Master of the Rings był powrotem do power metalu, ale wciąż jednak nie był tak genialny, żeby zatrzeć nie zadowolenie fanów po 2 słabszych albumach na czele z Chamelon. The Time Of The Oath z 1996 r okazał się tym albumem, który był przypieczętowaniem powrotu zespołu. Albumowi towarzyszyła misja nagrania coś co można było zadedykować byłemu koledze z zespołu, który popełnił samobójstwo w wyniku choroby umysłowej, z którą sobie nie radził. Album właściwie można by uznać za taki koncept album. Dlaczego? Ano dlatego, że zespół skupił się na przypowieściach słynnego Nostradamusa. Produkcją albumu zajął się znany niektórym z Keeperów Tommy Newton. Nie tylko brzmienie wiąże się ze strażnikiem siedmiu kluczy, wystarczy spojrzeć na okładkę i mamy nieco zmieniona okładkę pierwszej części. Okładkę narysował Frederick Moulert i zrobił to z pasją. Zespół nagrał płytę w tym samym składzie co poprzedni album.
Helloween bez wątpienia tym albumem przypieczętował sobie powrót na szczyt kariery i sławy. The Time of The Oath zdobył duże grono fanów. Wg mnie jest to chyba jedyny album z Derisem który mógłby mieć tytuł The Keeper Of The Seven Keys part3. Album cholernie jest mocny i bardzo power metalowy, jest bez wątpienia bardziej dopracowany niż poprzednik, bardziej spójny no i współpraca muzyków jest wręcz idealna. A głos Andiego Derisa nabrał jeszcze większych rumieńców, cholernie się rozwinął od poprzedniego albumu. Nie jest taki nie śmiały, nie jest taki nie pewny. Pan Weiakth wziął się do ostrej roboty i stworzył większość kawałków, przez co płyta jest bardzo Helloweenowa, słychać ducha pierwszych płyt z naciskiem na Keeperów. Mamy więc dużo chwytliwych melodii, zapadających w ucho refrenów i co ważne są partie gitarowe na poziomie takim, jakim zespół nas przyzwyczaił za sprawą Kepperów. Wszystkie te elementy przyczyniły się do tego, że powstał zajebisty album, nazwałby go nawet arcydziełem i bez wątpienia jest to jak na razie najlepszy album od czasów Keeperów. Co go różni od Keeperów to ponad godzinny czas trwania co jednak można było nieco przykrócić, bo w paru momentach wyjdzie owe nie potrzebne przedłużanie czy wciskanie na siłę.
Nie ma żadnych niepotrzebnych intr, od razu Helloween rusza z kopyta i zapodaje nam piekielnego killera w postaci „We Burn”, którego o dziwo autorem jest Andi Deris. Szczerze na początku miałem wątpliwości, czy faktycznie Andi mógł stworzyć takie niszczyciela, ale jednak szybko rozwiałem moje wątpliwości po tym jak zerknąłem do książeczki. Słychać tutaj klimat lat 80, słychać radość, słychać ten wesoły Helloween, choć trzeba przyznać że mrocznego wcielenia też nie zabraknie. Jest taki typowy prosty i chwytliwy riff jak i koncertowy refren. No i mamy naprawdę piękny pojedynek na solo, taki na miarę Keepera. Słychać, jak zespół zrobił kilka kroków na przód w porównaniu do poprzednika. Co ważne słychać tutaj power metal pełną gębą.
Deris potrafi też mnie wrzeszczeć i używać swojej chrypki, a stara się śpiewać czysto, momentami pod Kiske co słychać w momencie przed refrenem. Deris właśnie za sprawą takich utworów jak ten przypomina nam nie raz, że tak naprawdę Helloween to on, bez niego to ten zespół nie przetrwa. To on ma pomysły liryczne jak i muzyczne, nie raz piszę większość utworów na album. Świetnie wypełnia pustkę po Hansenie. Utwór szybko przemija i zaczyna się „Steel Tormentor”, który jest autorstwa Micheal Weikatha. Bardzo podoba mi się taki luzacki klimat i takie bujające tempo. Do tego mamy chwytliwe melodie i refren, który przypomina nam o genialnym „Eagle Fly Free” który uważam, za jeden z najlepszych utworów Micheala. Śmiało ten utwór można do nich zaliczyć. Jak sam Micheal mówił w wywiadach, to jest jego autorski kawałek w stylu Judas Priest. Cóż gitary brzmią może i podczas JP, choć dla mnie i tak najwięcej w tym jest Helloween. Znów mamy świetny popis gitarowy podczas solówek, znów nasuwa się strażnik. „Wake up The Mountain” utwór autorstwa Kuscha i Derisa. Utwór jest chwytliwy, prosty, może i nieco wiejski, za sprawą monotonnego riffu, czy refrenu. Ale partie gitarowe, zwłaszcza solówki ratują kawałek przed kompromitacją. Bez wątpienia nr.1 i takim najbardziej popularnym kawałkiem z tego albumu jest „Power”, autorstwa Micheala. Powiedziałby nawet idealny kawałek na miarę future world czy innych wielkich kawałków. Kawałek jest bardzo koncertowy to też grany jest dość często na koncertach. Jest melodyjnie, przebojowo i prosto jak przystało na strażnika. No i na tym albumie znalazła się też najpiękniejsza ballada od czasu „A tale that wasn't Right” -mowa o Forever & one ( Neverland) autorstwa derisa. Nigdy potem nie stworzyli tak pięknej ballady i jest to kolejny aspekt przybliżający ten album do Keepera. Co za przepiękny klimat , normalnie serce się kraja. A Deris wszystkim udowadnia, że ballady też są jego mocną stroną. Nic dziwnego, że Power właśnie ten utwór posłużył za kolejny singiel, który promował album. No i nie zabrakło też naprawdę szybkiego i ostrego power metalowego killera - „Before The War” to wg mnie najszybsza kompozycja na albumie. Znów Deris pokazuje się jako znakomity kompozytor taki na miarę Hansena. Świetny kawałek, szkoda że już nie grają go na koncercie. Pod względem gitarowym znów jest genialnie i można u słyszeć naprawdę ciekawy popisy muzyków.
Połowa albumu za nami, a w drugiej części nieco spada poziom. Taki „A million To One”taki bardziej rockowy i choć brzmi całkiem dobrze, to jakoś nie pasuje zbytnio do koncepcji albumu.
Najlepiej prezentuje się w tym utworze solówka. Największą wpadką na tym albumie jest „Anything Mama Dont like”- autorstwa Derisa i Kuscha. Nie trafiony pomysł, taki rockowy kawałek z wiejskim refrenem. Niestety, ale taki kawałek jak ten jest dla mnie zbyt irytujący i ciągnie ocenę na dół. Dalej chłopacy rekompensują się za śmieszny kawałek i dają nam kolejny killeski utwór w postaci „King will be Kings- autorstwa pana Weikiego. Jest to kolejna galopada power metalowa. Jest to szybka kompozycja z chwytliwym refrenem, coś na miarę Keepera.
Tak jak to było Keepery, musiał się tam znaleźć nieco dłuższy utworek. No i również tutaj taki się znalazł, aczkolwiek nie liczy on tyle co tamte kolosy. Mowa o „Mission Motherland”-autorstwa Michela! Tematycznie dotyczy on inwazji obcych na planetę ziemię. Sam utwór ma bardzo fajny taki tajemniczy, taki utrzymany w s-f klimat. Jest to kilka różnych chwytliwych motywów. Kolejnym słabszym momentem „If I knew”- kolejna ballada, tym razem autorstwa Weikiego. Jest tylko dobra, bo do Forever and One ma daleko. Na koniec mamy najcięższy utwór na albumie, który autorstwa Derisa i Grapowa, mowa o tytułowym „The Time Of the oath” .
Dla mnie jest to jeden z najlepszych kawałków w historii zespołu. Szkoda że tak rzadko jest grany na koncertach. Jest mroczny i utrzymany w średnim tempie. Tutaj słychać styl grania Rolanda, jaki później będzie bardziej uwypuklony na Masterplan.
The Time Of The Oath to mimo swojego upływu czasu wciąż znakomity album, który idealnie prezentuje styl Helloween i wg mnie jest to album lepszy od poprzednika, jest bardziej dopracowany, bardziej przemyślany, no i każdy z muzyków rozwinął skrzydła. Ale najbardziej rozwinęli się: Roland i Andi! Brawa dla nich. Szkoda, że Roland praktycznie żadnego kawałka nie stworzył. Cóż nie można mieć wszystkiego. Album jest bardzo melodyjny, momentami jest nawet ciężko i bardzo ostro. Ale to wciąż ten Helloween, którego znamy i kochamy. Jedna z najlepszych płyt w ich dorobku 9/10 i jest to album, w którym zapewne chciałby zagrać Ingo.
Helloween bez wątpienia tym albumem przypieczętował sobie powrót na szczyt kariery i sławy. The Time of The Oath zdobył duże grono fanów. Wg mnie jest to chyba jedyny album z Derisem który mógłby mieć tytuł The Keeper Of The Seven Keys part3. Album cholernie jest mocny i bardzo power metalowy, jest bez wątpienia bardziej dopracowany niż poprzednik, bardziej spójny no i współpraca muzyków jest wręcz idealna. A głos Andiego Derisa nabrał jeszcze większych rumieńców, cholernie się rozwinął od poprzedniego albumu. Nie jest taki nie śmiały, nie jest taki nie pewny. Pan Weiakth wziął się do ostrej roboty i stworzył większość kawałków, przez co płyta jest bardzo Helloweenowa, słychać ducha pierwszych płyt z naciskiem na Keeperów. Mamy więc dużo chwytliwych melodii, zapadających w ucho refrenów i co ważne są partie gitarowe na poziomie takim, jakim zespół nas przyzwyczaił za sprawą Kepperów. Wszystkie te elementy przyczyniły się do tego, że powstał zajebisty album, nazwałby go nawet arcydziełem i bez wątpienia jest to jak na razie najlepszy album od czasów Keeperów. Co go różni od Keeperów to ponad godzinny czas trwania co jednak można było nieco przykrócić, bo w paru momentach wyjdzie owe nie potrzebne przedłużanie czy wciskanie na siłę.
Nie ma żadnych niepotrzebnych intr, od razu Helloween rusza z kopyta i zapodaje nam piekielnego killera w postaci „We Burn”, którego o dziwo autorem jest Andi Deris. Szczerze na początku miałem wątpliwości, czy faktycznie Andi mógł stworzyć takie niszczyciela, ale jednak szybko rozwiałem moje wątpliwości po tym jak zerknąłem do książeczki. Słychać tutaj klimat lat 80, słychać radość, słychać ten wesoły Helloween, choć trzeba przyznać że mrocznego wcielenia też nie zabraknie. Jest taki typowy prosty i chwytliwy riff jak i koncertowy refren. No i mamy naprawdę piękny pojedynek na solo, taki na miarę Keepera. Słychać, jak zespół zrobił kilka kroków na przód w porównaniu do poprzednika. Co ważne słychać tutaj power metal pełną gębą.
Deris potrafi też mnie wrzeszczeć i używać swojej chrypki, a stara się śpiewać czysto, momentami pod Kiske co słychać w momencie przed refrenem. Deris właśnie za sprawą takich utworów jak ten przypomina nam nie raz, że tak naprawdę Helloween to on, bez niego to ten zespół nie przetrwa. To on ma pomysły liryczne jak i muzyczne, nie raz piszę większość utworów na album. Świetnie wypełnia pustkę po Hansenie. Utwór szybko przemija i zaczyna się „Steel Tormentor”, który jest autorstwa Micheal Weikatha. Bardzo podoba mi się taki luzacki klimat i takie bujające tempo. Do tego mamy chwytliwe melodie i refren, który przypomina nam o genialnym „Eagle Fly Free” który uważam, za jeden z najlepszych utworów Micheala. Śmiało ten utwór można do nich zaliczyć. Jak sam Micheal mówił w wywiadach, to jest jego autorski kawałek w stylu Judas Priest. Cóż gitary brzmią może i podczas JP, choć dla mnie i tak najwięcej w tym jest Helloween. Znów mamy świetny popis gitarowy podczas solówek, znów nasuwa się strażnik. „Wake up The Mountain” utwór autorstwa Kuscha i Derisa. Utwór jest chwytliwy, prosty, może i nieco wiejski, za sprawą monotonnego riffu, czy refrenu. Ale partie gitarowe, zwłaszcza solówki ratują kawałek przed kompromitacją. Bez wątpienia nr.1 i takim najbardziej popularnym kawałkiem z tego albumu jest „Power”, autorstwa Micheala. Powiedziałby nawet idealny kawałek na miarę future world czy innych wielkich kawałków. Kawałek jest bardzo koncertowy to też grany jest dość często na koncertach. Jest melodyjnie, przebojowo i prosto jak przystało na strażnika. No i na tym albumie znalazła się też najpiękniejsza ballada od czasu „A tale that wasn't Right” -mowa o Forever & one ( Neverland) autorstwa derisa. Nigdy potem nie stworzyli tak pięknej ballady i jest to kolejny aspekt przybliżający ten album do Keepera. Co za przepiękny klimat , normalnie serce się kraja. A Deris wszystkim udowadnia, że ballady też są jego mocną stroną. Nic dziwnego, że Power właśnie ten utwór posłużył za kolejny singiel, który promował album. No i nie zabrakło też naprawdę szybkiego i ostrego power metalowego killera - „Before The War” to wg mnie najszybsza kompozycja na albumie. Znów Deris pokazuje się jako znakomity kompozytor taki na miarę Hansena. Świetny kawałek, szkoda że już nie grają go na koncercie. Pod względem gitarowym znów jest genialnie i można u słyszeć naprawdę ciekawy popisy muzyków.
Połowa albumu za nami, a w drugiej części nieco spada poziom. Taki „A million To One”taki bardziej rockowy i choć brzmi całkiem dobrze, to jakoś nie pasuje zbytnio do koncepcji albumu.
Najlepiej prezentuje się w tym utworze solówka. Największą wpadką na tym albumie jest „Anything Mama Dont like”- autorstwa Derisa i Kuscha. Nie trafiony pomysł, taki rockowy kawałek z wiejskim refrenem. Niestety, ale taki kawałek jak ten jest dla mnie zbyt irytujący i ciągnie ocenę na dół. Dalej chłopacy rekompensują się za śmieszny kawałek i dają nam kolejny killeski utwór w postaci „King will be Kings- autorstwa pana Weikiego. Jest to kolejna galopada power metalowa. Jest to szybka kompozycja z chwytliwym refrenem, coś na miarę Keepera.
Tak jak to było Keepery, musiał się tam znaleźć nieco dłuższy utworek. No i również tutaj taki się znalazł, aczkolwiek nie liczy on tyle co tamte kolosy. Mowa o „Mission Motherland”-autorstwa Michela! Tematycznie dotyczy on inwazji obcych na planetę ziemię. Sam utwór ma bardzo fajny taki tajemniczy, taki utrzymany w s-f klimat. Jest to kilka różnych chwytliwych motywów. Kolejnym słabszym momentem „If I knew”- kolejna ballada, tym razem autorstwa Weikiego. Jest tylko dobra, bo do Forever and One ma daleko. Na koniec mamy najcięższy utwór na albumie, który autorstwa Derisa i Grapowa, mowa o tytułowym „The Time Of the oath” .
Dla mnie jest to jeden z najlepszych kawałków w historii zespołu. Szkoda że tak rzadko jest grany na koncertach. Jest mroczny i utrzymany w średnim tempie. Tutaj słychać styl grania Rolanda, jaki później będzie bardziej uwypuklony na Masterplan.
The Time Of The Oath to mimo swojego upływu czasu wciąż znakomity album, który idealnie prezentuje styl Helloween i wg mnie jest to album lepszy od poprzednika, jest bardziej dopracowany, bardziej przemyślany, no i każdy z muzyków rozwinął skrzydła. Ale najbardziej rozwinęli się: Roland i Andi! Brawa dla nich. Szkoda, że Roland praktycznie żadnego kawałka nie stworzył. Cóż nie można mieć wszystkiego. Album jest bardzo melodyjny, momentami jest nawet ciężko i bardzo ostro. Ale to wciąż ten Helloween, którego znamy i kochamy. Jedna z najlepszych płyt w ich dorobku 9/10 i jest to album, w którym zapewne chciałby zagrać Ingo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz