Strony

poniedziałek, 12 września 2011

HOUSE OF LORDS - Big Money (2011)

House Of Lords to zespół nigdy wcześniej nie był mi szerzej znany. Choć zespół istnieje od roku 1987 to jednak nigdy jakoś nie trafiłem na ich muzykę, aż do roku 2009, kiedy to udało mi się dostać Cartesian Dreams i to był jeden z tych najlepszych krążków z taką muzyką w tamtym roku. Mamy rok 2011 i od tamtego krążka minęły 2 lata. Zespół właśnie wydał swój 8 krążek i ani myśli składać broni. Od lat grają to samo, czyli melodyjny hard rock, z domieszką Aor. Zespół powstał z inicjatywy Gregg'a Giuffria i ten zespół jako jeden z pierwszych do łączył do wytwórni basisty Kiss. Tak, Simmons RCA / BMG to był pierwszy kontrakt płytowy. Warto zaznaczyć to ,że zespół „szedł jak burza” nagrał 3 bardzo dobre krążki, które dobrze zostały przyjęty i wtedy się rozpadł. Przyczyną główną upatrywano w tym, że zespół nie potrafił koncertować. W roku 2000 zespół się reaktywował i wydał kolejne 4 albumy, które zawierały muzykę utrzymany w stylistyce hard rocka. Nowy album „Big money” ukazał się pod skrzydłem wytwórni Frontiers i oczywiście został nagrany w tym składzie co poprzednik. Czy jest lepszy od bardzo dobrego poprzednika? Czy jest to muzyka warta słuchania?

Nalepka jaka widnieje na krążku to melodyjny hard rocka i to odpowiedni wyraz do tego co można usłyszeć na tym krążku. Zespół jak to większość grup z tego gatunku, chce zacząć od mocnego uderzenia. Tytułowy „Big Money” to dobry wybór jeśli chodzi o otwarcie. Hit, przebój, killer to wszystko tutaj pasuje jak ulał. James Christian jako lider sprawdza się. Bo jego wokal jest taki czysto rockowy. I ma ten feeling jak i niezwykłą skalę wokalną. Ale również kawał dobrej roboty odwala Jimi Bell bo jego partie gitarowe są w tym utworze takie proste, skoczne i łatwo w padające w ucho. Jednak zabrakło mi nieco ognia, szaleństwa, nieco większej dawki melodii. Wszystko jednak jest zagrane z niezwykłą techniką i wyczuciem i to słychać. Otwieracz taki dość ciężki jest, natomiast inny wydźwięk ma „One Man Down” gdzie coś z bluesa da się wyłapać, gdzie jest taki klimat dzikiego zachodu. Kompozycja jest prosta, ale czy nudna i wtórna? No nie. Jest ciekawy motyw, który nieco mi przypomina Whitesnake, czy Deep purple. Jedno muszę zespołowi przyznać, potrafią stworzyć chwytliwy refren. Ten z otwieracza jak i ten z tego utworu, to naprawdę łatwo wpadające w ucho refreny, a to jest ważne w tego typu muzyce. Jeśli o mnie chodzi to jest jeden z najlepszych kawałków na płycie. Taki nieco wyróżniający, gdzie jest powiew świeżości. Nie ma dynamitu, nie szaleństwa, ale jest niezwykły klimat i doza mroku. Natomiast w takim „First To Cry” zachwyca lekkość, swoboda, melodyjność i dialog między klawiszami, a gitarą. Znów oczywiście mamy chwytliwy refren i ciepłą muzykę . Tym razem można się do szukać coś z Europe. Fanom spokojnego łagodnego Aor, gdzie klawisze dzielą i rządzą na pewno przypadnie do gustu „Someday When”.Kolejna bardzo solidna kompozycja, bardzo dobra, ale czy genialna? No właśnie na to pytanie każdy musi odpowiedzieć we własnym zakresie. Jedną z moich ulubionych kompozycji na albumie jest „Searchin” i nie będę ukrywał, że kocham takie posępne, bujające tempo, taki skoczny refren i taką prostotą. Te elementy przeważyły o faworyzowaniu tego utworu. Coś z Deep Purple można się do szukać w „Living in Dream World” gdzie jest podobny klimat, jak i aranżacja. Jeśli tak dogłębnie przeanalizować cały album to wychodzi nawet, że to jedna z cięższych kompozycji na albumie i jest to kolejny mocny punkt na albumie. Cóż nieco nudą zawiało „The next Time I hold you” i to wynikło chyba z tego, że postawiono tutaj na wolne tempo i pianino i reszta sama się potoczyła. No nie przekonał mnie ten utwór. Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest „Run For your Life” i tutaj znów mamy niezwykłą chemię między klawiszami, a gitarą i w sumie przypomina mi to Pretty maids z „Future world”. Bez względu na skojarzenia, kawałek się broni melodyjnością i energią i taki powinien być hard rock, melodyjny, chwytliwy i skoczny. Zaskoczenia nie ma w „Hologram” no i tutaj gdy słychać refren to nasuwa się nawet Def leppard. Kolejny utwór spod znaku ciepłego grania. No i nie powiem solidna jest to kompozycja, ba nawet jedna z najlepszych, ale geniuszu nie odkryłem. „Seven” można zaliczyć do tych cięższych utworów, ale nie ma heavy metalowego łojenia. Nic z tych rzeczy, to kolejny hard rockowy hicior, który zaliczam do tych jednych z najlepszych. Natomiast pod względem szybkości i skoczności najlepszy jest „Once twice” i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji z tego albumu, jeśli nie ulubiona. Zamykający „blood” jest wypadkową całego albumu i nie wnosi niczego nowego.

Słuchając tego albumu doszedłem do wniosku że dobry hard rock nigdy nie umiera. Popęd na takie granie spadło, zespoły z tego gatunku jak i owy gatunek zeszły na boczny tor, bo świat zapchało deathcore, death metal, heavy metal i inne co raz to dziwaczniejsze gatunki. House Of Lords to nie banda amatorów, którzy grają dla wielkiej kasy, oni grają dla siebie i to słychać. Czysta, szczera muzyka, gdzie można wyczuć luz, radość z gry,a przy tym nieźle się bawić. Jasne, album ma kilka wad, jak choćby kilka słabszych utworów, ale brzmieniu, produkcji, formie muzyków nic zbytnio nie można zarzucić. Solidna hard rock i fanom poprzedniego albumu przypadnie do gustu.Jednak poprzedni krążek był troszeczku lepszy. Nota: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz