Strony

środa, 17 sierpnia 2011

KING DIAMOND - Abigail (1987)


Zgromadziliśmy się tu dzisiejszej nocy, żeby pogrzebać Abigail la Fey o której wiemy iż pierwszy raz urodziła się martwa siódmego dnia miesiąca lipca roku 1777. Mamy rok 2011 a historia ta wciąż trwa, wciąż gdzieś Abigail żyje i mieszka wśród nas słuchaczy. Abigail to dziewczynka która urodziła się martwa. Tym imieniem sygnowany jest następca „Fatal Portrait” tak dość prosto ale i upiornie:Abigail” czy tego chcecie czy nie, to imię będzie za wami chodziło. Po dość pozytywnym przyjęciu debiutu, zespół jak i wytwórnia mogła patrzeć w przyszłość z optymizmem. Po kilku miesiącach od debiutu zespół zaczął pracę nad kolejnym albumem. Już w grudniu roku 1986 zespół wszedł do studia Sound Track. Ponownie produkcją zajął się King Diamond, choć reszta zespołu tez miał w tym swój udział. Po kilku miesiącach od pracy w studio, światło dzienne teledysk oraz sam singiel „The Family Ghost” potem ukazał się już pełny album. Czy tylko mnie przeraża ta genialna okładka, którą zaliczam do tych najlepszych wśród okładek heavy metalowych? Pędząca kareta z trumną , las, oraz jeźdźcy. To wszystko jest wręcz niesamowite i za każdym razem nie można oderwać wzroku od tej niesamowitej okładki Thomasa Holma. „Abigail” to dla wielu fanów zespołu jak i dla mnie jeden z najlepszych albumów Kinga. Pierwszy koncept album w historii Kinga, pierwszy który zawiesił poprzeczkę najwyżej jak mógł. Historia opowiedziana na albumie nadała by się do horroru, historia dziewczynki Abigail, która narodziła się martwa. Świetnie została połączona warstwa liryczna, taka mroczna, mistyczna, pełna grozy, z warstwą instrumentalną, a więc progresywnym heavy metalem. Debiut w porównaniu do Abigail jest wręcz przeciętny, a wiele późniejszych albumów Kinga nie raz będzie musiało ustąpić miejsca Abigail. To jest właśnie fenomen tej płyt. Tutaj został określony styl zespoły w sposób idealny i do maksymalnych granic. Wszystko zostało tak zdefiniowane, że późniejsze albumy Kinga najczęściej określone są często „ marna kopia Abigail”, ale powód należy szukać w tym, że na drugim albumie zespół zawiesił tak wysoko poprzeczkę, do tego styl w jaki obraca się King nie pozwala na jakieś eksperymenty. To też malkontenci zarzucali mu później brak oryginalności. Skład, w którym został nagrany krążek jest taki na debiucie. Jednak po tournne odeszli zarówno Timi Hansen, po tym jak żona postawiła mu ultimatum: ona albo King, i tak chłop wybrał ją, a także  inny kolega z Meryful Fate – Micheal Denner, który chciał się skupić na rodzinie. „Abigail” sprzedawała się jak świeże bułeczki i zbierała i nadal zbiera znakomite recenzje. To nie przypadek, to nie telepatyczna zgodność, czy siły nadprzyrodzone, to geniusz tego albumu.

Początek albumu jest przerażający i to dosłownie. „Funeral” zaliczam do jednych z najlepszych intr heavy metalowych jakie kiedykolwiek powstały. Jest klimat pogrzebowy, jest dreszczyk emocji, jest mistycyzm, jest upiorny wokal Kinga no i sam tekst sprawia, że włosy stają dęba. Wystarczy posłuchać „Abigail musi zostać przybita do trumny siedmioma srebrnymi kołkami
Po jednym na każde ramię, rękę, kolano,a ostatni z siedmiu niech przechodzi przez jej usta, aby nigdy nie mogła powstać ponownie i czynić zła.
” Mija minuta i zaczyna się prawdziwa uczta dla ucha, ale też dla duszy. King Diamond dba nie tylko o warstwę instrumentalną w „Arrival”, ale też o warstwę liryczną. Od razu słychać wyższy poziom muzyczny niż na poprzedniku. Nie ma smęcenia i zadawania się z przeciętnymi melodiami. Tutaj mamy genialną partię gitarową, utrzymaną w średnim tempie, później przeplata się to z nieco szybszymi partiami. Mamy więcej popisów wioślarzy Kinga Diamonda, o wiele więcej niż na poprzednim albumie. Ale sam poziom ich gry na gitarze jest o klasę wyższy, ba nawet o kilka. King wyciągnął tez wnioski, jego wokal tez jest upiorny i jeszcze bardziej teatralny. Ale nie tylko jako wokalista rozwinął skrzydła. Również słychać postęp jako kompozytor. Nie ma jakiś takich średnich kompozycji, tutaj mamy pełną kulturę. Jest koncept album to i kawałki muszą być powiązane jedną historią. Tutaj mamy karawan z okładki, gdzie siedmiu jeźdźców zawozi trumnę do dworu w górach gdzie mieszka Miriam i Jonathan Lafey. Kawałek ma sporo ciekawych i zróżnicowanych motywów, do tego jest chwytliwy i zaliczam go do najlepszych utworów Kinga. Podobne zdanie mam o „Mansion in Darkness”, który jest jedną z najszybszych i najenergiczniejszych kawałków na albumie, a także w historii Kinga. Mamy tutaj niezwykły popis gitarowy Andiego, który wygrywa naprawdę imponujące solówki. Kawałek nie tylko niszczy szybkością i energią, ale też skocznością choćby w sekcji rytmicznej. Zaś jeśli chodzi o tekst, to tym razem mamy opis dworu, w który mieszkają państwo Lafey. Znów wysoki poziom liryczny który skomponował King budzi zachwyt i strach. No bo jak można być opanowanym przy takim tekście jak: „Oboje śpią przed świtu, śnią... śnią...I nie wiedzą o cieniu...Tak, cień na ścianie, zaczyna naprawdę żyć.”. Bardzo udanie wypada przyspieszenie w końcowej fazie utworu. Kultowym utworem podobnie jak te 2 poprzednie jest również singlowy „The Family Ghost”. Idealnie promował album nie tylko jako singiel, ale jako klip który często wyświetlany był na kanale MTV. Jest to mój ulubiony kawałek bo charakteryzuje się ciekawym średnim tempem i porywającymi partiami gitarowymi i takim wydźwiękiem do jako przyzwyczaił nas maestro Diamond.  Muszę przyznać, że Andy to pan partii gitarowych, to co znów wygrywa na początku budzi podziw. Oczywiście jest upiornie, teatralnie i nawet grobowo choćby poprzez chórki. Rodzinny upiór to Abigail, która poprzez to że jest duchem, opanowuje ciało swojej mamy Miriam. No tekst imponuje mi za każdym razem i to jest jeden z moich ulubionych utworów Kinga. Kolejny utwór na albumie to „the 7th  day Of July 1777”.  Tutaj utwór zaczyna się dość nie typowo, bo spokojnie, jest nawet akustyczna gitara. Sam riff i główny motyw tutaj znów oczarowują, ale najbardziej tutaj zapada w pamięci popis Andiego zarówno w początkowej fazie jak i podczas solówek. Utwór utrzymany w średnim tempie, ale wokale Kinga i tekst przykuwają uwagę, nawet wciągają na dłuższa metę. O czym tym razem mamy utwór? Dość ciekawa historia zostaje tutaj zawarta w tekście. Hrabia Lafey nakrył swoją żonę na zdradzie, i na fakcie że była w ciąży ale nie z nim. Hrabia nie chciał dopuścić, że by to owe dziecko które nazwał Abigail, odziedziczyła cały jego majątek. No i problem postanowił rozwiązać, spychając żonę ze schodów, by umarła. Właśnie w oku 1777 skręciła kark, wtedy to płód wyszedł martwy, a on swoją żonę spalił. Bardziej toporny i mniej taki przebojowy jest z kolei „Omens”. Tutaj dominuje ponure tempo, gitary i sam riff też nieco bardziej toporne, ale wciąż brzmi to genialnie. A to wokal Kinga niszczy obiekty, a to solówki imponują swoją finezją. Sam tekst porusza różne zjawiska ponad naturalne, które towarzyszą Lafey. W podobnej stylizacji utrzymany jest „Possesion” gdzie przyjazne melodie i chwytliwość są zdominowane przez toporność i posępność. Wciąż jednak jest klimat, teatralność i niezwykła aranżacja, tak grają tylko zespoły pierwszo ligowe. Tekst tym razem opisuje opętanie Miriam i o tym jak to jest pożerana od wewnątrz. Bez wątpienia do najlepszych kompozycji Kinga Diamonda zaliczyć należy tytułowy „Abigail” to jest 100 % Kinga i jego stylu. Mamy charakterystyczne riff, taki nieco bujający, nieco posępny i taki nieco skoczny. Klimat grozy dominuje każdą partię wokalną. Są piski Kinga, są jego teatralne popisy. Kawałek jest chwytliwy i to pod każdym względem. Tekst opowiada o tym jak Abigail jako dusza nie czysta przemawia przez ciało Miriam i o tym jak przemawia ona do Jonathana. Znów upiorny tekst, który poruszy nie jednego fanatyka filmów grozy. Tak więc muzycznie i lirycznie geniusz. Całość zamyka najbardziej rozbudowana kompozycja na albumie tj „Black Horsemen” w którym mamy sporo urozmaiconych partii gitarowych motywów, mamy wolne tempo i akustyczne gitary w początkowej fazie, nieco o cięższe granie w dalszej fazie, gdzie znów jest przerażający klimat, ale jest też ciężar, agresja i wszystko brzmi fantastycznie. Znów sporo dawka intrygujących motywów. Jednakże całość zdominowana jest przez nieco wolniejsze granie. Tekst porusza temat wywiezienia trumny Abigail przez czarnych jeźdźców.
Płyta miała swoja premierę w 1987 r i dziś mija 24 lata, a krążek wciąż oczarowuje, wciąż opętuje  nowe dusze słuchaczy. Wciąż przyciąga rzeszę słuchaczy, wciąż imponuje klimatem grozy, wciąż zachwyca świeżością i oryginalnością. W stylu jaki zaprezentował King Diamond nie grał wcześniej nikt, a ni później też nie było zbytnio konkurencji. Fakt, zespół postawił sobie poprzeczkę wysoko, ale to że później już nic dobrego nie nagrali to bzdura. Na dowód nie trzeba było czekać...”Them” to jest album, który poziomem nie odbiega od Abigail. Motorem napędzający muzykę Kinga jak i ten album jest nie tylko świetny wokal Kinga, nie tylko chemia między gitarzystami, ale przede wszystkim klimat i nie banalna historią, której nie powstydziłby się sam Stephen King, czy Lovecraft. ...To koniec innej kołysanki...Przyszedł czas powiedzieć dobranoc...a „Abigail” niech żyje w każdym z nas. Nota: 10/10

1 komentarz:

  1. Abigail, Them i Conspiracy. Trudno wybrać najlepszą. Te trzy trzeba słuchać razem.

    OdpowiedzUsuń