Strony

wtorek, 30 sierpnia 2011

SILVERDOLLAR - Morte (2011)

Szwedzki Silverdollar grający power/heavy metal zaczynał jak większość kapel czyli jak zespół grający covery. Zespół powstał w 1996 roku, i dopiero w roku 2002 pokazał się ich pierwszy krążek, ale była taka komplikacja zawierające covery innych zespołów. W końcu przyszedł czas na ich własny materiał i debiut z prawdziwego zdarzenia. W 2007 roku pojawił się „Evil Never Sleeps”. Minęły 4 lata i zespół pod okiem nowej wytwórni tj Massacre Record wydał nowy album pod tytułem „Morte”. Na albumie właściwie nie tylko słychać wcześniej wspomniane gatunki. Jednakże czy to jest album o którym świat będzie pamiętał za kilka miesięcy? Nie, jest to kolejny album, który mile zabawia słuchacza przez 50 minut, a no koniec nie ma jakiś refleksji, nie ma totalnego zniszczenia, a o wyniesieniu czegoś ze słuchania można zapomnieć.


Od pierwszych minut słychać przede wszystkim dobre brzmienie i to ono jest jedną z głównych atrakcji tego albumu. No i zespół na otwieracz dał najdłuższy kawałek w postaci „Co2”. No tutaj akurat za bardzo nie słychać power, ale za to słychać coś Doom metalu, słychać z Black Sabbath, coś z jacobs dream i coś z Judas Priest i te zespoły najbardziej dają o sobie znać na tym albumie. Kawałek utrzymany w wolnym tempie i za dużo plusów się tutaj nie doszukamy. Na pewno warty wyróżnienia jest Esa Englund, który łączy manierę wokalną Chaza Bonda z Jacobs dream i Bruca Dickinsona z Iron maiden. Na plus też brzmienie i ciężar. Nie podoba mi się struktura, melodie, refren, bo nie brzmi to jakoś nadzwyczajne. Solówki dobre, ale uważam, że w ciągu tych 7 minut powinno się dziać nieco więcej, powinno być więcej ciekawych motywów. A tego nie ma. Ów Heavy/ power metal można usłyszeć w „Damage Done” choć tutaj nasunął mi się ostatni album UDO. Jest lepiej niż w przypadku otwieracza, Jest jakaś chwytliwa melodia, jest dynamika, jest łatwo w padający w ucho refren i taki heavy/ power metal mogę słuchać, nie ma w tym niczego nowego, nie ma jakiejś oryginalności. Epicko zaczyna się „Eternal glory” ma się na myśli Hammerfall, jednak po kilku sekundach się wszystko wyjaśnia i mamy miałkie granie. Słychać jakieś zapędy pod nowoczesnego rocka. Tylko Esa stara się wycisnąć coś z tego kawałka i gdyby nie on i prosty refren to byłoby po utworze. Basowy początek do „Evil Good” bliżej ma do doom metalu. Dalej za to mamy heavy/ power metal. Jest skocznie i nieco bardziej melodyjnie. Fakt, nie ma za grosz w tym oryginalności, ale jest ciężko i agresywnie i robi to wrażenie. Chyba nie muszę dodawać, że to jedna z najlepszych kompozycji na albumie? Choć mi najbardziej do gustu przypadł „Evil Never Sleps”, tak tytuł jest taki sam jak tytuł debiutu. Kawałek przede wszystkim jest skoczny, przebojowy i mamy tutaj zarówno atrakcyjną sekcję rytmiczną, jak i refren. Kawałek mi się nieco skojarzył z Judas Priest. Innym utworem jest taki „Hear me” gdzie jest bardziej stonowane tempo, jest nieco rockowo, co słychać w melodiach i w refrenie. Nie ma zbytnio się nad czym rozczulać, bo jest to nieco słabszy kawałek na tej długiej trackliście albumu. Zespół długo kazał czekać na jakąś power metalową petardą, ale w końcu się do czekałem. „HF” może nie jest jakaś ultra szybką petardą, ale ma przynajmniej power metalowy riff, szybki, melodyjny i łatwo w padający w ucho. Jest to jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Szkoda, że zespół nie poszedł za ciosem i nie kontynuował motywu z riffu w dalszej części utworu. Coś z Doom metalu uświadczymy w tytułowym „Morte” nasuwa mi się ostatnie lata działalności Dio. Jest klimat, jest pomysł, ale jest to mało atrakcyjne. Najlepszym momentem tego utworu są oczywiście solówki, a reszta to średnia krajowa. Jeśli chodzi o szybkość i dynamiczne granie, to na „Morte” pierwsze miejsce zajmuje „ Ranging Eyes” i to jest również jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. Fani Astral Doors czy też Dio powinni być zachwyceni. Zaś w początkowej fazie „Rot” słychać Blazy Bayle czy nawet Iron maiden. Jednak dalej raczej słychać kapłana niż dziewice. Kawałek jest dobry i nic ponadto. A to już któryś raz z rzędu tylko dobry kawałek, bez jakiś cech charakterystycznych. Jednym z takich luźnych, bardzo przebojowych utworów na płycie jest „Rocker” i mamy tutaj nie tylko chwytliwy refren, który jest warty uwagi. Mamy też skoczne tempo i podniosły motyw główny, wsparty klawiszami. Robi to nawet wrażenie i muszę przyznać, że to kolejny mocny punkt albumu. Do tej całej układanki nie pasuje mi „Three Finger Man” taki nieco przekombinowany heavy metal. Za dużo tutaj zbędnych i nie atrakcyjnych patentów. Nie można było prościej tego rozegrać.


Silverdollar ameryki nie odgrywa tym co gra. Heavy/ power metal jakiego pełno. Nie jest to ani jakieś oryginalne, ani melodyjne. Ot co dobra płyta do posłuchania i do zapomnienia. No album może i ma soczyste, ciężkie brzmienie, ale to w dzisiejszych czasach żadna nowość. Jest znakomity Esa i to on jest ozdobą tego albumu i to on będzie zapamiętany, ale na pewno nie ten przeciętny album, który ma kilka przebłysków, kilka ciekawych melodii. Kilka melodii plus znakomity wokalista to trochę za mało. Rok 2011 z pewnością nie należy do Silvedollar. Nota : 5.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz