czwartek, 26 stycznia 2012

RUNNING WILD - The Rivalry(1998)

Lata 90 dla RUNNING WILD to bardzo udany okres dla tej formacji, nie wiele gorszy niż złote lata 80. Ten magiczny okres piracka bandera Rolfa Kasperka postanowiła zakończyć w wielkim stylu, wydając kolejne jakże ważny w karierze zespołu album zatytułowany „The Rivalry”, który bez problemu można uznać za ostatnie wielkie osiągnięcie tego zespołu. Krążek został nagrany w tym samym znakomitym składzie, ale tym razem już mamy inną wytwórnię, a mianowicie GUN records. Co ciekawe zespół właściwie podtrzymał tradycję, nie  pokusił się o jakieś eksperymentowanie, tak więc słychać tradycyjny RUNNING WILD, tą rytmiczność, melodyjność, konstrukcję utworów, choć są pewne smaczki, które czynią ten album innym od poprzedniego. Nie ma już takiego pędzenia do przodu, nie ma tej dzikości, mroku. Jest za to duży nacisk na precyzję, na technikę, a także na zróżnicowanie. I pod tym względem mamy podobieństwo z choćby „Black hand Inn”. Co ciekawe album poniekąd jest częścią, trylogii która opowiada o walce dobra ze złem. Znów sporo tematyki politycznej, mniej piractwa a więcej tematyki wojennej. Sporo kwestii pozostało nie zmienionych. Andreas Marschall po raz kolejny narysował okładkę i trzeba przyznać że jest to ostatnia udana okładka tej kapeli. Również kwestii brzmienia dalej mamy prawdziwą rozkosz dla uszu, każdy dźwięk jest tutaj soczysty i wyostrzony, no ale Rock'n Rolf już w tym trochę siedzi. Również nie zmienił się fakt, że Kasperek odpowiada niemalże za całe komponowanie.  Co poza tematyką, pewnymi smaczkami odróżnia ten album od poprzednich to również fakt, że zespół po raz pierwszy pozwolił sobie na album trwający nie całe 70 minut. Album jak na ten zespół jest długi, zróżnicowany i zawiera sporo epickich, wręcz marszowych songów. Niczym rozpoczęcie wojny jest instrumentalny „March of the Final Battle” i co by nie gadać jest to ostatnie intro RUNNING WILD, może nie tak porywające, nie tak energiczne jak te wcześniejsze, ale tak samo melodyjne i tak samo przesiąknięte odpowiednim klimatem, w tym przypadku wojennym. Wszystko jak zwykle przeradza się w melodyjny, przebojowy kawałek tym razem jest to „The Rivalry”, który brzmi jak zagubiony kawałek „Black Hand Inn” z tym, że mniej toporny, bardziej soczysty. Tutaj mamy definicję stylu RUNNING WILD, ten rozpoznawalny wydźwięk gitar, ten podniosły refren i atrakcyjne dla każdego wielbiciela urozmaiconych, złożonych partii gitarowych solówki. Trzeba przyznać, że album jest zdominowany przez utwory utrzymane w średnim tempie i to poniekąd też przybliża ten album do „Black Hand Inn”. Weźmy taki „Kiss of death”, taki przewidywalny, taki mało porywający, taki można rzec znajomo brzmiący, ale w tej sprawdzonej strukturze się odnajduje. A odrobina hard rockowego zacięcia daje kawałkowi całkiem niezłego luzu. W podobnej formie utrzymany jest również zadziorny „Resurection”, który jest strasznie rytmicznym kawałkiem. Prostota wydziera się też z zadziornego „The Poison”, czy melodyjnego „Man On The Moon”. Oczywiście nie zabrakło też mocniejszych akcentów w postaci speed / power metalowej jazdy bez trzymanki a taką uświadczymy w rozpędzonym „Firebreather” który spokojnie mógłby ozdobić album „Masquverade”, również świetnie tutaj wpasowuje się w tą strukturę melodyjny „Adventure Galley” będący popisem umiejętności gitarowych Thilo Hermenna. Jeden z najlepszych motywów gitarowych RUNNING WILD ostatnich lat. Śmiało można tutaj też wymienić przebojowy „Agents Of Black”, który mi się kojarzył z „The privatear” i to zapewne przez ich podobną złożoność. Ozdobą tego albumu i właściwie czynnikiem który go wyróżnia jest pokaźna liczba długich kompozycji. Tym razem dostaliśmy 4 długie utwory, utrzymane w średnim, marszowym tempie.  Pierwszym z nich jest „Return Of The dragon” mający sporo wspólnego choćby ze słynnym „Battle Of waterloo”. Tak więc jest to miłe wehikuł czasu. Pisałem na początku swojego wywodu że piractwo tutaj jest w mniejszości, co nie oznacza że go nie ma wcale. Niech dowodem będzie przepiękny” Ballad Of William Kidd” opowiadającym o najokrutniejszym piracie XVII w. Sama kompozycja jest bogata w różne atrakcyjne motywy i sprawdzone smaczki. Najsłabiej wypada z tych kolosów bez wątpienia „Fire & thunder” który jest jakby bez cech RUNNING WILD i najbliżej mu do „Fight The Fire of hate”. Całość zamyka epicki, momentami rycerski „War And peace” oparty na powieści „Wojna I pokój”. Można rzec nowe spojrzenie na muzykę RUNNING WILD nie zdradzające przy tym jego korzeni. Utwór jest rozbudowany i można wyłapać sporo ciekawych motywów, jak choćby ten nieco przekształcony pod koniec utworu. Co ciekawe na następnym albumie dostajemy identyczny utwór - „Tsar”. Bardzo zróżnicowany i co ważne równy materiał. Nieco odświeżona formuła, kilka drobnych kosmetycznych zmian, zachowując przy tym swój charakterystyczny styl. To pozwala zachować starych fanów i przyciągnąć nowych.. Album jest dopieszczony pod każdym możliwym względem, a to technicznym a to kompozytorskim. Jeden z najlepszych albumów RUNNING WILD który zamyka złoty okres zespołu. Ocena: 10/10

6 komentarzy:

  1. Nie zgodzę się tylko co do intro - dla mnie niesamowite :) Ale jeśli chodzi o resztę to jak najbardziej podzielam zdanie autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawszę wolałem intra z 3 poprzednich albumów:D Ale to nie oznacza że to jest do kitu czy coś:P

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mam uwag do recenzji ;). Tylko do pisowni tytułu! Wybacz, ale ciężko znoszę jak ktoś kaleczy mój ukochany język ;). Zresztą na zamieszczonej powyżej okładce płyty widać wyraźnie, jak to się pisze. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zespół kapitalny a płyta to miód dla uszu fantastyczna muzyka

    OdpowiedzUsuń