Strony

czwartek, 14 lipca 2011

ANTHRAX - Persistance of Time (1990)

Czy Thrash Metal zawsze musi się kojarzyć z łojenie i dziką muzyką? Czy zawsze musi się kojarzyć z Metaliką? Wkurwia mnie kiedy właśnie ktoś sobie tak myśli. Często pomijany jest taki Anthrax. Choć dla mnie jest to zespół o wiele lepszy niż owa Metalika. Zespół w bardzo udany sposób łączy Thrash z innymi gatunkami muzycznymi jak choćby punk czy też heavy metal. Po wydaniu w 1988 „State of Euphoria” zespół rozpoczął pracę nad piątym albumem studyjnym zwanym „Persistence of Time”. Tak jak i przy poprzedniej sesji nagraniowej, tak samo i przy tej nie obeszło się bez problemów. Tym razem podyktowane były one konfliktem między muzykami, aczkolwiek dobro zespołu wygrało i udało się nagrać jeden z najlepszych albumów Anthrax. Warto wspomnieć, że ich studio w czasie sesji poszło z dymem. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu, jest to dłuższy materiał i mniej radosny. Poziomem dorównuje do genialnego „Among The living”. Album ma bardzo ciekawy klimat taki nieco mroczny, czy też ponury. Teksty też ciekawe i ambitne dotyczące przemijającego życia. Również pod względem aranżacji jest perfekcyjnie. I choć skład zespołu nie uległ zmianie, to jednak Joe Belledonna rozegrał partię życia, gdzie jego wokal jest czysty i bardzo udanie wyciąga górki. Produkcją zajął się sam zespół, a pomógł im w tym Mark Dodson. Chciałbym ,też podkreślić że album posiada jedną z piękniejszych okładek w dyskografii. Na swój sposób jest...przerażająca i intrygująca ze względu na ową tajemniczość. Zespół pokusił się tym razem o 11 utworów, liczących ponad godzinę czasu. Trzeba przyznać, że sporo jak na thrashowy album. Jednak mimo to zespół nie nudzi, nie wydłuża nie potrzebnie, wszystko jest tak jak być powinno.
Krążek otwiera nic innego jak tykanie zegarka i tak o to mamy w sumie tytułowy „Time”. Bardzo ciekawe wejście gdzie i Charlie Banette prezentuje swoją życiową partię jeśli chodzi perkusje. Riffy tutaj są takie typowe dla zespołu. Ciężkie i zagrane z taką młodzieńczą finezją. Jest szybko i niezwykle energicznie. Oczywiście cały czas nam towarzyszy niesamowity klimat. Utwór liczy sobie 7 minut i powiem wam, że nie jeden zespół chciałby tworzyć takie 7 minutowe killery. Bardzo udanie jest urozmaicony kawałek różnymi interesującymi motywami. No i ten refren – od razu chwyta. Już chyba zawsze kwestia „Paranoia” będzie mi się kojarzyć z Anthraxem. Solówki iście heavy/ speed metalowe. Melodyjne i pełne dynamiki. Mroczny i posępny klimat nie opuszcza nas w „Blood”, który ma jedno z lepszych wejść na płycie. Tutaj jednak w porównaniu do poprzedniego utworu wyeksponowano melodyjność i przebojowość. Jest to kolejny długi wałek na płycie. Tyle ile razy przewija się słowo „Blood” no nie trudno sobie nucić ten utwór. Refren jest bardzo łatwo zapadający w pamięci, ale czym byłby utwór bez tych genialnych partii gitarowych? Kolejny killer i jedna z najlepszych kompozycji zespołu ever. Innym rodzajem jest „Keep It In The Family” tutaj mamy do czynienia z najcięższym utworem na płycie. Wolne tempo i taki mocny riff, lecz mimo ciężaru wszystko nie jest pozbawione melodyjności. Co jest niewątpliwą atrakcją utworu to zmiany temp oraz chwytliwy refren, który już to raz. Zespół nie rezygnuje z długości trwania utworu w „In my World”. Nic dziwnego, że ten utwór posłużył jako promocja albumu i utwór do którego nakręcono klip. Wszystko tutaj łatwo zapada w pamięci. Poza tym trzeba podkreślić, że nie ma tutaj kombinowania, jest natomiast prostota. Taką prawdziwą petardą i jazdą bez trzymanki jest „Gridlock”. Można podziwiać niezwykła partię Charliego, ale nie tylko można także potupać sobie nogą do rytmu szybkiego riffu. Choć jest to szybkie i ostre granie, to wciąż mamy tutaj sporą dawkę melodyjności, co daje się nam we znaki od samego albumu. Od tego kawałka zaczynają się krótsze kompozycje. Czy wam też na długo zostaje „Long Time Comin”? Następny utwór to jest „Intro The Reality” zaczyna się wstawką ze starego serialu „Strefa Mroku”. Ciekawy jest to instrumentalny kawałek. Dlaczego? Bo postawiono tutaj na melodie i chwytliwe granie, pozbawione jakiś durnych popisów i granie gwiazdy popisów wirtuozerskich. Utwór szybko przechodzi w kolejny killer „Belly of the Beast” i dominuje tutaj heavy metal. W sumie jest to rozwinięcie pomysłów z instrumentalnego utworu. Kawałek również posłużył jako materiał promocyjny. Ciekawe zostały tutaj zaaranżowane solówki. Bardzo chwytliwa kompozycja. Ciekawie i zarazem lepiej od oryginału wypadł cover Joe Jacksona – „Got The time”. Bardzo fajny kawałek, w którym dominuje szybkość , dynamika i punk. Refren taki skoczny i nadaje się żeby wzruszyć publikę. Solówka to też pewna atrakcja. Zwłaszcza ta basowa zagrana przez Franka Bello.
Bardzo fajnie też wypada „H8 Red” gdzie jest nieco wolniejsze tempo i do tego ciekawe wtrącenia wokalne Iana. Kawałek ma do zaoferowania bardzo wiele, a jedną z nich jest bardzo energiczna solówka Spitza, który jest bardzo wyrazista. Zagrana z taką pasją i z polotem. Dla mnie popisem muzyków pod względem instrumentalny jest taki „One Man Stands”.Można usłyszeć tutaj sporo ciekawych melodii i motywów. Refren tutaj jest bardzo melodyjny i tekst zresztą tak został ułożony, że sporo kwestii zostaje w głowie. Jak dla mnie kolejny killer. Całość zamyka szybki i również bardzo dynamiczny „Discharge”, który należy zaliczyć do najszybszych kawałków na płycie. Bardzo podoba mi się chwytliwy i bardzo zapadający refren.

Takie albumy jak ten nie powstają często, a jest to bez wątpienia jeden z najlepszych płyt Anthrax i jedna z najlepszych w historii Thrash Metalu. Stawiam ów album na równi z „Among The living”. Perfekcja pod każdym względem. Warto zaznaczyć, że jest to ostatni album z Joe Belladonną i co ciekawe zespół, nigdy nie osiągnął takiego poziomu co z Joem może za sprawą nowego albumu wrócą znowu do swojego nieziemskiego poziomu, może znów uświadczę perfekcję? Tak więc rok 1990 to nie tylko Painkiller Judas Priest, ale też „Persistence of Time” Antraxa. Nota: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz