czwartek, 18 września 2014

WAYNE - Metal Church (2001)



W roku 2005 odszedł David Wayne. Znakomity wokalista o mrocznym, agresywnym i zadziornym głosie, który przyprawiał o dreszcze. Taki charyzmatyczny muzyk sprawił, że Metal Church już za sprawą dwóch pierwszych albumów wbił się do grona najlepszych i szybko stali się rozpoznawalni. David jednak po albumie „The Dark” odszedł i wtedy Metal Church bardzo dobrze sobie radził z Mikiem Howem, ale w 1999 r Metal Church nagrał „Masterpeace” i był to ostatni album metalowego kościoła na którym zaśpiewał David. Kolejne rozstania i zgrzyty między muzykami sprawiły, że Metal Church zatrudnił nowego wokalistę, a David Wayne mógł w końcu wydać solowy album sygnowany własnym nazwiskiem. Rok 2001 ukazał się jego jedyny album o tytule „Metal Church”. Chęć pokazania jak miał brzmieć kolejny album Metal Church z Waynem? A może próba stworzenia czegoś na miarę debiutu Metal Church?

David otoczył się doświadczonymi muzykami, którzy grali choćby w Obsession, czy Thunderhead. Wszystko wskazywało na to, że jednak Wayne nie zdradzi swoich korzeni ani nie zapomni o swojej bogatej przeszłości i sukcesie jaki osiągnął z Metal Church. Tytuł i okładka tego albumu daje nam podpowiedź czego można się spodziewać po tym wydawnictwie. Takiej okładki nie powstydziłby się sam Metal Church i jest ona genialna. Klimat, wykonanie no i słynna gitara, która zdobiła okładkę debiutu Metal Church. To wszystko wskazywało, że David spróbuje nam dostarczyć muzykę w stylu pierwszego albumu. Zadanie dość ciężkie do wykonania, bo tamten album to klasyka metalu, ale David postanowił podejść do tematu z rezerwą i dystansem. Nie chciał stworzyć kopii, a jedynie odświeżyć kilka patentów. Debiut Metal Church miał mroczny klimat, który przejawiał się choćby w „Beyond the Black” czy „Metal Church” i tutaj udało się po części odtworzyć tamten klimat. Słychać to w stonowanym, nieco progresywnym „Hannibal”. W tym utworze słyszę mieszankę Saxon i starego Metal Church. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci „The Choice” , który utwierdza nas tylko w przekonaniu, że David Wayne postanowił wrócić do agresywniejszego grania, w który rządzi mrok i agresja. Jimi Bell i Craig Wells zadbali o to by riffy były mroczne, pełne głębi, agresji i wyrafinowania. W większym stopniu dbają o technikę i ciężar niż o przebojowość i melodyjność. Odbija się to nieco na całokształcie, ale płyta i tak robi bardzo pozytywne wrażenie. David Wayne nie oszczędza się i śpiewa z sercem, czego mi brakowało na „Masterpeace”. Ma też odpowiednią oprawę i słychać, że mamy do czynienia z rasowym metalowym albumem. Ciężki, nieco thrash metalowy „The Hammerfall Will Fall” to idealny przykład, że nie brakuje tutaj też hitów z prawdziwego zdarzenia. Bardzo udany refren, pomimo że temat oklepany. Nutka hard rocka, nuta Black Sabbath i mamy „Soos Croak Cementary” i choć nie jest to łatwo zapadający utwór, to jednak ma swój urok. Debiut Metal Church był dynamiczny i wypchany szybkimi kompozycjami i takich mi brakowało na „Masterpeace” i tutaj też niedosyt w tej kwestii pozostał. Na szczęście na otarcie łez jest energiczny power/thrash metalowy „Burning At The Stake”, który mógłby znaleźć się na debiucie Metal Church. Specyficzny klimat, bardziej wyszukane motywy i techniczny charakter melodii i riffów, sprawia że płyta nie należy do łatwo strawnych i chwytliwych, dobrze to obrazuje „D.S.D” . Jest tutaj więcej Black Sabbath, Dio i Heaven and Hell niż samego Metal Church, ale nie uważam to za minus. David starał się urozmaicić swój materiał i pokazać się na różnych płaszczyznach heavy metalu.  Na wiązań do debiutu „Metal Church” jest tutaj całkiem sporo i David tego nie kryje, ba nawet stara się nam to dobitnie podkreślić. Najlepiej to zrobił za sprawą drugiej części „Nightmare”. Ten utwór na debiucie niszczył i pokazał, że można stworzyć amerykański power metal w którym jest agresja i melodyjność. Druga część jaką zaprezentował David jest równie udana. Choć ma jakby nowocześniejszy wydźwięk. Zachowano dynamikę, energię i melodyjność, czyli zalety starego Metal Church. Właśnie za tym fani Davida tęsknili, za takim wokalem, za takimi kompozycjami i szkoda, że jest ich tutaj tak mało. „Vlad” to z kolei jakby ukłon w stronę stoner rocka i Black Sabbath z Ozzym. Nie jest to najlepsza kompozycja na tej płycie, ale pasuje do całości i ma kilka atutów, a jednym z nich jest tło stworzone przez gitarzystów. Co ciekawe David pokusił się o kawałek na miarę „Beyond The Black” czy „Gods of Wrath” . Przez „Ballad for Marianne” przemawia podobna konstrukcja, budowanie napięcia i przeplatanie motywów. Kolejna perełka z tego wydawnictwa.

Nie udało się podbić rynku muzycznego tą płytą pomimo że okładka i tytuł albumu jednoznacznie wskazują nawiązanie do Metal Church. Mógł to być następca dwóch pierwszych płyt Metal Churh, ale czy do końca tak jest? Niby jest agresja, momentami jest szybkość, ale uleciała gdzieś ta przebojowość i melodyjność. Słychać dominację ciężaru, mroku i agresji. Niby nic nowego, bo przecież już na pierwszych albumach Metal Church gdzie śpiewał David już to się przejawiało w sporych ilościach. Tym razem David nie wykorzystał potencjału jaki drzemał w tym krążku. Ostatnie dzieło świętej pamięci Davida, które znakomicie podsumował jego karierę, deklasując „Masterpeace” i to jest jego wizytówka. Znakomity wokalista o którym nigdy metalowy świat nigdy nie zapomni.

Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz