Mówi się, że Tobias Sammet to kiepski wokalista, mówi się że gra komercyjną muzykę, wtórną, mało energiczną, że album to już nie jest ten poziom co kiedyś, albo też że robi za każdym razem skok na kasę. Jednak czy można nazwać go beztalenciem? Czy można nazwać go kiepskim muzykiem. Na pewno nie. Jego styl się kocha albo nienawidzi. Dlaczego jest dzisiaj tak rozpoznawalny, dlaczego go tak ludzie kochają? Po pierwsze za charyzmę, ciekawy wokal, nie będący kolejną kopią Kiske, Halforda, czy też Dickinsona, ale przede wszystkim za geniusz kompozytorski. Jasne obecnie gdzieś Sammet się zagubił i jest w potrzasku. Ale to właśnie jego czucie do muzyki, to jego komponowanie jest tym co go wybija ponad szeregi. Edguy to tylko taki przedsmak, ale geniusz Sammet jedynie potrafię wyczuć w Avantasii. Projekt który miał być jednorazowy wyskokiem, czymś co miało poruszyć rzeszę jego fanów, a także fanów power metalu. I poruszyło bo „Metalowa Opera” jest jedną z najlepszych płyt w tym gatunku od czasów Keeper of the seven Keys' Helloween. Ktoś powie że to nazwiska przyciągnęły słuchaczy, że to granie pod Helloween zebrało takie obite żniwa. Ale czyj był to pomysł, kto napisał kompozycję, kto skomponował wszystkie utwory, kto rozłożył gości? No kto? Sammet. Tak więc to wszystko zawdzięczamy jego geniuszowi, bo jak dla mnie znane nazwiska nie są gwarantem wysokiego poziomu, wszystko zależy od kompozytora. Po latach jednak pomysł na kontynuację tego projektu wróciły. Mówiło się, że to skok na kasę, że Sammet nie ma już pomysłów i stara się ratować tym projektem. Nie było historii, otoczki fantasy, byli bardziej komercyjni muzycy i inny styl, taki mniej power metalowy, a mimo to „The scarecrow” zyskał poparcie fanów jasne nie wszystkich. Starzy zagorzali fani oczekiwali drugiej Metalowej Opery gdzie są power metalowe petardy. Jednak Tobias Sammet chciał pokazać, że ma muzykalną duszę i chciał zaprezentować nieco ambitniejszą muzykę niż power metalowe galopady. Na początku byłem przeciwny temu, bo to było jego korzenie, ale on miał inną wizję. Co ciekawe ,było trochę power metalu, ale tak to album zdominował nieco hard rock, nieco heavy metal i nieco symfoniczne patenty. Komercyjny sukces został osiągnięty. Jednak mało kto wiedział, że nie wszystkie pomysły Sammet zmieścił na ten album, część trafiły na kolejne...dwa albumy. To dziś nie spotykane, bo zaledwie po dwóch latach od premiery „The scarecrow” i „Tinnitus Sanctus” i po męczącej trasie z Avantasia Sammet wydaje dwa albumy w tym samem czasie i to nie jest jakieś 40 minutowy album. Każdy z nich trwa godzinę, każdy z nich ma po 11 utworów. To jest dla mnie jedno z największych dzieł Sammeta. I piszę to osoba, która Edguy nie do końca kocha. Metalowa Opera była geniuszem i uważam, że „The wicked Symphony” „ Angel of Babylon” im nie ustępują. Wiem, wiem inne granie, inny okres, inna styl, inni goście, ale ten sam potencjał. Tutaj jednak granie nieco ambitniejsze, bo jest rock, Aor, heavy metal, jest też power metal. Jest misz masz. A teraz dlaczego to jest ciekawsze od podobnych projektów typu „Kaktus Project” czy Phenomena? Oba zespoły po pierwsze prezentują inne granie i co ciekawe nie brzmią one jak jakiś projekt lecz zespół, bo wszystko brzmi jednakowo, poza tym Sammet nie tworzy takie chaotyczne kompozycje co słychać na Kaktus Project, w którym liczy się tylko brzmienie i nieco szybsze tempo. Ale tam panuje chaos i nie porozumienie. Nie ma ani ciekawych melodii, anie refrenu który by porwał, co więcej nie ma takiego ładunku emocjonalnego co na tych dwóch albumach. Kaktus to granie pod Metal Opere, bo jest power metal, ale z czym do ludzi. Nie ma tej magii, takiego teatrzyku fantasy. I jasne może się podobać, bo aranżacja i brzmienie na bardzo dobrym poziomie, ale to nie zawsze oznacza genialny krążek. Pierwszym z albumów, które chce wam przedstawić jest „The Wicked Symphony”
Takiej podniosłości, takiej tajemniczości jaką słychać w „The wicked Symphony” dawno już nie słyszałem. Jest romantycznie, co słychać w baśniowej, wręcz w filmowej melodii. Wszystko zrobione zostało z rozmachem i to większym niż na poprzedniku. Ktoś powie, przecież to smęty, rockowe, wręcz popowe granie. Ale czyż w muzyce nie liczy się czasami coś więcej niż zniszczenie, niż pędzące galopady i energiczne solówki. No dla mnie tak. I to znalazłem to na tej płytach. W tym 10 minutowym kolesie jest i magia, są i uczucia. Jest podniosłość, łzy i smutek, przygnębienie i nadzieja. Główny motyw jest genialny, to nie jest ta banalna power metalowa jazda do jakiej przyzwyczaił nas Sammet. Arcydzieło, gdzie wokalnie Sammeta wspiera Jorn, Russel Allen. Nie muszę dodawać, że obaj wokaliści w znakomitej formie. Wspominałem, że jest power metal i nie kłamałem. Fani metalowej opery ucieszy zapewne „Wastelands”, w którym to większą część śpiewa nie zniszczalny wokalista dawnego Helloween – Micheal Kiske. Tak dynki słychać w refrenie i w riffie. Kawałek również przypomina inny kawałek Avantasii, a mianowicie „Shalter from the Rain”. To jest dowód, który odróżnia Sammeta od innych średnich i słabych muzyków, ze nie tylko świetnie komponuje pod swój głos, ale także pod innych i na tych albumach nie raz to usłyszymy, gdzie dany kawałek mógłby idealniej znaleźć się na albumach kapel macierzystych poszczególnych gości. To jest właśnie geniusz Sammeta, to dla tego jest genialny i rozpoznawalny, to jest talent, jaki innym projektom nie będzie dane, bo tam goście są ale nijak pasują do tego wszystkiego, a tutaj wszystko ładnie tworzy całość, jest harmonia, nie ma chaosu. Kolejny killer na albumie. Kiedy w internecie pojawiła się informacja odnośnie gości, modliłem się o Ripper bo kocham ten jego wokal i dla mnie jest to jeden z najlepszych wokalistów naszych czasów. Sammet zapewniał, że Ripper ma wystąpić w najcięższym utworze i w sumie nie kłamał. „Scales of Justice” to najcięższy kawałek i nie tylko pod względem wokalnym. Tutaj mamy ciężkie partie gitarowe, który mogą przypominać zespoły w których śpiewał Tim, a więc Iced earth, czy też Beyond fear, choć nigdzie nie było takiego killera. Jak dla mnie Sammet świetnie wyczuł klimaty i stworzył prawdziwą perłą. Również dobrze wyczuł Klausa Meine ze Scorpionsów, tworząc „Dying For Angel” który równie dobrze mógłby się pojawić na albumie Scorpionsów. Jest rock, jest bujający refren, jest impreza. Pamiętam jak większość fanów narzekała na „The Scarecrow”, że nie ma Andre Matosa. No i Sammet naprawia swój błąd i mamy owego pana w „Blizzard on a Broken Mirror” i słychać te progresywne patenty, słychać działalność Brazylijczyka. Znów ciekawy refren i dobrze skonstruowany utwór. Czy sammet się wypalił, czy w głowie mu tylko kasa, komercyjny sukces? Nie, on jest ambitnym muzykiem i pokazuje to w kolejnej kompozycji. „Runaway Train” jest to urocza kompozycja niczym otwieracz. Podobny czas trwania, podobny styl, podobny ładunek emocjonalny. Jest coś z Magnum, Jorna i to jest piękna muzyka. Nie liczy się szybkość,, ciężar, jest to po prostu inny świat. Mamy piękną aranżację, jest pianino i chwytający za serce refren. Najwięcej gości się tutaj zebrało, jest Kiske, Catley, Lande, Kulick. Mamy też trochę eksperymentów z dyskotekowymi klawiszami w „Crestfallen” w którym mamy skoczny motyw, a także podniosły refren. Mamy tez coś dla fanów hard rocka i Aor i Jorna czyli „Forever is a long Time”. Takiego rozrzutu i takie urozmaicenia dawno nie słyszałem, bo nawet znalazł się taki dark metal, co słychać „Black Wings” gdzie znów mamy znanego gościa – Ralf Zdiarstek. Kawałek jest mroczny, ale utrzymany w stylu Sammeta. Pierwsze miejsce na podium w kategorii power metal zajmuje oczywiście szybki „States of Matter” gdzie głównym wokalistą jest Russel Allen. Piękna melodia i dot ego anielski refren. Słychać tutaj stary Edguy i Avantasie. Mamy wszystko. Anie do tego bogatego składu brakuje tylko ...ballady i mamy wszystko. „The Edge” to jedna z piękniejszych ballad Sammeta ostatnich lat. Choć tutaj można doszukać się podobieństw do „Tinnitus sanctus”.
Avantasia dała mi ambitną muzykę, która nadaję się nie tylko do relaksu, szaleństwa, ale do refleksji, do przemyśleń i okno na lepszy świat, na świat magii i czarów. Jedni z jadą album za komercję, inni, że nie jest to metalowa opera, inni że goście są lepem na fanów. To ich zdanie. Album jest wyjątkowy jeśli chodzi o taką muzykę, nie chodzi tylko o projekty, ale też cały rok 2010, a także działalność Sammeta. Zawsze stawiał na prosty power metal, gdzie można było zatuszować nie do ciągnięcia. Teraz jest ambitnym muzykiem, gdzie ukazuje swoje inne inspirację muzyczne, które mają nieść ze sobą coś więcej niż tylko szybkie, bezmózgie granie. Ocena nie jest tak łatwo wystawić mogło by się wydawać. Album nie mam wad. Nie wykryłem słabych momentów, ale dam 9.5/10 Magia i wyższy poziom kultury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz