Bycie muzykiem zwłaszcza heavy metalowym nie jest łatwo, bo założyć zespół to nie wszystko. Trzeba umieć grać, umieć tworzyć dobrą muzykę i przede wszystkim przekonać do siebie słuchaczy, a to nie jest łatwe i często młode zespoły kończą swoją karierę na wydaniu dema. Agonizer zespół z Finlnandii. W sumie może pochwalić się podobną historią. Choć tutaj zakończyła się ona Happy Endem. Zespół po wielu próbach wydał mini album w 2004 roku, a 3 lata później pełnometrażowy album. Został zatytułowany „Birth /End”. Co pomogło zespołowi osiągnąć wymarzony cel? Bez wątpienia fani z rodzimego państwa. Tak, zespół znany w swoim otoczeniu, ale brakowało mu rozgłosu na inne tereny. Z tym albumem mogło to być możliwe. Zespół w komponowaniu i w stylu jaki to robią nieco może przypominać Kiuas. Muzycznie nieco przypomina mi Ride The Sky. Do Kiuasa podobieństwa słyszę w wokalu i w klawiszach. Podobne czy nie, album zrobił nie małe zamieszanie w roku 2007. Cóż jeśli o mnie chodzi cenię go wysoko, choć są ludzie co nie sobie ten krążek jeszcze wyżej. Dlaczego taką furorę zrobił młody zespół,który praktycznie dopiero zaczynał swoją prawdziwą podróż z muzyką? Odpowiedź jest prosta. Zespół pokazał, że można grać nowocześnie, z pomysłem i melodyjnie, nie zapominając o tradycjach. Jest to chwytliwy, momentami bardzo przebojowe, aczkolwiek są momenty gdzie robi się to nieco monotonne. Brzmienie i aranżacje są warte grzechu i piszę to bardzo obiektywnie.
Zaczyna się od mocnego „Prisoner”, który jest bardzo dynamicznym utworem. Zespół nie szczędzi tutaj chwytliwych melodii, zresztą całość jest bardzo przebojowa, a to za sprawą niezwykłych partii klawiszowych wygrywanych przez Patrika Lainego. Może i nieco dyskotekowe, ale mają w sobie moc. Refren nieco znajomy, ale w niczym to nie przeszkadza. Jeśli miałbym kogoś wyróżnić z muzyków to jest to osobą Atte Palokangas. To co on wyprawia na perkusji jest godne podziwu. Bardzo fajnie się zaczyna „Hardless Hero”, tak troszkę luzacko i z jajem. Główny riff znów dość znajomo brzmi. Jest melodyjne, aczkolwiek zespół popuścił nieco z dynamiki. Pierwsze co znów wysuwa się nad resztą elementów to perkusja i klawisze. Jest i gitarowo to słychać na każdym kroku, ale refren nieco psuje końcowy efekt. Innym utworem też jest „Everyone of Us”, taki bardziej luzacki, taki nieco hard rockowy. Riff prosty, ale bardzo fajnie buja. Znów niezwykłe są partie klawiszowe i bez nich nie byłoby to takie atrakcyjne granie. O ile w poprzednim utworze został położony refren o tyle tutaj rekompensuje nam to zespół. Porywający refren i łagodny wydźwięk i to może się podobać. Jeszcze inaczej brzmi taki „Hazardous”, który nawet można podciągnąć pod kategorie ballady. Jest to wolniejszy utwór, w którym postawiono na łagodność i emocje. Nieco mnie drażni tutaj sama aranżacja i główny motyw. Najlepiej prezentuje się w tym utworze refren, taki nieco bardziej przekonywujący, który ma przynajmniej jest porywający, o czym nie mogę powiedzieć w przypadku reszty elementów tego utworu. Najlepiej zespołowi wychodzi granie takiego dynamicznego melodyjnego metalu jak w „Prophecy”, dla mnie jeden z mocniejszych punktów na albumie. Jest on zagrany z energią i pomysłowością. W końcu można posłuchać jakiegoś klimatycznego refrenu, który też ma zaloty pod hard rocka, czy nawet aor. Zachwyca tutaj aranżacja, taka urozmaicona, z lekkim przepychem. Co więcej jak na taki melodyjny heavy metal, sporo brutalności takiej nie wymuszonej. Nieco łagodniejszy jest też kolejny utwór o tytule „Slepless” no i nie usypia, co mógłby sugerować tytuł. Zespół pokusił się, nieco urozmaicić owy utwór. Tutaj pierwszą rolę odgrywają gitary i w końcu mamy jakiś popis ze strony gitarzystów, którzy zawsze ustępują wszędobylskim klawiszom. Tutaj zostało wszystko zagrane z pasją, co zresztą słychać. Taki znów hard rockowe zacięcie słychać w „Black Sun”. Po raz kolejny klawisze tworzy niezwykłą melodyjność i taki łagodny klimat. Jeśli miałby wskazać taki najlepszy kawałek, który jest zdominowany przez melodie to właśnie wskazałbym na ten kawałek. Jest melodyjność, ale zespół też nie żałuje nieco ciężaru, nawet mroku co słychać w wokalu nie raz. Refren to arcydzieło same w sobie. Innym rozwiązaniem okazał się zamykający tytułowy „Birth/ The end”. Który jest jakby połączeniem dwóch obliczy, dwóch światów. Łagodnego i melancholijnego, co słychać na początku. Jest też w niektórych momentach dość często eksponowane dynamiczne oblicze zespołu. Jednak utwór zdominował ten pierwszy świat. Również i tutaj nie brakuje rozmachu, melodyjności i hard rockowego zacięcia. W pewnym momencie nawet wchodzi operowy motyw. Dobre zakończenie krążka.
Całościowo album prezentuje się okazale, mimo pewnych znajomych melodii, jest to nowoczesne granie, odważne przede wszystkim. Melodyjne, dynamiczne, momentami drapieżne, a momentami łagodne, ale całościowo jednak dominuje owa chwytliwość. Są czasami jednak momenty monotonności, lecz w drobnej mierze. Zespół grając nowocześnie nie zapomina o tradycjach. Słychać tutaj melodyjny metal, momentami Aor, a innymi momentami taki nieco hard rockowe zacięcie zespołu. Album jednak robi nie małe wrażenie, bo sporo się słyszy, sporo jest tym do czego przywykliśmy i na częściej są oklepane patenty, a tutaj proszę, coś innego. Za to szacunek dla młodego zespołu, który zamiast odtwarzać i kalkować wielkie zespoły, tworzy i sam się nim staje. Przed oceną maksymalną stopuje mnie jedna rzecz, było kilka momentów, które nieco mało poruszające, takie nijakie i nieco przynudzają monotonnością, aczkolwiek jest to w małej ilości i jakoś nie wpływa na końcowy efekt. Ostatecznie daje mocne 9/10 i polecam bo to właśnie tego szukałeś w roku 2007, ale nie było ci to dane znaleźć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz