Strony

środa, 7 września 2011

ANTHRAX -Worship music (2011)

Ileż to szumu zrobił ostatnio wokół siebie Anthrax - legenda thrash metalu i jeden z zespołów wliczających się do wielkiej czwórki Thrash metalu. Zespół właściwie swoje najlepsze lata mają już za sobą. Kto nie pamięta genialnego „Persistance Of Time ” czy „Among the living”? Klasyki w czystej postaci. I ten skład, który przyczynił się do tego, a mianowicie: Ian, Benante, Spitz, Belladonna i Bello. To właśnie te osoby przesądziły o sukcesie zespołu. Jednak jak większość innych zespołów nie udało się utrzymać zwycięskiego składu i wyrzucono Belladonne z zespołu z powodu małego wkładu w zespół i tak w jego miejsce się pojawił również imponujący wokalista : John Bush z heavy metalowego Armored Saint. W roku 1995 zostaje wyrzucony kolejny członek, który nagrywał wielkie albumy z Anthrax czyli Dan Spitrz. Jednak nie zastąpiono go nikim i w takim składzie nagrano w 1995 „Stomp 442” który już był nieco innym albumem. 3 lata później było „Volume 8 - The Threat Is Real” i również jest to album, o którym ciężko pisać w super lewatywach. A ostatni krążek wąglika "We've Come For You All" pojawił się dekadę temu. I tak o to w roku 2005 odrodził się klasyczny skład (Joey Belladonna, Frank Bello, Charlie Benante, Scott Ian, Daniel Spitz ), a ich główny celem reaktywacji była trasa reunion Tour. Jednak marzenia nad nowym albumem z tym składem legły z gruzach, kiedy top znów Belladonna pokłócił się z pozostałymi muzykami i tak o to pojawił się nowy wokalista - Dan Nelson, który jakoś bliżej nie był znanym światkowi muzycznemu. Zaś miejsce Dana Spitza zajął Rob Caggiano. W tym składzie zespół rozpoczął pracę nad nowym albumem „Workship Music” i rzadko się widzi że album rodził się tyle alt i żeby powstawał w takim cierpieniu, w niezrozumieniu. W 2009 roku wyleciał z zespołu Dan Nelson z przyczyn zdrowotnych, aczkolwiek Jego miejsce na czas koncertów zajął stary kupel - John Bush. Niestety marzenia o nagraniu w końcu nowego albumu z nim legły w gruzach. I tak o to znów wraca Belladonna, którego powrót był związany z trasą koncertową z pozostałymi kapelami tworzącymi „Wielką Czwórką Thrash Metalu”. Zespół z Belladonną za sitkiem rozpoczął ponowne prace nad nowym albumem i właściwie zaczęli wszystko od początku. Workship miał ukazać się w 2006 roku ukazał się 5 lat później. Tyle czekania, tyle szumu, tyle nie przespanych nowy i w końcu jest. Czy mamy coś na miarę „Among The Living”? No chyba nikt nie liczył na taki poziom, na pewno nie ja. Czy jest to thrash? No bez przesady, ten zespół nie grał thrash metalu od bardzo dawna i właściwie ten album zadowoli fanów obu er zespołu. Zarówno tej z lat 80 bo jakby nie było jest Belladonna i jest ten klimat, jest echo tamtego okresu, cień tego wielkiego zespołu. Jest heavy metal z ery Busha i w sumie to jest taka wybuchowa mieszanka. Płyta jest kierowana tylko do fanów tego zespołu i to tych zagorzałych, którzy nigdy nie postawili na nich kreski. Inni słuchacze mogą sobie odpuścić, bo tym albumem na pewno nie zmienią stosunek do tego zespołu. Album nieco inny niż te ostatnie inny też niż te z lat 80, ale to wciąż Anthrax i to słychać. Krążek zawiera 13 kompozycji i są to zróżnicowane kompozycje i nie są też to proste w odbiorze kawałki, trzeba mieć doświadczenie w słuchaniu tego zespołu.

Wstęp w postaci „Workship” właściwie niczego nie wyjaśnia. Jest mrok, jest tajemniczość i nie pewność co to z tego będzie. No i zespół nie daje nam dłużej czekać i daje w końcu jakiś killer, a takim bez wątpienia jest „Earth on Hell” i słychać no właśnie. Co power/heavy metal z domieszką thrash metalu? No chyba prędzej to. Czysty Thrash metal to nie jest. Jest styl Anthrax taki jaki kocham. Jest skocznie, agresywnie i jest dynamicznie. Słychać też ducha z ery „Among The Living” najbardziej to się daje we znaki przy riffie i refrenie. Jasne do geniuszu z tamtej ery daleko, ale jest przynajmniej to granie o kilka klas wyżej niż to co prezentowali na dwóch ostatnich albumach. Słucha się tego naprawdę przyjemnie i jest do czego potupać nóżką. Rozumiem niesmak i narzekania anty fanów, bo patrząc jako poszukiwać ambitnego grania można wytknąć, chaos, mało atrakcyjne melodie, nieskładne granie i mało przekonujące partie gitarowe, ale zespół tak gra nie od dziś, nie stawiają na proste i łatwo wpadające melodie, nie stawiają na chwytliwe riffy. Jest trochę punkowego szaleństwa i w sumie utwór przypadnie do gustu fanom Anthrax. Muszę przyznać że Rob jako gitarzysta spisuje się nie najgorzej. Fanom składnego i ambitnego grania nie musi się podobać, liczy się zauroczenie starych fanów, którzy tyle lat czekali na takie kompozycje jak ta. Ostatnie albumy nie były tak agresywne i nie brzmiały jak ten tutaj opisywany. Było zbyt dużo kombinowania eksperymentowania. Tutaj jakby postanowili wrócić do starej formuły, ale thrash to do końca też nie jest. Chyba najprościej to nazwać po prostu heavy metal. Anthrax cierpliwość i długie oczekiwania na materiał zaspokoił dwoma kawałkami, które zostały udostępnione drogą internetową. Pierwszym z nich jest „The devil you Know”. Tak nie atrakcyjny riff, dla niektórych znów chaotyczne granie. Czy aby na pewno? Riff to praktycznie styl Antrax w czystej postaci. Coś z lat 80 zostało przemycone, choćby w strukturze. Jednak od razu trzeba przyznać, że utwór jest bardziej heavy/power metalowy niż thrash metalowy. Słychać też trochę młodzieżowego grania i w sumie nie wiem czemu, ale to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym albumie i już ją zaliczam do klasyków tego zespołu. Podoba mi się jego skoczność i przebojowość. Ano tak refren jest bardzo chwytliwy i porywający. Oczywiście nie brakuje też w tym wszystkim punkowego zacięcia. Jasne można przypisać, że solówki jak cały utwór to kompromitacja i stagnacja. Ale pasują idealnie do całego utworu i czy to się komuś podoba czy nie, jest to killer. Drugi kawałkiem, który zespół ujawnił w drodze internetu jest „Fight' em till you Can't”. Zaraz znajdą się tacy co okrzykną kompozycję bardziej słodką, chaotyczną i mało atrakcyjną pod względem melodii i że refren jest kompromitujący. Jednak patrząc na walory tego kawałka, to trzeba zwrócić uwagę, że mamy riff, który jedzie na kilometr „Among The Living” ta skoczność i ta rytmika to jest to. Tak riff może nieco stonowany, może mało przebojowy i chwytliwy, ale to nie lato z radiem. A kawałek i tak brzmi fantastycznie. Jest agresja, dynamika, ba nawet melodyjność i chwytliwość, która wydobywa się hektolitrami z heavy metalowo- power metalowego refrenu. Jeśli miałbym wybrać najbardziej klasyczny kawałek, taki 100% Anthrax to wybrałbym ten kawałek. Bardzo melodyjne solówki jak na ten zespół. Fajny heavy/power z duchem thrash metalu. Nasuwa mi się taki Headhunter od razu. I nie będę kłamał, najlepsze utwory już za nami, przynajmniej dla mnie, ale nie będę kłamał, że dalej jest inaczej. Fakt tempo nieco siada, no bo inaczej być nie może. „Im alive” i tutaj mamy stonowane tempo, nieco mało porywający riff, taki nieco przytłoczony i co mi się w nim podoba to skoczność, prostota, chwytliwość oraz same partie gitarowe. Nie jest to kawałek, który ma być wzorem, który ma niszczyć obiekty, czy też przedzierać nowe drogi w heavy metalu. Ale jest to kawałek przy którym można po skakać, po szaleć, potupać nóżką. Jasne, że kawałek czerpie też sporo z punka, ale przecież ten gatunek zawsze gdzieś był w muzyce wąglika. Szukasz fajny kawałek do potupania to właśnie go znalazłeś. Szukasz ambitnej muzyki, przy której przeniesiesz się winny świat? To pomyliłeś kapele i albumy. Bardzo dobry kawałek, może nie killer, ale jeden z tych najlepszych na albumie. I dyndam na to, że jest mało atrakcyjny patrząc w kategoriach heavy metalu. Pewnym takim novum dla Anthrax są dwie części przerywników w postaci „Hymn” jest klimat, jest filmowo, jest podniośle, jest groza, jest chwytliwa melodia i szkoda tylko, że zespół nie rozwinął tych dwóch motywów. Czy tylko mi na myśl przychodzi...Therion? Pierwsze zaskoczenie za nami i kolejnym zaskoczeniem jest „In The End”, który trwa aż 7 minut. Zaskoczeniem jest melodyjka wygrywana na cymbałkach czy coś w ten deseń. No i znów można mówić o nudnym tempie, mało przekonującym, wręcz odpychającym riffie. No i zgadzam się. Jednak jakoś nie szukam tego w tym albumie. Szukam prostych riffów do potupania nóżką, do potrzepania włosami i takiej muzyki do poszalenia. Jasne kawałek w kategorii heavy metalu kończy false startem. Jednak główny motyw jest na tyle prosty, na tyle melodyjny, że zostaje w głowie, zresztą jak refren. Riffy, również mało przekonujące, mało porywające, a czego się spodziewaliście? Utwór ma fajną dynamikę i taki marszowy klimat. Nie jest to utwór który trafi do historii zespołu, ale znów bardzo dobry kawałek. „The Giant” to nieco agresywniejszy kawałek, gdzie znów zespół przemyca ducha thrash metalu. I tutaj słychać już nieco mało przekonujący riff i niezbyt przyjemne dla ucha punkowe partie wokalne Belladonny. Jednak muszę przyznać, że coś jest w tym kawałku co mnie kręci, nie wiem może agresja, może taki stonowany i prosty refren. Dobra nie jest zły kawałek, ale zaliczam go najsłabszych na albumie. Drugim trwającym ponad 6 minut kolosem jest „Judas Priest” i tutaj pokazał klasę jeśli chodzi o wejście utworu. Jest marszowo, jest przebojowo, jest melodyjnie no i podoba mi się dialog partii gitarowych z sekcją rytmiczną. Szkoda tylko, że zespół nie pociągnął tego melodyjnego motywu. A tak znów mamy nieco toporne i mało przekonuje partie gitarowe, znów zabrakło czegoś więcej. Ale hej, czy to jest takie straszne jak brzmi? No nie, jest skocznie, jest nawet agresywnie i nawet się tego słucha z ciekawością. Muzyka do potupania, jednak poza solówkami nie wiele można z tego wynieść. Kawałek nie jest aż taki zły, ale to znów zaplecze albumu i jeden z tych najgorszych utworów na płycie. A wystarczyło trochę popracować na partiami gitarowymi, nad refrenem. Najspokojniejszą kompozycją na albumie jest „Crawl” i w sumie wstęp ociera się o komercję i jakiś pop. Na plus wokal i forma Belladonny. Jest nawet bardziej rockowo i ciężko coś pozytywnego napisać o tym kawałku. Kolejny zgrzyt i taki można rzec wypełniacz na tym albumie. Do udanych kompozycji zaliczę też „The Constant” i to kolejny dobry kawałek i tylko dobry. Za brakło mi tutaj jakiegoś ognia, zamiast tego znów stonowane tempo, znów nieco pokręcony i mało przekonujący riff. Jednak refren i solówki warte zachodu. Znów niedosyt pozostaje,a szkoda, bo można było więcej z tego utworu wycisnąć. Całość zamyka „Revolution Screams” tutaj jest trochę dynamiki, ciężaru i agresji, jednak nic z tego zbytnio nie wynika. Nie ma zbytnio na czym skoncentrować uwagę, bo ani partie wokalne nie są przyjemne, a partie gitarowe też jakieś bez przekonania. Jedynie solówki warte odsłuchania w przypadku tego utworu. No i średni kawałek zamyka album.

No tyle czekania, tyle nie przespanych nocy, tyle lat oczekiwania, tyle szumu i co. Wielka halo tak naprawdę o nic. Album jest dobry i tylko dobry. Niestety ciężko wystawić i ocenić coś wyżej. Jasne są killery i przebłyski geniuszu, tak jak na początku albumu, ale potem jest kilka takich momentów gdzie wieje brakiem pomysłów, nudą, choćby to słychać w takim „Revolution Screams” czy „Crawl”. Nie jest to powrót w glorii i chwały, ale udany powrót do stylu którym mnie przekonali do siebie, słychać patenty którymi zachwycali słuchaczy w latach 80, jednak to już nieco inny Antrax, bardziej heavy metalowy, bardziej stonowany. Wadą tego albumu jest jego długość i nie równość, jakby cały album byłby taki jak dwa wypuszczone kawałki, to nie miałbym wątpliwości co do wielkości tego albumu. A tak jest kilka słabszych momentów i końcówka już praktycznie została położona. Nie jest to drugi „Among the Living”, ale na szczęście nie jest to taki wstyd jak dwa ostatnie albumy i w końcu da się tego słuchać od początku do końca. Do albumu będę wracał, bo jest to najlepszy krążek od czasu „Sound of White Noise” . Płyta obowiązkowa dla fanów zespołu i tylko dla nich. Należy mieć nadzieje, że zespół utrzyma skład i że następny album nie będzie tworzony tyle lat i że nie będzie tyle syfy z wokół niego. Nota: 7.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz