Ostatnio tak spojrzałem na swoją kolekcję Kinga Diamonda i tak jedna myśl nie dawała mi spokoju, tyle fajnych krążków nagrał ten artysta, tyle znakomitych albumów w solowej karierze, a ja mam wciąż wytypować ten najsłabszy album. Jednakże nie mam problemu wskazać, jednego z kandydatów do tego miana, a jest nim album „Voodoo”. Ten album poprzedził nieszczęśliwy wypadek samochodowy, który został zmuszony przez siły wyższe, w tym przypadku ze względu na długą rehabilitację Darrin Anthony musiał opuścić zespół. Jego miejsce zajął John Herbert. Zaczęto w nieco zmienionym składzie sesje nagraniową nowego albumu w Norman recording Studio, które należało do Andiego. Po raz kolejny nie zmienił się skład zajmujący się produkcją: King, La Rocque i Windfield. Sam King zajął się masteringiem. Tym razem pomysł na koncept i całą historyjkę Kingowi podsunął Chris Estes, dzięki to któremu King zaczął pogłębiać swoją wiedzę na temat praktyk voodoo. I ten motyw stał się głównym motywem albumu, który posłużył na tytuł albumu oraz historię całego koncept albumu. Historia znów wciągająca, a główną rolę odgrywa Salema oraz rodzina mieszkająca w pewnej miejscowości gdzie praktykowane są owe rytuały. Niestety owa rodzina nieustannie walczy z owymi praktykantami tej religii. Fabuła nasuwa mi pewien horror, który właśnie może zaciekawić tych, którzy wolą oglądać niż słuchać. Film nosi tytuł „Klucz do koszmaru” i jest warty obejrzenia. Rok 1998 i można powiedzieć, jedno troszkę czasu minęło od czasu pierwszego albumu pod szyldem KD, troszkę albumów już było to też można na tym albumie doświadczyć tak zwanego „zmęczenia materiału”. Jest klimat i jest groza, niby wszystko zostało tak jak było. Jednakże tym razem same kompozycje nieco zawodzą, nawet bardziej niż tylko trochę. O ile początek w ogóle stara się nam przekazać że jest inaczej, o tyle już po 5 kompozycje wszystko zaczyna wychodzić na jaw. Nie na korzyść jest długie rozciągnięcie albumu na 14 kompozycji i całość też nieco się dłuży. Brak jest też atrakcyjnych melodii, czy tez popisów. Jasne znajdą się kultowe kawałki, które należy odnotować i pochwalić, ale sporo kawałków pozostawia wiele do życzenia. Może zacznijmy od początku....
„Lousiana Darkness” no i znów bardzo dobre intro z klimatem, z mrokiem i przede wszystkim można wyczuć tą tematykę Voodoo. Sam tam w tle nawet takie bambusowe bębny i jest to dobry start, ale na pewno nie najlepszy w historii króla. „Loa House” pierwszy raz jak usłyszałem ten kawałek, zwłaszcza ten riff to nasunęło mi się dziwne skojarzenie – THRASH METAL. Ale to jest dość odpowiednie skojarzenie, jest podobne wyrafinowanie, podobna drapieżność i styl rozegrania jak w wyżej wymienionym pod gatunku heavy metalu. Nieźle wymieszano to bo pomimo thrashowego riffu jest stary King. Jest zmiana temp, motywów, są melodie i wszystko rzuca na kolana. Ha jakby taki cały album by był to byśmy mogli się rozchwytywać i dawać maksymalne oceny, ale czar z upływem czasu i wraz z kolejnymi utworami pryska. Podoba mi się też refren w tym utworze, bardzo fajnie buja i nieźle też nastraja. „Life after death” też jest jakaś pomysłowość, jest chwytliwe wyśpiewanie przez Kinga, zwłaszcza owe „aah,aaaah”. Nieco zbyt ponury jak dla mnie riff, ale jest to wciąż dobre granie, choć pozbawione ciekawych melodii i nieco toporne. Dziwny, aczkolwiek bardzo atrakcyjny jest tytułowy „Voodoo”. Słychać, że mamy do czynienia z rytuałem voodoo. Słychać bambusowe bębny, są melodie i bardzo prosty, ale jakże chwytliwy refren. Takich pomysłów dziwnych, ale zapadających w głowie jest niestety mało, a sama płyta z czasem będzie przynudzać. „A Secret” tutaj sprawę stara się ratować szybkość. Jest to nieco żywszy kawałek, jest atrakcyjnie i nawet melodyjnie. Niestety forma wokalna Kinga pozostawia wiele do życzenia, a refren jest nijaki. Jedynie solówki są najbardziej wybijające się z tego nieładu i z tych przeciętnych dźwięków co zresztą słychać przez cały album. „Salem” ponad 5 minutowy kawałek, która bardzo mnie przynudza za każdym razem. Gitary brzmią fantastycznie, ale co z tego skoro wszystko szlak trafił z powodu braku pomysłu na jakieś melodie na jakieś ciekawe, wciągające motywy. Ot co dobre, nic nie warte granie. Starania słychać „One down two to go” jest mieszanina temp, jest jakaś wariacja, są jakieś ciekawe motywy wyśpiewywane przez Kinga, no i jest energia. Ten utwór można w liczyć do tych dobrych. Nic do wartości tego albumu nie wnosi taki „Sending of Dead”, pomimo że klawisze zostały rozegrane z pasją. Znów nieciekawy riff, który zamiast wciągać, to wnerwia i przynudza. Zabrakło pomysłu również na jakiś chwytliwy refren, jedynie solówki warte są odsłuchania, resztę należy przemilczeć. Jednym również z najlepszych utworów na płycie jest „Sarah's Night”. Rozegrane na wstępie partie klawiszowe przypomina nam o albumie „The Eye”. Jest nastrój, jest pomysłowość i jest luz. Nie spinki, nie ma udawania, że jest dobrze. Tutaj jest wylew emocji zarówno wokalisty, jak i wioślarzy. Taki fajny tytuł ma „The Exorcist” , a taki przeciętny jest. Znów słychać granie na siłę, gdzie nuda góruje nad resztą. To już lepiej się słucha takiego „Unclean Spirits”, który nic nie wnosi i raczej ma budzić grozę, ale przynajmniej nie przynudza, a ma w sobie więcej luzu niż cały album. „Cross of Baron Samedi” to znów tortury dla uszu i nie pomaga nawet zmiany stylu śpiewania przez Kinga. Ten utwór brzmi cały album, co świadczy o nijakości tego albumu, o jego słabym poziomie. Album kończą dwa krótkie kawałki, które mają napełnić album nastrojem, mowa o „If i only knew,” oraz „Aftermath”. Wrażenie po całości nie należy do pozytywnych. Nie smak, rozczarowanie, żal że w taki sposób została zmarnowana godzina czasu. 3-4 utwory są warte uwagi, zwłaszcza „loa House”, który jest przykładem jak miał brzmieć cały album. Tutaj jest pomysł, jest drapieżność i jest energia, gdzie jest to taki jakby wyjątek w przeciwieństwie do całego albumu, gdzie panuje nijakość, powtarzające się riffy i smętne refreny. Nie ratuje album ani dobra gra gitarzystów, wokal Kinga, klimat i historia. Fanem jestem i kocham Kinga, ale jak widać aż tak ślepo nie jestem zapatrzony i więcej niż 4.5/10 nie mogę dać, bo nie wypada. King na szczęście potem najwyraźniej zrozumiał swój błąd i wydał kolejne bardzo dobre albumu i znów wrócił na swój tron. Kto nie słyszał, niech sobie odpuści, kto słyszał już ten album, pewnie żałuje....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz