czwartek, 31 stycznia 2019

WRETCH - Man or Machine (2019)

Fifth Angel czy Iron Angel to takie świeże przykłady, że stare, zapomniane kapele z lat 80 mogą się odnaleźć we współczesnym rynku heavy metalowym. Wretch to kolejna amerykańska kapela, która działała już w latach 80, jednak nie umiała się przebić. W 2006 r dopiero wydali swój pierwszy album, a teraz po roku przerwy ma się pojawić w marcu ich 4 album zatytułowany "Man or Machine". Jak ktoś pokochał ten zespół za przebojowość, dynamikę i klasyczne patenty jakie ukazali w "The hunt" to  z pewnością polubi najnowsze dzieło amerykanów. Płyta brzmi bardzo oldschoolowo i nie chodzi już tylko o samo mocne, zadziorne brzmienie. Kompozycje zostały skomponowane z myślą o fanach Attacker, Fifth Angel czy Metal Church.  Styl w jakim band się obraca to przede wszystkim US heavy/power metal, choć nie brakuje też patentów wyjętych choćby z NWOBHM. Klasyczne riffy, duża dawka dynamiki to jest to co znajdziemy na tym krążku, choć band dostarcza nam sporo przebojów, które potrafią od razu zapaść w pamięci.  Znów to zrobili. Mamy kolejny mocny album w ich dyskografii.

Wretch to przede wszystkim charyzmatyczny Juan Ricardo, który nadaje całości odpowiedniego amerykańskiego charakteru i to on jest tutaj jakby na pierwszym planie. Trzeba przyznać, że niezłe show robią gitarzyści. Fani starych, klasycznych pojedynków gitarowych spod znaku choćby Judas Priest będą w siódmym niebie. Micheal i Nick dają czadu i słychać że jest pasja i zgranie. Brakowało mi takich popisów gitarowych. Przecież bez tego ani rusz w heavy/power metalu.

Płytę otwiera ciężki, ale zarazem niezwykle melodyjny i taki old schoolowy "Man or Machine". Znakomity wehikuł czasu do lat 80. Brzmi to znakomicie zwłaszcza, że band nie szczędzi tutaj dobrych melodii. Jest pierwszy killer. Mocny też jest "Destroyer of Worlds" , który przypomina najlepsze dokonania Sacred Steel. Mamy też nieco szybszy i bardziej żywiołowy "Schwarzenberg", w którym jeszcze więcej power metalu. Dobrze w to wszystko się wpasował cover Judas Priest w postaci "Steeler". Bardziej złożony jest "Requiem Aeternam" i pojawiają się liczne przyspieszenia i zwolnienia. Stara szkoła grania heavy metalu jednak króluje. Na koniec pojawia się "the inquisitor trilogy", który składa się z 3 kompozycji.  bardzo dobre podsumowanie całości.

Znów wretch pozytywnie zaskoczył. Na takie albumy warto czekać. Jest agresja, jest oldschoolowy materiał i nowoczesne brzmienie. Znakomita płyta, która pokazuje jak powinien brzmieć power metal w amerykańskim wydaniu. Nie można pominąć w marcu premiery nowego dzieła Wretch.

Ocena: 9/10

środa, 30 stycznia 2019

STEEL ENGRAVED - Steel Engraved (2019)

Znów wilkołak na okładce frontowej i ile razy już widziało się podobne okładki do tej zdobiącej najnowsze dzieło niemieckiej formacji o nazwie steel Engraved. Pierwsze skojarzenie to oczywiście okładki Lonewolf, Powerwolf, czy nawet Savage Circus. Jednak mimo wszystko muszę przyznać, że okładka "Steel Engraved" ma klimat i potrafi przyciągnąć uwagę. "Steel Engraved" to już trzecia album w dyskografii tej niemieckiej kapeli, która działa od 2007r. W 2006 r kapela ta funkcjonowała pod nazwą Stainless Steel. Co warto wiedzieć o nich? Jest to młody band, który stara się iść zupełnie inną drogą niż większość niemieckich kapel. Można odnieść wrażenie, że Steel Engraved chce grać heavy/power metal, ale w tej bardziej nowoczesnej odsłonie. Nowy album pokazuje, że zespół stawia na ciężki riff, mroczny klimat i ciekawe ozdobniki w postaci ciekawych chórków, czy nieco nowoczesnych partii klawiszowych. Toporne, przybrudzone brzmienie to jeden z niewielu czynników, które przypominają o tym, że to jest niemiecki band.  Więcej tutaj szwedzkiej sceny metalowej czy też nawet fińskiej. Muzycznie panowie przypominają mi trochę Arthemis, czy Bloodbound.

Zawartość jest solidna i naprawdę warta uwagi, pomimo że nie mamy do czynienia z jakimś arcydziełem. "Where Shadows remain" to trafny otwieracz, który imponuje przebojowością i zadziornością. Co od razu się rzuca to bez wątpienia Marco Schober w roli wokalisty. Ma charyzmę i potrafi zaskoczyć w wyższych rejestrach. No pasuje idealnie do warstwy instrumentalnej. Bardziej pospolity wydaje się "Generation Headless", który ma w sobie taki rozpoznawalny riff i duch najlepszych kawałków Bloodbound. Z kolei "The oppressed will fly" to już bardziej stonowany utwór, gdzie dominuje ciężar i toporność. Intrygujące partie klawiszowe i odrobina nowoczesności napędzają "Slave To Yourself", który  zaliczyć należy do tych najciekawszych kawałków na płycie. Więcej power metalu i popisów gitarowych mamy w rozpędzony "Nightwarriors" czy "Rebellion". Dobrze wypada też nieco hard rockowy ""Your inner self" czy agresywniejszy "Close Your Eyes".


7 lat czekania na nowy album Steel Engraved dało w efekcie solidny album z nowoczesnym heavy/power metalem. Niestety nie ma mowy o dziele rzucającym na kolana, ani też płycie ponad czasowej. Solidne rzemiosło, które warto posłuchać w wolnej chwili.

Ocena: 6/10

wtorek, 29 stycznia 2019

KING DIAMOND - Songs For the dead Live (2019)

To już 12 lat mija od czasu wydania ostatniego albumu Kinga Diamonda. Każdy z fanów nie może doczekać się nowego pełnometrażowego wydawnictwa. Problemy zdrowotne pokrzyżowały nieco plany króla horror metalu. Jednak na dzień dzisiejszy trwają pracę nad nowym materiałem, a w międzyczasie King Diamond raczy nas kompilacjami, czy właśnie albumem koncertowym. Ten najnowszy koncertowy album zatytułowany "Songs for Dead live" został zarejestrowany w Filadelfii w 2015 roku. Była to trasa podczas, której King zagrał w całości jeden ze swoich kultowych albumów, czyli "Abigail".  Kawałki z tej płyty brzmi znakomicie. Mimo upływu czasu jest to wciąż heavy metal wysokich lotów. Kiedy na scenie mamy ciekawą oprawę i Kinga tworzącego oprawę niczym z horrorów, to trzeba przyznać że są to doznanie o wiele lepsze niż przy słuchaniu studyjnego albumu. Co ciekawe King mimo swoich lat brzmi wybornie, co słychać choćby w klimatycznym "Arrival". Górne rejestry są po prostu imponujące. Jeszcze lepiej wypada "The Family Ghost", który w pełni oddaje styl w jakim obraca się King Diamond.  Miło jest popatrzeć jak King znakomicie bawi się na scenie podczas tego kawałka. No jest moc, a wykonanie po prostu perfekcyjne. Popis formy wokalnej King daje w "Abigail", który wymiata mimo tylu lat. Oprócz "Abigail" mamy tutaj też kawałki które można zaliczyć do tych najlepszych i najbardziej znanych. Mamy rozpędzony "Welcome Home", który na żywo zawsze robi ogromne wrażenie.  Miło jest też usłyszeć przebojowy "Eye of the witch" , który przyprawia o ciarki za sprawą klimatycznych partii klawiszowych.  Nie mogło też zabraknąć kawałków z okresu Mercyful Fate i miło jest usłyszeć "mellisa" czy właśnie "Come to the sabbath".  Andy Larocque i Mike Wead dają czadu przez cały koncert i można doznać szoku, że są w tak znakomitej formie. Setlista jak najbardziej udana, forma muzyków imponuje i całościowo "Song for the dead Live" to zgrabnie przyrządzony album koncertowy. Jednak to nie jest jeszcze to na co czekam. To już najwyższa pora na nowy materiał. Pozycja obowiązkowa dla fanów Kinga, ale i też fanów dobrych albumów na żywo. Gorąco polecam.

Ocena: 9/10

WITHIN TEMPTATION - Resist (2019)

Fanem Within Temptation nigdy nie byłem. Szanuje jednak tą kapele za rozpowszechnianie symfonicznego metalu i za niezwykły głos Sharon Den Adel, która stała się ikoną symfonicznego metalu. Band działa od 1996r i dorobili się 8 albumów, a te najlepsze band wydał na początku swojej kariery. Mam tutaj na myśli "The Silent Force" i "Mother earth", które zawierają najwięcej hitów Within Temptation. Te dwa krążki wyznaczyły styl tej kapeli i nigdy potem już nie udało się zespołowi zbliżyć do ich poziomu. Teraz po  5 latach przerwy band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Resist" i jet to ciąg dalszy podróży zespołu w rejony popu, alternatywnego rocka, z domieszką symfonicznego metalu. Ten ostatni element jest podawany w jak najmniejszych ilościach. Resist to na pewno płyta dopieszczona pod względem brzmieniowym i to słychać. Jest mocne, z pazurem i z klimatem. Szkoda tylko, że inaczej ma się sprawa z zawartością. Echa starego Within Temptation można wyłapać w marszowym, ale i bardzo przebojowym "The reckoning". Dobrze też się słucha  podniosłego i nieco komercyjnego "Endless War". Refren tutaj jest bardzo udany i zapada w pamięci.  Płytę cały czas napędza wokal Sharon i znakomicie sprawdza się w nieco ostrzejszym "Raise Your Banner", który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie.  W tym kawałku pojawia się też gościnnie Anders Friden. W "Supernova" pojawiają się z kolei elementy muzyki elektronicznej. To już inny styl Within Temptation, choć trzeba przyznać jak na taki eksperyment to i tak poszło im nie najgorzej.Nie wiele wnosi spokojniejszy "In Vain", czy przekombinowany "Firelight". Do grona ciekawych utworów na pewno warto jeszcze zaliczyć chwytliwy "Mad World". Na sam koniec mamy znów bardziej komercyjny "Trophy hunter". Fani Within Temptation może więcej wycisną z tego albumu, bo mi tak średnio podszedł. Jest kilka utworów, które można posłuchać bez zażenowania. Mocne brzmienie i świetny wokal Sharon to troszkę za mało. Ot co średni album, który nie wiele wnosi do twórczości tego zespołu. Może jeszcze kiedyś wrócą do grania z "Mother Earth"?

Ocena: 5/10

niedziela, 27 stycznia 2019

SKELETOON- They never say die (2019)

Włoski Skeletoon to kapela, która idzie w ślady Helloween, Freedom Call, Trick or Treat czy Freedom call. Ich styl muzyczny określa się mianem "nerd metalu" czy właśnie radosnego power metalu. Działają od 2011 r i postanowili oddać hołd latom 80 i mówi tutaj o całej popkulturze z tamtego okresu. "They never say die" to trzeci album w dyskografii tej formacji i to też trzecia część "nerd sagi", która ma stanowić 5 części. Band stara się zabrać swoich słuchaczy w podróż po kultowych grach, filmach i komiksom, którą w pełni oddają świat zespołu i owej sagi.Na debiucie nie brakowało ciekawych gości z kręgu power metalu, tak samo na nowym krążku nie zabrakło znanych muzyków. Jest Micheal Luppi, Giacomi Voli, Morby czy Alessandro Conti, którzy jeszcze bardziej podkreślają ten radosny power metal i ta słodkość jest tutaj naprawdę urocza. Przypominają się kultowe albumu Edguy, Helloween czy Avantasia.

Płytę otwiera klimatyczny "Hell-o", który jest hołdem dla "keeper of the seven keys". Jest lekkość, jest szybkość i niezwykła melodyjność. Słychać też od razu ten radosny power metal. Mimo wtórności brzmi to znakomicie i chce się większej dawki power metalu na takim poziomie.  Produkcja jest soczysta i dobrze wyważona, co idealnie współgra z stylem kapeli i z tym co mamy na płycie. Znakomici goście to nie tylko przynęta dla nas, ale też miły dodatek do całości.  Co nie przeszkadza też wyróżnić Tomiego Foolera, który jest wokalistą Skeletoon. Na płycie dzieje się dużo, zwłaszcza jak skupimy się na partiach gitarowych Piletto i Cappellariego. Stawiają na dobrą zabawę, na chwytliwe melodie i radosny power metal. "The truffle shuffle army: bizardly bizzare", który znów nas zabiera do czasów Helloween z okresu "Keeper of the seven keys". Bije z tego niezwykła radość i moc.  Niby nic nowego, niby brzmi to jak kopia pomysłów Helloween, ale słucha się tego bardzo dobrze. Band zwalnia w spokojniejszym "To leave a land", który znakomicie nastraja. Tytułowy "They never say die" to taka mieszanka Freedom Call, Gamma ray, Edguy i Helloween. Jednym słowem klasyczny europejski power metal na wysokim poziomie. Szybkie tempo i znakomite melodie to atuty tej petardy. Band potrafi też zaskoczyć w stonowanym "Last chance", który uderza w stronę melodyjnego metalu. Płytę promuje "I have the key", który znakomicie oddaje to co słychać na "They never say die". Z kolei "The chainmaster" to taki ukłon w stronę pierwszego dzieła Avantasia. Taka mieszanka radosnego metalu z power metalem i hard rockiem. Brzmi to wyjątkowo dobrze. Skeletoon dobrze wypada w 8 minutowym "When legends turn real", gdzie przeplata się wiele ciekawych motywów i o nudzie tutaj nie ma mowy. Pozwolę sobie jeszcze wyróżnić "Farewell" czyli cover Avantasia, który tak samo świetnie czaruje jak oryginał. Znakomicie ten kawałek wpasował się do całości.

To już 8 lat na scenie Skeletoon i swoich zagorzałych fanów mają i ja do nich też się dopisuje. Zgrany band, który idzie przetartymi szlakami i chcą porwać słuchaczy za sprawą sentymentu do klasycznych płyt radosnego power metalu. Ta szczerość i miłość do tego stylu jest tak mocna, tak urocza że ja to kupuje. "They never say die" to płyta ciekawsza niż dwa poprzednie i kto wie może namieszać w tym roku.

Ocena: 9/10

piątek, 25 stycznia 2019

RHAPSODY OF FIRE - The Eighth Mountain (2019)

Jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt roku 2019 dla wielu fanów melodyjnego power metalu, czy też symfonicznego metalu jest bez wątpienia najnowsze dzieło Rhapsody of Fire. Przez ostatnie lata wiele się działo w szeregach Rhapsody of Fire. Cofnijmy się do roku 2016. Wtedy ukazał się jeden z ich najlepszych albumów, czyli "Into the Legend". Kiedy band znów się odrodził, nagle coś się zaczęło psuć. Fabio Lione będący w zespole od początku odszedł by poświecić się innym kapelom jak choćby Angra. Zaraz po nim odszedł też Alex Hozwarth. Ze starego składu już został tylko Alex Staropoli. Wiele fanów nie widziało sensu, by Rhapsody dalej funkcjonował pod nazwą Rhapsody of Fire. Po co ciągnąć coś z innymi muzykami, kiedy nie będzie to już to samo? Też takie miałem myśli. Zmienił się tok myślenia kiedy band wydał "Legendary Years" gdzie band odświeżył w nowym składzie najlepsze kawałki zespołu z początków kariery. Pojawiła się nadzieja, że ten band jeszcze może nas zaskoczyć. Rozpoczęło się odliczenie do premiery najnowszego dzieła w postaci "The Eighth Mountain". Czas zacząć nową sagę i nowy rozdział Rhapsody of Fire.  Cała akcja marketingowa i próbki nowego krążka nastawiały bardzo optymistycznie. Jak jest naprawdę?

To co dzieje się z marką Rhapsody troszkę śmieszy, bowiem już mamy dwa obozy Rhapsody. W jednym jest Rhapsody of Fire z Alexem Staropoli, a w drugim Turilli/Lione Rhapsody gdzie grają pozostali dawni muzycy Rhapsody. Kto wyjdzie z tej batalii cało zobaczymy....

"The Eighth mountain" to płyta która oddaje to co najlepsze w tej kapeli. Podniosłe motywy, dużo symfonicznych ozdobników, różne ciekawe orkiestrowe aranżacje, złożone motywy, klimat fantasy i ta lekkość w tworzeniu kompozycji. Obawy były czy nowi muzycy wpasują się w styl Rhapsody of Fire, czy podołają i czy udźwigną legendę. Giacomo Voli to nowy głos Rhapsody i ma coś z Fabio Lione, ale ma swój własny styl. Jest szeroki wachlarz jego możliwości, a w dodatku znakomicie radzi sobie z wysokimi rejestrami. Wnosi on świeżość i nową energię do zespołu. Alex Staropoli też mógł postawić na nieco inne rozwiązania.  Sekcja rytmiczna, którą tworzą Sala i Lotter to też mocny punkt tej płyty. Jest szybko i do przodu, ale nie jest to bezmózga łupanina. Ciężko uwierzyć, że ten band tworzą nowi ludzi, bo muzyka mówi nam jakbyś wrócili do korzeni i podali to w nowoczesnej oprawie.

Alex Charleux stworzył znakomitą okładkę i jest pełna miłych dla oka motywów. Jest chłód i klimat fantasy. Świetne dopełnienie znakomitego materiału, który od początku do końca porywa słuchacza. Jest podniosłe otwarcie w postaci "Abyss of Pain", który już przyprawia słuchacza o ciarki. To dopiero początek.Rhapsody of Fire  to specjalista w symfonicznym power metalu i czasami brakowało takiego mocnego kopa i energii. Brakowało nieraz pary i jakiegoś pomysłu by kawałek brzmiał atrakcyjnie. Kiedy wkracza "seven Heroic deeds" to od razu słychać ten power z początków działalności Rhapsody, jest powiew świeżości i takie nowoczesne opakowanie. To właśnie tak ma brzmieć Rhapsody w naszych czasach. Giacomo daje tutaj popis swoich umiejętności i pokazuje, że nie jest żółtodziobem, który stawiał kroki w talent show.  Więcej, więcej power metalu jest w rozpędzonym "Master of Peace" i znów słychać takie pozytywne zagrywki Staropoliego i tą słodkość z pierwszych płyt. Mocna rzecz. "Rain of Fury" to kawałek, który promował album i to w najlepszy sposób. Jest pazur, jest ciekawy riff i aranżacje orkiestrowe. Przebojowość bije z tego kawałka na kilometr. Nieco inaczej zaczyna się "White Wizzard", bowiem spokojnie, nieco balladowo, ale to utwór bardzo urozmaicony. Nie można mu odmówić podniosłości i orkiestrowej oprawy. Tak to wciąż kompozycja w power metalowym stylu. Bajkowy klimat i folkowe patenty to zalety "Warrior Heart", który ukazuje jak świetnym wokalistą jest Voli. Prawdziwy diament! Mocny riff atakuje nas w "The courage to forgive", który jest bardziej stonowany i marszowy. Nie ma tutaj szybkości, a mimo to jest to killer.  Ta lekkość znów sprawia, że ta muzyka po prostu płynie i wciąga słuchacza. Na płycie mamy 2 kolosy, które stawiają na epickość i prawdziwą symfoniczną ucztę, gdzie roi się od ciekawych motywów i aranżacji.  "March Against the Tyrant" jak sama nazwa wskazuje to prawdziwy bojowy marsz w kierunku bitwy.  Znakomite przejścia i dawkowanie power metalu sprawiają że utwór trzyma w napięciu jak dobry thriller. Niesamowite przeżycie. "Clash of Titans" to podręcznikowy przykład power metalu i to tego najwyższej próby. Jest szybkość, dobra współpraca gitarzysty i Alexa. Nie ma się do czego przyczepić, choćby się chciało. Echa pierwszych płyt Rhapsody mamy też w rozpędzonym "Legend goes on", który też band pokazuj światu na długo przed premierą. Nic dziwnego, bowiem to taki klasyczny Rhapsody jaki kocham. Całość zamyka drugi kolos czyli "Tales of Hero's Fate", który jest prawdziwą ucztą dla uszu. Jest tutaj dużo power metalu i przeplatają się naprawdę ciekawe motywy. Przede wszystkim klimat wciąga, a wisienką na torcie jest narracja świętej pamięci Christophera Lee.  Łezka w oku się zakręciła.


Same "ochy" i "achy" tu wypisuje i nic negatywnego. Tak się składa, że band dopracował każdy detal. Zarówno oprawa, brzmienie jak i zawartość są na wysokim poziomie. Band zabiera nas do korzeni swojej twórczości, ale też stara się odświeżyć zużytą formułę. Mamy w efekcie jeden z najlepszych albumów tej formacji. Znakomita kontynuacja "Into the Legend" i miłe zaskoczenie. Ciekawe co na to Turilli i Lione? Czekamy na ich odpowiedź.

Ocena: 9.5/10

GATHERING OF KINGS - First Mission (2019)

Kiedy widzi się takie nazwiska jak Altzi, Strid czy Papathanasio to nie zastanawiam się czy sięgnąć po płytę. Po prostu to robię, czasami nawet w ciemno. Gathering of Kings to projekt muzyczny, który mocno wzoruje się na Phenomena, a dodatkowo nie kryje swoich inspiracji Yes, Ufo czy innymi tego typu kapelami. Za cel obrano melodyjny rock, hard rocka z nutką melodyjnego metalu.  W tym roku przyszedł czas na ich debiutancki album zatytułowany "First Mission". Za produkcję odpowiada  Thomas Plec Johansson znany z pracy z Dynatzy czy The night flight  Orchestra. Z kolei materiał napisał Victor Olsson. Trzeba przyznać, że zapowiedzi, marketing i lista gości podziałały jak magnes i od razu wiedziałem, że chce posłuchać tego wydawnictwa. Piękna, bajkowa nieco futurystyczna okładka, to taki ukłon w stronę melodyjnego rocka z lat 80. Do tego sporo dobrego robi soczyste, takie nieco krystaliczne brzmienie, które podkreśla różne ozdobniki i wciągające partie klawiszowe.  Płytę otwiera klimatyczne intro w postaci "The gathering", które wprowadza nas w świat Gathering of kings. Dalej mamy wciągający, melodyjny "Forever and a Day", który nawiązuje do lat 80. Nutka progresywności i chwytliwa melodia są tutaj mocnym atutem. Nie brakuje też komercyjności co potwierdza to "Love will stay alive". Znakomicie wypada też podniosły i nieco marszowy "Endless Paradise". Jeszcze lepiej wypada przebojowy "Saviour", który przenosi nas do lat 80. Prosty motyw i nutka nostalgii robi swoje. Płyta jest magiczna i taka dopieszczona, dlatego każdy utwór jest tutaj na wagę złota.  "Lonely Road" to kolejny killer na płycie i żywy dowód na to, że hard rocka naszych czasów może być urokliwy. Całość zamyka zadziorny "Battle Cry", który pokazuje jak urozmaicony jest ten krążek. Debiut Gathering of kings to płyta dopieszczona, przebojowa i pełna ciekawych melodii. Dzieje się tutaj dużo i fani melodyjnego hard rocka nie mogą czuć się zawiedzeni. Perełka, którą trzeba znać !

Ocena: 9/10

czwartek, 24 stycznia 2019

COME TASTE THE BAND - Reignition (2019)


Come taste the band to przede wszystkim tytuł kultowego krążka Deep Purple, ale to również nazwa norweskiej formacji, która powstała w 1997r w celu grania kawałków Deep Purple, Rainbow czy Whitesnake. Kapele założył gitarzysta Jo Henning Kaasin i wokalista Vidar Heldal. Skład się zmieniał na przestrzeni lat, zmieniali się goście. Pojawiał się Hughes, Doggie White czy Joe Lynn Turner. W roli basisty pojawia się Ståle Naas, z kolei na perkusji Birgera Löfmana i Svenne'a Janssona na klawiszach. Come taste the band w końcu stara się tworzyć własny materiał, a efektem tego jest najnowsze dzieło w postaci "Reignition". Na płycie pojawia się Doggie White i Joe Lynn Turner, co jeszcze bardziej daje nam jasny sygnał, że mamy do czynienia z muzyką z pogranicza Rainbow, deep Purple czy Whitesnake. Skromna okładka, rasowe, nieco przybrudzone brzmienie oddają klimat lat 70, czy 80. Muzyka klasyczna , old schoolowa i słucha się tego bardzo dobrze. Przyznaję że nie ma efektu "wow", nie ma petardy, która rzuca na kolana. Odgrzewane kotlety nie zawsze są smakowite. Tym razem działa sentyment i głód na takie granie. "Not that kind of woman" to pierwszy utwór na płycie i kipi z niego pozytywna energia i taki power. Jest zapał i pomysł na takie granie. Ciekawe czy album by się bronił bez gwiazd w postaci Turnera i White'a? Oto jest pytanie. Wciąga pomysłowy "Under your skin", w którym partie basowe są po prostu urocze. Czasami proste motywy są najlepsze. W podobnych klimatach jest utrzymany spokojny, nieco  mroczny "Slave for your loves". Bardziej przebojowy jest "Tied Down" z gościnny udziałem Joe Lynn Turnera. Stonowany i bardziej zakręcony "Cradle to grave" , w którym nie brakuje progresywności. Całość zamyka klimatyczny i nieco romantyczny "So long old friend". Miło, że takie granie jest jeszcze w cenie i że mimo upływu lat wciąż można napotkać muzykę w stylu Rainbow, czy Deep Purple. Mamy świetnych gości, szkoda tylko że poziom nie jest taki jak na płytach tych kultowych kapel. Mimo wszystko warto posłuchać i powspominać stare dobre czasy.

Ocena: 7/10

środa, 23 stycznia 2019

METAL INQUISITOR - Panopticon (2019)

Wystarczyło 5 albumów, aby niemiecki Metal Inquisitor stał się szybko nową gwiazdą na heavy metalowym rynku. Stali się rozpoznawalni i lubiani, a najlepsze jest to, że nawiązują do lat 80. Co znajdziemy w ich muzyce elementy NWOBHM, a także klasycznego heavy metalu. Panowie czerpią garściami z twórczości Angel Witch, Judas Priest, czy Iron Maiden.Band działa od 1998r i już wyrobił swój styl i markę. Teraz po 5 latach przerwy powracają z najnowszym krążkiem zatytułowanym "Panopticon", który jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na poprzednich wydawnictwach. Wciąż siłą napędową kapeli jest charyzmatyczny wokalista  El Rojo, a także duet Blumi/ T.p który stawia na dynamikę, melodyjność i klasyczność. Nie ma tutaj niczego nowego, nie ma odkrywania nowych rejonów, a wręcz przeciwnie mamy odświeżanie sprawdzonych patentów i rozwiązań. Metal inquisitor w takim aspekcie band sprawdza się znakomicie. Okładka narysowana ręcznie i przesiąknięta mrocznym klimatem przyciąga oko słuchacza i to od samego razu. Sam otwieracz "Free fire zone" już znakomicie wprowadza nas w nowy krążek. Jest moc, szybkie tempo i przebojowy charakter. Rozpędzony "Change of front"  to ukłon w stronę pierwszych płyt Iron Maiden. Bardzo dobrze wypada "Beyond Nightmares", który pokazuje lekkość i pomysłowość. Jeszcze więcej energii mamy w"Trial by combat"  i to jest kolejny kawałek przesiąknięty Iron maiden. Znalazło się też miejsce na speed metalowy "Shock Tactics" czy na zadziorny "Scent of Fear" . Całość zamyka melodyjny "Descipline and punish", który idealnie podsumowuje całość. Materiał jest treściwy i dopracowany, a to przedkłada się na jakość płyty. Nie ma słabych punktów i każdy utwór ma w sobie to coś. Płyta godna uwagi! Warto było czekać 5 lat na nowe dzieło niemców.

Ocena: 8/10

piątek, 18 stycznia 2019

GLORYFUL - Cult of Sedna (2019)

Uwaga Niemcy w natarciu! Ledwie rok 2019 się rozpoczął a już na dzień dobry mamy najnowsze dzieła dwóch młodych kapel prosto z Niemiec. Gloryful i Metal Inquisitor wydali swoje najnowsze wydawnictwa i oba są na wysokim poziomie. Gloryful działa od 2010 roku i już nagrali 4 albumy. Muzycznie jest to soczysty heavy/power metal, który ociera się o twórczość Grave Digger, Brainstorm,  czy Mystic Prophecy. "Cult of Sedna" to dojrzała płyta, a przede wszystkim bardzo energiczna i zagrana z polotem. Słychać tutaj, że jest pasja i miłość do power metalu. To przedłożyło się na zgrany, przemyślany i energiczny materiał. Roi się od chwytliwych refrenów, od mocarnych riffów i od tej niemieckiej precyzji. Gloryful jest na fali i to słychać. Ten album to potwierdzenie, że band się rozwija i trzyma wysoki poziom. Okładka jak na ten band dość urocza, a brzmienie tym razem ostre jak brzytwa. Co cieszy to na pewno, że wokalista Johny la bomba daje z siebie więcej i słychać ten pazur w jego głosie.  To właśnie on nadaje charakteru zespołowi i napędza band w energicznym "The oath". Gloryful dostarcza chwytliwy riff i dużą dawką melodyjności w przebojowym "Brothers in arms". Shredmaster i Adrian to duet dynamit i nie boją się niczego. Grają to co gra im w sercu i są tego efekty. Klasa sama w sobie, a to dopiero początek. Uroczy jest też refren w heavy metalowym "Void of Tommorow". Echa Judas Priest, czy Primal Fear pojawiają się w zadziornym "The haunt", który szybko stał się moim faworytem. To jest power metal na jaki warto czekać. Band urozmaica nam materiał na nowej płycie i nie popada w rutynę. Hard rockowy "True till Death" oparty na prostej melodii i stonowanym tempie pokazuje że band odnajduje się w wielu stylizacjach. W podobnych klimatach jest też nieco komercyjny "Desert Stranger", ale to nie jest ujma dla tego wydawnictwa, a wręcz przeciwnie. Dzięki takim kawałkom jest luz na płycie i swego rodzaju lekkość. Drugim takim rasowym rozpędzonym power metalowym killerem na krążku jest "My sacrifice" i to jest najlepsze co nas spotyka na tej płycie. Całość zamyka udany, ale nieco jakby nieskończony instrumentalny utwór "Into the next chapter". Gloryful porwał, wciągnął w swój świat i zniszczył mnie totalnie. Wyszedł zgrany i pełen zaskoczeń album. Przede wszystkim nie ma miejsca na nudy i cały czas band serwuje kompozycje z górnej półki. Jak dla mnie jest to ich najlepszy album i pokazuje ich styl i jakość. Tego trzeba posłuchać !

Ocena: 8.5/10

czwartek, 17 stycznia 2019

ANCIENT BARDS - Originie (The black crystal sword saga part II) (2019)

Włoski Ancient Bards kazał swoim fanom czekać 5 lat na nowe dzieło. Tym razem band postanowił przyszykować coś specjalnego. Postanowili zmierzyć się ze swoim kultowym albumem "The alliance of the kings (the black crystal sword saga part I), który okazał się niemalże idealnym krążkiem w kategorii symfonicznego power metalu. Podniosłe chórki, melodyjne riffy, duża dawka energii i charyzmatyczna wokalistka Sara Squadrani to wszystko przedłożyło się na jakość płyty. To właśnie znajdziemy na nowym dziele. Udało się nagrać album o podobnym ładunku emocjonalnym i na podobnym poziomie artystycznym. "Origine - The black crystal sword saga part II) to płyta przemyślana, dojrzała i pełna różnych smaczków i ozdobników. Robi to ogromne wrażenie podczas odsłuchu, a najlepsze jest to że nie ma mowy o nie trafionych motywach, czy słabych melodiach. Tutaj wszystko ładnie ze sobą współgra i tworzy znakomitą całość. Od razu słychać, że mamy do czynienia z płytą z wyższej półki. W zespole sprawdza się też bez wątpienia nowy gitarzysta tj Simone Bertozzi. W partiach gitarowych mamy sporo ciekawych przejść, liczne zrywy i sporo wciągających riffów. Nie ma tutaj miejsca na nudę. "Impious Dystopia" to prawdziwy rarytas i przykład, że wciąż można grać pełen gracji i finezji symfoniczny power metal. Przypominają mi się stare dobre czasy Rhapsody. Kolejny hicior na płycie to bez wątpienia przebojowy "Fantasy's wings". Z kolei folkowe patenty i podniosłość to zalety "Aureum Legacy".Band zwalnia dopiero w balladowym "Light", który porywa tym swoim bajkowym klimatem. Sara idealnie się sprawdza w takim graniu i jej głos tutaj po prostu błyszczy.Power metal w dużej ilości wybrzmiewa na pewno w rozpędzonym "Titanism" i na sam koniec band dostarcza nam znakomitego kolosa w postaci "The great divide", który idealnie podsumowuje ten krążek. Klasa sama w sobie i dla takiej perełki warto czekać do końca płyty. Ancient Bards zrobił to co do niego należało i nagrał płytę na miarę swoich możliwości. Płyta oddaje to co najlepsze w symfonicznym power metalu i może śmiało namieszać w tegorocznych zestawieniach. Warto poznać jak obecnie gra Ancient Bards!

Ocena: 9/10

DELFINIA - Deep Elevation (2019)

Na rynku ukazał się debiutancki album powermetalowej grupy DELFINIA z Ukrainy. Kapela,a raczej projekt muzyczny powstała z inicjatywy wokalisty, Konstantina Naumenko (TITANIUM, SUNRISE) oraz Darii Naumenko (SUNRISE, NOVI). Płyta zatytułowana "Deep Elevation" skierowana jest do fanów Sonata Arctica, Sunrise, Titanum, czy właśnie Stratovarius. Aby trafić do szerszego grona słuchaczy postanowiono zaprosić znakomitych gości jak Roland Grapow, czy Olaf Thorsen. Klimatyczna okładka i soczyste, nieco słodkawe brzmienie znakomicie podkreśla z jakim albumem mamy do czynienia. Nie znajdziemy tutaj agresywne riffy, czy jakieś ciekawe galopady. Ot co jest to krążek solidny i niestety nic ponadto. Takie melodie jakie tutaj uświadczymy są bardzo pospolite i niczym się nie wyróżniają.  Mamy tutaj melodyjny "Loneliness" , który przemyca taki fiński klimat i tą typową dla tamtego rejonu słodkość. Nie brakuje też elementów progresywnych, które się pojawiają w "The world of dream".  To przykład, że nawet w spokojniejszych klimatach Delfinia się sprawdza bardzo dobrze. Olaf Thorsen tutaj znakomicie się odnajduje. Więcej przebojowości mamy w chwytliwym "Im here". Mamy jeszcze bardziej rozbudowany "Call of the wind", który jest nieco nudny i brakuje tutaj jakiegoś ciekawego motywu co by porwał słuchacza. Całość zamyka klimatyczna ballada w postaci "Autumn Dream", który podkreśla że na tej płycie postawiono na uroczy klimat i bardziej spokojne granie. Brakuje na pewno tego power metalu, jakiegoś zrywu i energii, która by pobudziła słuchacza podczas odsłuchu tego wydawnictwa. Czuje spory niedosyt, zwłaszcza że mamy tutaj w składzie utalentowany duet wokalistów. Może jeszcze kiedyś uda się nagrać coś wartego uwagi.

Ocena: 5/10

środa, 16 stycznia 2019

BLOODY TIMES - On a mission (2019)

Simon Pfundstei i John Greely powracają z nowym albumem sygnowanym marką Bloody Times. Ten projekt muzyczny został powołany do życia w 2014 r i już mają na swoim koncie dwa albumy. Najnowsze dzieło w postaci "On a mission" to w dalszym ciągu hołd dla klasycznego heavy metalu. Co znajdziemy tutaj to wpływy takich zespołów jak Manowar, Judas Priest, Savatage czy Running Wild. Na nowej płycie nie brakuje imponujących gości jak Ross The Boss, Rainer Pfundstein, czy Marco Cossu. "On a mission" to płyta solidna, ale na pewno nie jest to płyta, która jest świeża i rzucająca na kolana. Takich płyt jest pełno na rynku, dlatego niczym specjalnym się nie wyróżnia. Oklepane riffy, soczyste brzmienie i znane nazwiska to trochę za mało, żeby stworzyć mocny album. Płytę otwiera "Alliance" czyli 8 minutowy epicki kolos, który mocno nawiązuje do Manowar i jeszcze Ross The Boss w roli gościa. Najlepszy kawałek na płycie i potem już trochę siada całe tempo. Stonowany, nieco zadziorny "Fort Sumter" to już po prostu czysty heavy metal, bez zbędnych ozdobników. Niestety nie za wiele się tutaj dzieje. Z topornością na pewno przesadzono w "Curse of Geneiveve". Nie wiele wnosi nijaki "Operation Focus" i ta płyta już pozostaje taka średnia bez większych fajerwerków. Najlepszy z tego wszystkiego jest otwieracz, a reszta utworów niestety nie zapada na długo w pamięci. Płyta z serii posłuchać i zapomnieć.

Ocena: 5/10