ciekawych melodii, ten na pewno polubi energiczny "Madhouse". W "Medusa"  znajdziemy całkiem chwytliwy refren i taki rasowy heavy metalowy riff. Jednak to wciąż co najwyżej solidny heavy metal i nic ponadto. Dobrze wypada żywiołowy "Road Rage" i nieco toporny "Enslaved".

Premiera nowego albumu przewidziana na 11 listopada. Fani tej kapeli na pewno już zacierają ręce, że ich kapela wraca po tak długiej przerwie. Dla nich to będzie wielki dzień. Dla pozostałych słuchaczy nic się nie zmieni. Ten album nie wywróci ich życia do góry nogami. To nie jest z pewnością najlepszy album Leatherwolf, to też nie jest najlepsze co słyszałem w roku 2022. To tylko solidny krążek do jednorazowego posłuchania i w sumie nic ponadto. Szkoda.

Ocena: 6/10

piątek, 16 września 2022

HOUSE OF LORDS - Saints and Sinners (2022)


 "Saints and sinners" to już 11 album formacji House of Lords. Jedna z najważniejszych kapel w dziedzinie hard rocka wraca i to w wielkim stylu. Po dwóch latach od wydania "New World- New Eyes" czas przyszedł na jego następce i "Saints and Sinners" to typowy album dla tej grupy. Jest klimat lat 80, dużo wpływów Deep Purple, czy whitesnake, a przede wszystkim przemyślany i pełen hitów, które z miejsca stają się hitami. Wrócili w wielkim stylu.

Kluczem do sukcesu jest lider James Christian, który sprawdza się w roli gitarzysty i wokalisty. Ten jego klimatyczny głos często przypomina styl śpiewa Joy Lynn Turnera. Prawdziwy majstersztyk i pozostaje nic tylko delektować jego niesamowitym głosem i techniką. W partiach gitarowych znakomicie uzupełnia go gitarzysta Jimi Bell. W tej sferze dzieje się dużo dobrego i w zasadzie każda melodia wpada w ucho. House of lords nie byłby sobą gdyby nie klimatyczne, pomysłowe partie klawiszowe Marka. Lata lecą a band wciąż jest w świetnej formie i ma wiele do zaoferowania.

Otwieracz tutaj to prawdziwa petarda. "Saints and sinners" to przebojowy kawałek z mocarnym riffem i wciągającym refrenem. Utwór, który stylistycznie wpasowuje się w klimaty melodyjnego metalu.Nieco progresywny "House of the lord" czy stonowany i nieco romantyczny "take it all" dodają całości urozmaicenia. Echa Rainbow czy Deep purple można uchwycić w energicznym "Road warrior", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Ten główny motyw i porywający refren robi tutaj robotę. 7 minutowy "Mistress of the Dark" potrafi oczarować magicznym klimatem i bogatymi aranżacjami. Ballada "Avalanche" jest urocza i pełna romantyzmu. Warto czekać na takie perełki. "Roll like Thunder" to kolejny zadziorny kawałek, który pokazuje agresywniejszą stronę zespołu. Coś z Rainbow z czasów Turnera czy Sunstorm można uchwycić w takich hitach jak "Dreamin it all" czy "takin my heart back". Klasyka hard rocka i nic nie wymaga tutaj poprawki.

Ten band od lat nagrywa świetne płyty i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. "Saints and sinners" z pewnością znajdzie się w gronie najlepszych płyt House of Lords. Ta płyta ma wszystko, począwszy od świetnych aranżacji, przez urozmaicony materiał, kończąc na chwytliwych i wciągających melodii. Bardzo wartościowy album i z pewnością jest to jeden z najlepszych albumów roku 2022 w kategorii hard rocka.

Ocena: 9/10

MENTALIST - Empires Falling (2022)

 

Imponuje tempo powstawania nowego materiału i pracowitość niemieckiego bandu o nazwie Mentalist. Trzy lata działalności i w tym czasie nagrali 3 albumy studyjne. Naprawdę niezłe tempo i jakość też na dobrym poziomie. Debiut był średni, drugi album o wiele ciekawszy i bardziej dojrzały. "Empires Falling" podtrzymuje wysoką formę i pokazuje, że ten gwiazdorski skład może nam dostarczyć naprawdę ciekawy materiał z pogranicza melodyjnego metalu i power metalu.

Skład wypełnia dalej basista Florian Hartel z Dawn After Death, perkusista Thomen Stauch, którego znamy dobrze z złotych czasów Blind Guardian, gitarzyści Peter Moog, a także Kai Stringer z Starchild, Dopełnieniem jest utalentowany wokalista Rob Lundgren, który występował w kilku zespołach i zna się na rzeczy. Nowy album wypchany jest ciekawymi melodiami, jest materiał zróżnicowany i cały czas czymś potrafi zaskoczyć. Słychać, że band jest już pewniejszy w swoich decyzjach i zagraniach. Przedkłada się to na jakość zawartych kompozycji. Cały czas się coś dzieje, a to już spory atut. Dalej brakuje może nieco do ideału, ale band idzie w dobrym kierunku. Nowy album to potwierdza.

Andreas Marschall znów odwalił kawał dobrej roboty przy okładce. Uwielbiam te klimatyczne okładki w jego wykonaniu. Brzmienie również typowe dla power metalowych produkcji z Niemiec. Minusem jest to, że materiał troszkę za długi. Płytę otwiera melodyjny "Solution Revolution" , który szybko wpada w ucho. Nie jest to może nic nadzwyczajnego, ale dostarcza sporo frajdy chwytliwymi melodiami. Stonowany "Stairs of Ragusa" skierowany jest do maniaków melodyjnego metalu i to również godny uwagi kawałek. Zachwycają takie przeboje jak "Tears Within a Paradise", który imponuje lekkością i dynamiką. Na płycie są też power metalowe petardy co potwierdza energiczny "Columbus" czy "Generation legacy".Moim faworytem od razu został niezwykle chwytliwy "Heavy Metal Leia", który ma coś z twórczości Helloween czy Gamma ray.  Na pochwałę zasługuje z pewnością rozbudowany "Out of the dark", gdzie band pokazuje że i w dłuższych kawałkach radzą sobie znakomicie.


Mentalist rośnie w siłę i z każdym albumem jeszcze bardziej umacnia swoją pozycję. Nie nagrali jeszcze idealnego albumu, który by rzucił na kolana i wstrząsnął power metalową sceną. "Empires Falling" to kolejny bardzo dobry album w kategorii power metalu. Warto go mieć w swojej kolekcji.

Ocena: 8.5/10
 

niedziela, 11 września 2022

TRAUMA - Awakening (2022)


 
Debiut amerykańskiego bandu o nazwie Trauma to klasyka lat 80. Prawdziwa perełka jeśli chodzi o heavy/speed metal.  Działają od 1981r ale z w tamtym okresie band zarejestrował tylko kultowy debiut. Powrócili w 2013r i od tamtego czasu zarejestrowali 3 albumy, z czego najnowszy zatytułowany "Awakening" miał premierę 9 września. Wszystko skazuje na to, że to najlepszy album grupy od czasów debiutu.

To pierwszy album z nowym wokalistą i trzeba przyznać, że Rick Allen odwala kawał dobrej roboty. Brzmi jak miks Ronnie Atkinsa i Tima Rippera Owensa. Ma charyzmę, pazur i sporo wnosi do zespołu. To za jego sprawą album jest dynamiczny i bardzo chwytliwy. "Awakening" to przede wszystkim przemyślany album, gdzie partie Joe i Steva są ciekawe, intrygujące i potrafią wciągnąć słuchacza. Miło, że to nie jest kolejna bezmyślna łupanina, gdzie liczy się tylko agresja i szybkość. Mroczna okładka i mocne, wyraziste brzmienie są miłym dodatkiem. Najbardziej cieszy zawartość.

Band od razu rusza z kopyta i na dzień dobry dostajemy energiczny "Walk Away". Kwintesencja speed metalu i w zasadzie nie ma się do czego przyczepić.  Band pokazuje pazur w złowieszczym "Death of the Angel" i tutaj mamy świetną mieszankę speed metalu i thrash metalu. Rick Allen pokazuje swój niesamowity głos i momentami jakbym słyszał Tima Rippera i twórczość Iced Earth. Co za killer! Dobrze wypada przebojowy "The River Red", czy zadziorny "Burn", który ukazuje nieco toporniejszy charakter zespołu. "Voodoo" troszkę może za bardzo przekombinowany, ale to wciąż solidne speed metalowe granie. Na końcu mamy bardziej agresywny "Death Machine", który zaliczam do najlepszych kawałków na płycie.

Nie jest to perfekcyjny krążek, ani też najlepsze co słyszałem w tym roku. Jednak cel osiągnięto, bo nagrano naprawdę poukładany i dojrzały materiał. 4 lata czekania, zmiany personalne, ale warto było czekać, bowiem band nagrał najciekawszy album od czasów świetnego debiutu. Dokonali nie możliwego, za co należą się brawa!

Ocena: 8/10

sobota, 10 września 2022

SKID ROW - the gang's all here (2022)


W tym roku wokalista Erik Gronwall dał się poznać za sprawą debiutu New Horizon i to pokazało jak wybitny jest w tym co robi. Obok Durbina to jeden z najlepszych wokalistów młodego pokolenia. Technika, charyzma, moc i pazur w głosie. To wszystko ma, jak również na prawdziwą gwiazdę. Zaczynał od coverów Skid Rów i nic dziwnego że wybrano właśnie jego do roli nowego wokalisty. Szkoda że w tym wszystkim ucierpiał Zp heart, który od kilku lat  pełnił tą funkcję i to z nim band miał wydać nowy album.  Po 16 lat band wydaje "the gang's all here" i to kolejny żywy przykład że można zdziałać cuda nawet bez klasycznego wokalisty danej grupy. Szok i niedowierzanie, bo dokonali niemożliwego k nagrali jeden z najlepszych albumów w historii grupy.

Jest klasycznie, jest klimat lat 80, jest hard rock, ale też i sporo heavy metalu. Melodie są chwytliwe, a materiał zróżnicowany co jest sporym atutem. Płyta wypchana jest hitami i jakość jest na wysokim poziomie. Najlepsze że starają się brzmieć współcześnie i świeżo co jest sporym plusem. Bez wątpienia band na zupełnie inny poziom wniósł wokalistą Erik. Koleś po prostu wymiata i zaraza tą pozytywną energią.


Zaczynamy od zadziornego "Hell or high Water" i ten kawałek ma wszystko czego trzeba. Wciągający refren, mocny riff i atrakcyjne partie gitarowe. Oj dzieje się, a to dopiero początek.  Hard rockowe szaleństwo dostawy w tytułowym "the gang's all here". Refren jest tutaj prosty i szybki trafia do słuchacza. Kolejny hicior na płycie. Skid Row póki co bezbłędny. Dalej mamy rozpędzony "not dead yet" i tutaj band postawił na klimat heavy metalu lat 80. Prawdziwy klasyk. Świetnie sprawdza się " Time bomb" o nieco punkowym feelingu. Erik wykreował tutaj świetny klimat i to jeden z największych hitów na płycie.  Dużo energii ma w sobie "nowhere fast" czy przebojowy "when the lights come on". Rockowa ballada "octobers song"troszkę blado wypada na tle reszty. Całość wieńczy heavy metalowa petarda w postaci "world on fire".


Pewnie gdyby nie obecność Erika to bym zlekceważył nowy album Skid Row. Oj miałbym co żałować. Ta płyta idealnie definiuje muzykę z pogranicza metalu i hard rocka. W dodatku odświeża styl tej grupy. Hit goni hit i płyta od początku do końca trzyma wysoki poziom. Dla mnie jeden z najlepszych album Skid Row.

Ocena: 9/10

MAD MAX - Wings of Time (2022)


 Niemiecki Mad Max działa już od 1981r ale podobnie jak taki Anvil mimo długiego stażu i pokaźnej liczbie płyt nie udało się przebić do pierwszej ligi. Pozostali w kategorii dobrego bandu grającego miks heavy metalu i hard rocka. Mamy rok 2022 i ze starego składu został gitarzysta Jurgen i perkusista Axel. "Wings of time" to 15 studyjny album tej grupy i pierwszy z nowym wokalistą i gitarzystą. Zdarzył się cud i mamy coś wartościowego? Niestety nie.


Julian Rolinger to utalentowany wokalita hard rockowy i w sumie niczego nie wnosi do muzyki Mad Max. Nie buduje napięcia, ani też nie czyni nowy album bardziej agresywnym. On po prostu śpiewa i nie wiele z tego wynika. Od strony gitarowej też nie wiele się dzieje i ciężko wyłapać jakiś ciekawy motyw czy riff. Rządzi tutaj komercja i popowy klimat. Potwierdza to "best part of me". Pojawiają się przebłyski i momenty, które potrafią zaciekawić słuchacza swoją formą i jakością. Tak właśnie jest z otwierającym "Too hot to handle". Bardzo udany hard rockowy hit, który sprawdza się w roli otwieracza. "Days of Passion" to standardowy hard rockowy kawałek, który dobrze się słucha. Prosta melodia zdaje tutaj egzamin. Nie przemawia do mnie komercyjny "Rock Solid", który nie ma nic do zaoferowania. Wyróżnia się z pewnością "Stormchild rising" i to jest prawdziwa petarda, która jest z pogranicza melodyjnego metalu. Jest szybkość, jest pazur i album lepiej by wypadł gdyby miał więcej takich petard w zanadrzu. Z całego materiału warto jeszcze wspomnieć o stonowanym i nieco zadziornym "Heroes Never Die".

Płyta miewa ciekawe momenty i jest kilka kompozycji godnych zapamiętania. Album boryka się z nierównym materiałem, z brakiem zdecydowania i konsekwencji muzyków. Płyta jakich wiele na rynku i to już kolejna pozycja do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10

piątek, 9 września 2022

OZZY OSBOURNE - Patient Number 9 (2022)


73 lata na karku, a Ozzy Osbourne wciąż żyje i ma się dobrze. Mimo różnych przeciwności wciąż tworzy nowy materiał. Ostatnio jakoś bardziej się rozkręcił. Dwa lata temu wydał zróżnicowany "Ordinary man", który miewał ciekawe przebłyski. Teraz powraca z nowym krążkiem zatytułowanym "Patient Number 9". Brawo za dostarczenie fanom nowej muzyki w tak krótkim czasie, brawo za nawiązanie do starych dobrych czasów. Tylko czemu znów płyta jest nie równa i komercyjna?

Odnoszę wrażenie, że to swoista kontynuacja poprzedniego wydawnictwa, albo jakieś odrzuty z tamtej sesji. Co najbardziej boli? Przede wszystkim to, że otaczają tutaj Ozziego znakomici gitarzyści, z którymi współpracował w przeszłości. Jest choćby Toni Iommi czy Zakk Wylde, tylko jakoś to nie przedkłada się na jakość owego materiału. Jest powtórka z rozrywki. Pojawiają się przebłyski i momenty z których mogłaby się z rodzić jakaś perełka. "Ordinary man" miał udane single, które promowały album. Tutaj jest podobnie. Taki tytułowy "Patient Number 9" ocierający się o klimat płyt Kinga Diamonda, mógł być idealnym motywem przewodnim płyty i być punktem wyjściowy. Przez 7 minut dzieje sie sporo i sama praca Jeffa Becka zachwyca. Refren też jest pierwszoligowy i kawałek po prostu zachwyca na każdej płaszczyźnie. Zły nie jest też zadziorny "Immortal" i  w sumie to jest granie do jakiego nas przyzwyczaił nas Ozzy na przestrzeni lat. Mocno w pamięci zapada taki "Parasite", głównie za sprawą pomysłowego riffu i mrocznego klimatu. Coś ze starych płyt Black Sabbath można wyłapać w "No escape from now". Jest mroczny klimat i ciekawa solówka, ale sam utwór na dłuższą metę potrafi zmęczyć. Potem troszkę wieje nudą i ożywienie następuje w energicznym "Mr Darkness".  Jakieś przebłyski są w mrocznym "Evil Shuffle", ale prawda jest taka że już nie wiele ciekawego dzieje się do końca płyty. Jakieś pojedyncze motywy, melodie i to wszystko.


Początek niezwykle obiecujący. "Patient number 9" to prawdziwa perełka i szkoda że ten utwór nie stał się motywem do stworzenia płyty może z nutką grozy i taką może nieco hard rockową stylizacją. Płyta po raz kolejny nie równa i nie dopracowana. Pojawiają się ciekawe motywy, przebłyski, ale jako całość brakuje dopracowania w sferze kompozycji. Gdyby tak zebrać najciekawsze pomysły z nowej płyty i "ordinary man" na jednym krążku, to byłby on znacznie więcej wart. Miło jest widzieć, że Ozzy nie traci sił i wciąż tworzy i że jest na rynku. Szkoda tylko, że pomysły nie są w pełni dopracowane.

Ocena: 4.5/10

ALLEN / OLZON - Army of Dreamers (2022)


 Ciężko jest zliczyć w ilu projektach muzycznych brał gitarzysta i kompozytor Magnus Karlsson. Wszędzie go pełno.  W tym roku po raz kolejny wspiera duet Allen/Olzon. Debiut był nijaki i szybko o nim zapomniałem. Po dwóch latach dostajemy drugi album zatytułowany "Army of Dreamers". Nie powiem, jest poprawa i słucha się tego z większa przyjemnością. Oczywiście gwiazdami w tym projekcie jest dwójka znakomitych wokalistów, a mianowicie Anett Olzon i Russell Allen.

Słychać, przede wszystkim ciekawsze melodie i motywy wygrywane przez Magnusa. Oczywiście niczym nie zaskakuje i jest to bardziej taki zlepek pomysłów, które ukazywał w innych projektach. Cieszy, że melodie są bardziej atrakcyjne i bardziej zapadające w pamięci. Forma naszych gwiazd też nie podlega dyskusji, bo i Annett jak Russell są w znakomitej formie. Wszystko pięknie, ale płyta nie jest idealna. Momentami jest troszkę za słodko, troszkę za komercyjnie. Od strony technicznej wszystko jest z górnej półki. Począwszy od szaty graficznej, kończąc na brzmieniu. Do tego już nas przyzwyczaił Magnus.

Stylistycznie nie ma też niespodzianki. Dominuje tutaj melodyjny metal, nutka power metalu, hard rocka czy aor. Każdy znajdzie coś dla siebie. "Army of Dreamers" to zadziorny kawałek, który również wpasowałby się w konwencję Primal Fear. Mocny riff robi tutaj robotę. Troszkę progresywności mamy w stonowanym "Out of nowhere". Kolejny ważny punkt na tej płycie to agresywniejszy "A million skies"  i tutaj wszystko zostało dopasowane. Podniosły i klimatyczny refren i duża dawka przebojowości. Dobrze się też słucha "Carved into Stone", który zachwyca bardziej symfonicznymi ozdobnikami. Wokal Anett pasuje tutaj idealnie. Imponuje świeżością i pomysłowością genialny "Look at me" i moje pierwsze skojarzenie to ostatnie płyty Avantasia. Warto też wspomnieć o bardziej melodyjnym "Are we really strangers".

Tym razem dostajemy bardziej przemyślany album, który wpasowuje się w stylistykę do jakiej nas już przyzwyczaili Russell i Anett. Jest troszkę melodyjnego metalu, troszkę hard rocka czy symfonicznego metalu. Wyszła całkiem dobra mieszanka i jest to album, który zasługuje na uwagę. Do ideału trochę brakuje, ale jest tendencja zwyżkowa względem debiutu.

Ocena : 7/10

wtorek, 6 września 2022

METAL CRUCIFIER - The strike of the beast (2022)


 "The Strike of the beast" to już drugi album Metal crucifier, czyli kapeli pochodzącej z Peru. Działają już od 9 lat i obrali sobie za cel grania solidnego i zadziornego heavy/speed metalu w klimatach Exciter, czy exumer. Nowy krążek to swoista kontynuacja debiutu i nie ma tutaj większej niespodzianki. Jedno jest pewne. To wydawnictwo zasługuje na uwagę słuchaczy.

Od czasu debiutu minęło 6 lat, a w tym czasie skład nieco uległ zmianie. Na wokalu pojawia się  Paul Ramos, a na gitarze Jose Delion. Zmiany ważne i odświeżające nieco konwencję Metal Crucifier. Agresywny i charyzmatyczny wokal Paula robi robotę i to za jego sprawą czuć klimat lat 80 i to co najlepsze w speed metalu. Nowy krążek dostarcza sporo mocnych riffów i klasycznie rozegranych solówek. Słucha się tego naprawdę jednym tchem, bowiem Jose i Walter dbają by partie gitarowe były atrakcyjne dla słuchacza i żeby nie wiało nudą. Troszkę jest granie na jedno kopyto, ale idzie i to przetrawić, póki nie odbija się to jakości kompozycji.


Płyta troszkę jednowymiarowa i nieco rozegrana na jedno kopyto. Jednak jest dynamika, jest pazur i dobrze się tego słucha, co potwierdza "From beyond". Idealnie odzwierciedla to co znajdziemy na krążku. Więcej agresji i przebojowości uświadczymy w "Evil Attack", który opiera się na prostym motywie gitarowym i klimacie lat 80. Troszkę urozmaicenia wprowadza stonowany i bardziej heavy metalowy "Lord of 666". Dalej mamy speed metalowe łojenia i takie kompozycje jak "Nightmare" czy "The bringer of death" potwierdzają że kapela grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Na wyróżnienie zasługuje melodyjny i taki nieco oldschoolowy "Evil is there". Kolejny przykład, że najlepiej sprawdzają się proste motywy. Pozostała część równie dobra, ale jakoś to wszystko takie nieco na jedno kopyto, przez co płyta traci nieco na wartości.

Mimo pewnych wad, nowy krążek Metal Crucifier zasługuje na uwagę. To przecież wciąż kawał solidnego heavy/ speed metalu w stylizacji kapel lat 80. Dobrze się tego słucha, a przecież o to chodzi. Fani speed metalu powinni znać!

Ocena: 7/10

niedziela, 4 września 2022

OMINUM - Monument (2022)


 To chyba jedna z ciekawszych okładek metalowych tego roku. Nie dość, że ma mroczny klimat i ciekawą kolorystykę, to na dodatek przyprawia o dreszcze. Okładka zdobi debiutancki krążek szwedzkiej formacji Ominum.Pod tą nazwą kapela działa od 2018r i tworzą ją w zasadzie muzycy Sonic Assault. "Monument" to z pewnością nie debiut, a pełną gębą thrash metal przesiąknięty latami 80 czy 90. Panowie nie kryją inspiracji takimi zespołami jak Testament, Anthrax, czy Warbringer.

Nie odkrywają niczego nowego, a wręcz grają już nieco oklepane patenty. Robią to bardzo dobrze, bo jest dbałość o technikę, jakość i pomysłowość. Nie brakuje ciekawych riffów, czy wciągających melodii, przez co płyta sporo zyskuje w ostatecznym rozrachunku. Brzmienie jest nieco wzorowane na niemieckiej scenie metalowej, ale to nie jest jakaś przeszkoda, wręcz przeciwnie. Kluczową rolę w muzyce ominum odgrywa gitarzysta i zarazem wokalista Berno Jovic. Nadaje całości pazura i agresywności. Ważna element tej całej układanki i odwala kawał dobrej roboty.

Na płycie znajdziemy 9 utworów dających prawie godzinę muzyki.Materiał jest przemyślany i urozmaicony, więc nuda nam nie grozi. Otwieracz "Leviticus" to ukłon w stronę technicznego thrash metalu z nutką progresywności. Prawie 7 minutowy kawałek, a band pokazuje że ma pomysł na siebie. Troszkę death metalu można wyłapać w "Rajvosa", ale to kolejny złożony i bardzo wciągający kawałek. Ciekawym punktem na płycie jest tytułowy "Monument", który składa się z 3 części. Pierwsza część to energiczny thrash metal w stylu Kreator, czy Testament. Prawdziwa petarda. Druga część klimatycznie zaczyna się, lecz potem szybko zmienia się w thrash metalowy killer. Trzecia nieco bardziej stonowana i chyba nieco też słabsza. Końcówka płyty to kolejne kolosy i na wyróżnienie zasługuje mroczny "Nibru" i dynamiczny "Psychosis", który również nie stroni od nawiązań do death metalu.

Ominum zaczyna od naprawdę udanego debiutu, który przypadnie z pewnością fanom thrash metalu z lat 80 czy 90. Band czerpie garściami z klasyki, gra na wysokim poziomie i ma pomysł żeby nie brzmieć nudno. Na płycie nie ma słabych momentów, czy wypełniaczy. Band wszystko przemyślał i nie ma tutaj mowy o fuszerce. Kawał porządnego thrash metalu!

Ocena: 9/10

sobota, 3 września 2022

ASYLUM- Tyrannicide (2022)


 Już za samo okładkę Asylum zasługuje na wielkie brawa. Jest klimat, jest mrok, jest sporo miłych dla oka detali, a poza tym mocno nawiązuje do lat 80 i wielkich graczy thrash metalu. Wiadomo od razu z czym mamy do czynienia sięgając po "Tyrannicide" australijskiego bandu o nazwie Asylum. To płyta debiutancka, choć zawartość w ogóle tego nie zdradza. Fani Kreator, Slayer czy Exodus poczują się jak w domu.

Band serwuje nam tutaj nie całe 40 minut thrash metalowej jazdy bez trzymanki. Wtórne jest to i owszem, ale dostarcza sporo frajdy. Taki old schoolowy thrash metal wciąż jest w cenie. Największą rolę w Asylum odgrywa Shane Robins, który sprawdza się w roli wokalisty i gitarzysty. Partie wokalne są surowe, agresywnie i pełne zadziorności. To jest właśnie to. Od strony partii gitarowych też się sporo dzieje. Jest szybko, oldschoolowo i z dbałością o melodie. Panowie nie idą na łatwiznę i starają się troszkę dodać coś od siebie.

Otwierający "Eternal Violence" to znakomite wprowadzenie i próba sił zespołu. Thrash metal w czystej postaci. Jeszcze więcej agresji mamy w rozpędzonym "Victim Complex". Brzmi to naprawdę dobrze i chce się więcej. Band nie zwalnia i gra swoje i taki tytułowy "Tyrannicide" to kolejna energiczna kompozycja, która stawia na agresję i prosty motyw. Troszkę zróżnicowania dodaje bardziej heavy metalowy "Imminent decay", który pokazuje melodyjne oblicze zespołu. "Insurrection" czy "Genocidal Conspiracy" to kolejne killery, tylko szkoda że dochodzimy do momentu że mimo znakomitej techniki i dbałości o szczegóły band troszkę zjada swój ogon, a całość zlewa się jakby w jeden utwór. Zabrakło może nieco pomysłowości, może nieco doświadczenia by urozmaicić materiał? To jest spory minus.

Wady może i są, ale band grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Płytę dobrze się słucha i przypomina złote czasy thrash metalu. Nawiązania do najlepszych są, jest też klimat lat 80 czy 90, a to już spora zaleta. Płyta zasługuję na uwagę, a band na pewno jeszcze nam pokaże na co ich stać. Trzymam kciuki za Asylum!

Ocena: 7/10

MEGADETH - The Sick, the Dying... and the dead (2022)


 O nowym albumie Megadeth mówiło się od dawna. Poznaliśmy najpierw tytuł, który sugerował powrót do korzeni. Potem całe zamieszanie z basistą Davidem Ellefsonem i okres pandemii. Minęło 6 lat od premiery "Dystopia" i przyszedł czas na następcę. "The sick, the dying...and the dead" to płyta, która z jednej strony rozwija patenty z "Dystopia",a  z drugiej strony potrafi przywołać wspomnienia z "Peace sells" czy "Countdown to Extinction". Czyżby wielkie święto dla fanów Megadeth i mocny kandydat do płyty roku?

Niestety, ale nie. To po prostu kolejny dobry album wydany przed Dave'a Musteina i jego kolegów. Płyta jest zróżnicowana i każdy znajdzie coś dla siebie. Szkoda tylko, że tego rasowego thrash metalu nie jest tak dużo jakby się chciało. Single były obiecujące i dawały nadzieję na coś znacznie mocniejszego. Jest to co jest i też trzeba szukać pozytywów. Na pewno okładka ma w sobie to coś. Samo brzmienie takie typowe dla Megadeth i nie ma tutaj jakiegoś zaskoczenia. Muzycznie też jest całkiem dobrze. Mamy raz killery, a raz nieco słabsze momenty. Najciekawsze z tego wszystkiego są popisy gitarowe duetu Dave/Kiko. Gitarzysta Angra mocno się wkręcił i spisuje się w roli drugiego wioślarza Megadeth. Na pewno band zyskał na melodyjności i takiej lekkości.

Odpalając płytę już na dzień dobry mamy ciekawe kompozycje. Jest zadziorny i taki nieco oldscholowy "The sick, the dying...and the dead". Klimatyczne wejście, a potem już wszystko to za co kochamy Megadeth. Ciekawe przejścia, mocny riff i duża zadziorność robią swoje. Filarem tej płyty są takie perełki jak "Life in Hell" czy singlowy "Night Stalkers", które przypominają stare dobre czasy, kiedy band rządził w thrash metalu. Szkoda, że album nie jest właśnie w takim klimacie. Bardziej złożony "Dogs of chernobyl" potrafi zauroczyć mroczny klimatem i nieco heavy metalowym feelingiem. "Sacrafice" to solidny kawałek z ciekawym motywem przewodnim, ale troszkę brakuje mu dopracowania. Potem troszkę wieje nudą i dopiero singlowy "Soldier On" wprowadza ożywienia. Bardzo udany kawałek i nie dziwię się że wybrali go na singla, bo wyróżnia się na tle innych. Coś ze starych płyt Megadeth można usłyszeć w "Celebutante", który zaskakuje dynamiką. Kolejna perełka to oczywiście "We'll be back".

Szczerze? Nic nadzwyczajnego, ot co typowy album Megadeth, gdzie są świetne kawałki i wypełniacze. Czy lepszy od "Dystopia"? Na pewno ma kilka takich bardziej klasycznych patentów, ale całościowo "Dystopia" był bardziej dopracowany i bardziej wpadał w ucho. No miał to coś. Fani i tak będą zadowoleni, bo w końcu to Megadeth. Dobra robota i nic ponadto.

Ocena:6.5/10

piątek, 2 września 2022

BLIND GUARDIAN - the god machine (2022)


 Jakże trudne jest dorównać swoim największym osiągnięciom. Wiadomo czas leci nie ubłaganie, a my nie młodniejemy. Kiedy przejrzymy się różnym zespołom, to rzadko kiedy ktoś zbliża się do swojego złotego okresu. Trudno sobie wyobrazić, że Iron Maiden nagrywa płytę w stylu "Killers", Metallica coś na miarę "Master of Puppets" czy Running Wild coś w stylu "Black Hand Inn". Takie perełki powstają raz na jakiś czas i zazwyczaj dany band odcina kupony od swoich arcydzieł z lat 80 czy 90. Blind Guardian rzadko wydaje płyty, swoje najlepsze lata zaliczyli w latach 90. Potem kończy się okres z Thomen Stauchem za bębnami, a band rozpoczął nowy rozdział. Kiedy na szybko wspomnę sobie ostatnie lata to  widzę, że mieliśmy świetny "At the edge of Time", który był niezwykle urozmaicony, miał rozmach i rozpoczął przygodę zespołu z orkiestrą. "Beyond the red mirror" pokazał nieco bardziej progresywne oblicze zespołu i był punktem kulminacyjnym okresu z orkiestrą. Z kolei "A twist in the myth" miewał przebłyski na świetny album, ale nierówność go zabiła. Najlepiej wspominam "At the edge of the time", który najbardziej przypomniał mi czasy starego Blind Guardian. Czego brakowało do pełni szczęścia? Mocy, pazura, tej agresji i power metalowej stylistyki z lat 90. Obstawiałem, że band już nie stać na petardy typu "Journey through the dark" czy " The script for my requiem". Band ostro pracował nad nowym materiał. Zapowiadał powrót do szybszego grania i zapowiadał, że nowy album będzie niczym jazda na rollcoasterze.  Zazwyczaj są to przechwałki kapeli, by zachęcić do kupna nowego dzieła. Tym razem nie kłamali i faktycznie "The god Machine" to jedno z ich najlepszych wydawnictw, które można godnie postawić obok "Somewhere far beyond" czy "Imaginations from the other side". To jest Blind Guardian naszych czasów i cholernie mi się to podoba.

Minęło 7 lat od czasu wydania "Beyond the Red mirror" i to jest kawał czasu. Hansi i spółką starzeją się i wiadomo że coraz gorzej grać szybki power metal jak za dawnych czasów, zwłaszcza że ostatnio stawiali na rozmach, na przepych i progresywne patenty. Power metal był dodatkiem. Nowy album zmienia proporcje i słychać, że wracają do swoich korzeni, do lat 90. Jasne, echa płyt poprzednich usłyszymy, co nie jest wcale złe. Brzmienie jest z górnej półki i jest po prostu perfekcyjne. Instrumenty brzmią mocarnie. Okładka nasuwa na myśl animowany serial "End of Evangalion", tak więc jest to nieco inny klimat niż do jakiego przyzwyczaił nas Blind Guardian. Plusem jest to, że płyta jest dynamiczna i mroczna. Tak energiczne to band ostatni raz grał na "Nightfall in middle earth" czy właśnie "Imaginations from the other side". Długo kazali czekać fanom na tego typu materiał.

Single zapowiadały prawdziwy majstersztyk i tak faktycznie jest. Jakbym przeniósł się w czasie. Band przeżywa jakby drugą młodość i tyle lat upłynęło od tamtych wielkich dzieł, a oni mają  w sobie tyle energii i zapału. Jestem w szoku i do teraz czuje jakbym śnił. Kiedy band rozpoczynał krążek taką petardą jaką jest "Deliver us from Evil". Hansi śpiewa jak za dawnych lat, znakomicie dodaje pazura całości i potrafi nadać znakomity klimat. Uwielbiam go i może dla mnie nawet śpiewać kolędy, a i tak będę wniebowzięty. Kiedy ostatnio Andre i Marcus grali tak zadziornie, tak z pomysłem to już nie pamiętam? Były takie momenty na "At the Edge of the time" - np taki "a voice in the dark". Prawdziwa power metalowa petarda, która przypomina czasy "Somewhere far beyond" czy "Imaginations from the other side". Tajemniczo zaczyna się "Damnation", który trwa ponad 5 minut. Co za agresywny riff, który momentami ociera się nawet o thrash metal. Szczęka opada i chyba śnię, bo słyszę sporo tu "Imaginations from the other side" i ten początek kiedy Hansi śpiewa "watching You" i jakby słyszał coś z "Bright Eyes". Utwór niezwykle urozmaicony i wiele się w nim dzieje. Blind Guardian w najlepszym wydaniu i to jest power metal pełną gębą. Jeden z najlepszych kawałków jakie band w ogóle stworzył. Pamiętam kiedy wyszedł singiel "Secrets of the american gods". Z jednej strony przemyca rozmach i progresywność ostatnich płyt, a z drugiej strony ma ten magiczny charakter "Nightfall in middle earth" i choć trwa ponad 6 minut i ma stonowane tempo to sieje zniszczenie. Hansi znakomicie tu bawi się swoim niesamowitym głosem i to zakończenie, kiedy słychać wciągającą melodie. Majstersztyk i takie rzeczy potrafi Blind Guardian jaki znam z lat 90. Na albumie "Violent shadows" brzmi jeszcze bardziej klasycznie niż ten zagrany na żywo w czasach pandemii. Frederik jasne jest inny niż Thomen, ale kurcze znakomicie wpasował się w styl grupy, a tutaj na płycie ma ręce pełne roboty. Kolejny killer na płycie i nie ma czasu złapać oddech. Czyżby "Life beyond the spheres" to jakiś zaginiony track z ostatnich płyt? Zaczyna się progresywnie, nieco tajemniczy i słychać rozmach z tamtych płyt. Niezwykle urozmaicony kawałek, który pokazuje progresywne oblicze zespołu i zadowoli fanów ostatnich dwóch płyt. Refren z kolei to taki ukłon w stronę starych płyt. Słaby moment płyty? Z pewnością nie. Chcecie więcej power metalu? Więcej klimatów "Imaginations"? Nadciąga 6 minutowy "Architecs of Doom" i niech was nie zwiedzie stonowany i pokręcony początek. Tutaj jest niezwykła dynamika i agresja niczym w thrash metalu. Hansi też śpiewa jak za czasów "Imaginations" i znów szok i niedowierzanie. Wrócił stary dobry Blind guardian i muszą to zagrać na koncertach.  Praca gitarzystów też imponuje świeżością, zaangażowanie i pomysłowością."Let it be no more" to ballada, może bardziej taka współczesna, może mało bardowa, ale stanowi ważny element tej układanki. Jest i kolejna petarda power metalowa. Tak, mowa o "Blood of Elves", który mocno mi przypomina "Journey throught the dark". Mocny riff, szybkie tempo, imponujące solówki i Hansi który rozrywa słuchacza na strzępy. To jest to! "Destiny" kończy ten niesamowity album i tutaj band postawił na klimat i rozmach. Intrygujący kawałek, który zadowoli fanów ostatnich płyt Blind Guardian.

I tak można by pisać bez końca i zachwalać ten album. Po tylu latach Blind Guardian powraca z prawdziwym power metalowym album, który oddaje w pełni to co najpiękniejsze w ich muzyce i definiuje ich styl na nowo. Jest klasycznie, a zarazem współcześnie, świeżo i przebojowo. Dojrzały album dojrzałych muzyków. Jednak można dorównać swoim klasyków. "The god machine" jest tego przykładem.  Mocny kandydat do płyty roku. Czy ktoś sądził, że będzie inaczej?

Ocena: 10/10

czwartek, 1 września 2022

WHITE SKULL - Metal Never Rusts (2022)


 Od kiedy Federica De Boni wróciła do włoskiego White Skull to band znów przeżywa jakby drugą młodość. Powrót tej wokalistki pozwolił zespołowi znów wrócić na właściwe tory i znów błyszczeć tak jak w latach 90. "Under this Flag" to wciąż jeden z ich najlepszych albumów.  Troszkę słabszy był "Will of the stron", a teraz po 5 latach band powraca z nowym krążkiem. Troszkę pandemia pokrzyżowała plany zespołu, ale trzeba przyznać, że warto było czekać na "Metal Never Rusts". Band znów zalicza zwyżkę formy.  Album ukaże się oficjalnie 21 października tego roku nakładem wytwórni Roar.

Jedno spojrzenie na skład i względem po poprzednich płyt, mamy jedną zmianę.  Pojawił się Valentino Francavilla w roli drugiego gitarzysty. Akurat od strony partii gitarowych dzieje się sporo dobrego. Nie wieje nudą, cały czas dostarczają nam chwytliwych melodii, a same riffy są mocne, zadziorne i słychać od samego początku że to White Skull i to ten w  bardzo dobrej formie. De boni jak zwykle zachwyca swoją manierą wokalną i to dzięki niej ten band ma swój charakter i zapada w pamięci. Stylistycznie to tak naprawdę kontynuacja tego co band prezentował na dwóch poprzednich płytach i to akurat dobry kierunek dla white Skull.

Ciekawa okładka i soczyste brzmienie wręcz zachęcają by odpalić płytę od razu. Otwieracz w postaci "Hammer on thin ice" jest niezwykle trafiony. Krótki i treściwy kawałek, który imponuje energią i zadziornością. Bardzo dobrze się tego słucha. Tytułowy "Metal never Rusts" to już prawdziwy killer, z szybkim tempem i power metalowym pazurem. No jest moc!  Band nie zwalnia tempa i dalej dostarcza nam prawdziwy hit w postaci "Skull in the Closet" i słychać że ktoś mocno nasłuchał się Primal Fear czy Gamma Ray. White Skull rozkręca się nam na tej płycie. Szczęka również opada przy melodyjnym "Black Ship", który ma nieco piracki klimat. Główny motyw jak i cała praca gitar kradnie tutaj show. Marszowy i bardziej epicki "Heavily mental" też znakomicie się sprawdza i daje nieco urozmaicenia. Pojawia się też gościnnie Chris  Boltendahl w rozpędzonym "Scary quiet" i to kolejny killer na płycie. Oczywiście echa Grave Digger też są słyszalne. Ciekawa kombinacja tutaj wyszła i sam duet równie ciekawy. Pełno motywów judas priest da się usłyszeć w zadziornym "ad maiora semper" i band trzyma wciąż bardzo wysoki poziom. Kicz i zażenowanie można troszkę odczuć przy "Jingle hell", który jest wariacją na temat świątecznego hitu "Jingle bells". Troszkę średnio trafiony pomysł."Pay to pay" to kolejny mocny kawałek na płycie. Dobre tempo, mocny riff i to jest to. Troszkę słabszy jest stonowany i nieco balladowy "weathering the storm".

Tym razem White skull stworzył niezwykle energiczny i żywiołowy album, który bardzo dobrze się słucha. Troszkę denerwuje "Jingle hells" i zamykający kawałek, ale całość prezentuje się niezwykle okazale. Nie zmarnowali tej długiej przerwy i nagrali naprawdę świetny album. Już go wrzucam do listy najlepszych albumów White Skull! Polecam!

Ocena: 9/10