Strony

sobota, 3 września 2011

KING DIAMOND - The eye (1990)

Patrząc i słuchając solowe dokonania Kinga Diamonda, ciężko właściwie dostrzec różnice w stylu. Choć trzeba przyznać, że nie tylko warstwa liryczna się zmieniała. King Diamond właściwie od Fatal Portrait grał tak samo, ale drobne zmiany zaszły wraz z 5 studyjnym albumem „The Eye”. King wplótł do swojej muzyki klawisze i wszystko stało się bardziej przebojowe, bardziej melodyjne. Pomimo, ze wciąż mamy heavy metal z elementami progresywnymi i tzw horror metal, to jednak gdzieś w muzyce Kinga przejawia się hard rock. Prace nad następcą „Conspiracy” trwały woku 1990.Producenci i muzycy ci sami,a muzyka jednak bardziej urozmaicona. Jest łagodniejsza, bardziej melodyjna, przebojowa, w której to klawisze odgrywają znaczącą rolę. Klawisze w przypadku Kinga są czymś nowym. Tak słychać styl do którego przyzwyczaił nas King, tylko bardziej wzbogacone i bardziej przebojowe. Dla jednych krok na przód i rozwinięcie skrzydeł, dla drugich zdrada heavy metalu na rzecz komercji. Nie będę się spierał, że nie jest to komercyjny album, bo w rzeczywistości jest. Materiał na tym albumie jest lżejszy, bardziej melodyjny i nie jest to komercja w stylu Bon Jovi i innych zespołów. Opowieść znów straszna i tym razem rozbita jest na trzy opowieści, które łączy motyw naszyjnika z tytułowym okiem, które widziało zło wyrządzone przez Kościół w erze inkwizycji i palenia wiedźm. Wracając do brzmienia, niektórzy zarzucają, że mamy na albumie automat perkusyjny, czy to prawda nie mnie to jest osądzać. Choć wytwórnia Roadrunner okroiła budżet na ten album, co zresztą widać po skromnej okładce, czy brakiem politowania albumu teledyskiem, to i tak King Diamond stworzył jeden z najlepszych albumów i nie będę ukrywał, że to mój ulubiony album byłego wokalisty Mercyful fate.

Album promował tylko singiel „Eye of the Witch”, który otwiera ten album. Historia opowiada o tym jak King pewnej nocy odkrył naszyjnik z okiem i przekonał się o jego mocy i o złu, które tkwi w nim. Muzycznie King przeszedł sam siebie. Jest niesamowity klimat, który jest budowany tempem, melodiami i klawiszami. Ba powiedziałbym że panuje taka nieco gotycka atmosfera. Klasyk, który trwa nie całe 4 minuty. Słychać tez od pierwszych minut, że styl Kinga został wzbogacony, bardziej dopieszczony i urozmaicony i ta drobna zmiana wyszła zespołowi i jego muzyce na dobre. Co mi się podoba w tym utworze, to prosta i łatwo wpadająca w ucho melodia wygrywana przez klawisze, która przypomina ścieżkę dźwiękową Koszmaru z ulicy wiązów. Do tego mamy chwytliwy refren, który na koncercie śpiewa publiczność. Geniusz także słychać w „The trail” gdzie mamy tajemniczy klimat, posępne tempo. Ale muzycznie kawałek ma dwa oblicze, bo jest mrocznie i posępnie, ale jest też dynamicznie i melodyjnie i w obu przypadkach jest genialnie. Tematycznie kawałek opowiada o inkwizytorze Nicholasie De La Reymie, który nie tylko osądzał, ale też torturował młodą dziewczynę,którą podejrzano o kontakty z szatanem. Co ciekawie teatralność i klimat grozy tutaj osiąga wysoki poziom. Tym razem King zagrał dwie postaci, zarówno dręczyciela jak i dziewczynkę i muszę przyznać, że wyszło mu to genialnie. Ale takie rzeczy ze swoim wokalem potrafi robić tylko King Diamond. Kolejnym klasykiem z tego albumu jest „Burn” gdzie znów słychać dużą rolę klawiszy. Sam kawałek jest bardzo dynamiczny, melodyjny i chwytliwy, co jest dość rzadko spotykane w muzyce Kinga. Jest szczypta szaleństwa, jest sporo energii i ciekawych motywów jak choćby „Higher, burning higher”. Utwór oczywiście opowiada o paleniu czarownicy na sztosie przez lud. Najbardziej mnie na tym albumie przeraził „Two little Girls”, który z metalem za wiele do czynienia nie ma. Jest tu tylko melodia wygrywana przez klawisze, jest mrok nie tylko w melodii, ale też w wokalu Kinga. Tym razem utwór opowiada o tym jak dwie małe dziewczynki odnajdują owy naszyjnik w popiołach wiedźmy. „Into the Convent” też jest mroczny i też jakby bardziej stonowany, niż szybki i pędzący do przodu. Oczywiście mamy znakomity riff, który przyprawia o dreszcze, mamy też sporo atrakcyjnych melodii. Inaczej też brzmi „Fater Picard” gdzie coś z hard rocka da się wyłapać. Sam kawałek taki dość pokręcony, ma taki dość oryginalny riff, który nieco inaczej brzmi niż pozostałe. Nie ma takiej przebojowości, nie ma takiej dynamiki, a mimo to utwór ma w sobie ciężar i ostrość. Kawałek opowiada o ojcu który w 1625r w Louviers zmusza zakonnice, aby przeprowadziły okultystyczne praktyki. Coś na miarę otwieracza jest „Behind The walls” gdzie jest bardziej na stawione na przebojowość, na melodyjność, dlatego znów mamy wyeksponowane klawisze. Kolejny killer i jedna z moich ulubionych kompozycji maestro Diamonda. Dalej mamy poruszaną tematykę, że za murami pewnego opactwa odprawiana jest czarna magia. Zaskoczenia nie ma w „The Meetings” bo i po co? Mamy dalej mrok, dalej mamy melodyjne partie gitarowe i styl do jakiego nas przyzwyczaił King Diamond. Tematycznie kawałek tyczy się zabijania dzieci. Na albumie znalazło się miejsce na balladę instrumentalną w postaci „Insanity” gdzie Andy Laroque pokazuje nie pierwszy raz jaki znakomity z niego gitarzysta. Bardzo mocnym kawałkiem na albumie jest również"1642 Imprisonment" który skomponował Andy i znów dominuje przebojowość, melodyjność i takie łatwo wpadające w ucho granie. Całość zamyka kolejna znakomita kompozycja, która zaliczam do moich ulubionych z tego albumu, mowa o „the Curse” gdzie mamy skoczne tempo i prosty i szczery motyw, który łatwo zapada w pamięci. Jest to najdłuższa kompozycja na albumie, bo liczy sobie prawie 6 minut, a przez ten czas dzieje się bardzo dużo, ale tego trzeba posłuchać.

„The Eye” to jeden z najlepszych albumów Kinga Diamonda. Bardziej komercyjny, bardziej przebojowy, gdzie mamy wyeksponowane melodie, mamy po raz pierwsze w muzyce Kinga klawisze. Dla jednych będzie to powód do narzekania dla innych do zachwalenia. Ja uważam, że ta drobna zmiana wyszła muzyce Kinga na dobre, o czym świadczy ten album. Poziom jest wysoki tak jak na „Them” i „Abigail”. Kompozycji słabej nie wykryto. Duży plus za historię i klimat. Rok 1990 to nie tylko Judas priest, to także Kind Diamond, który tym albumem zamyka swój najlepszy okres, lata 80, w których to powstały jego legendarne albumy. Arcydzieło. Nota: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz