Strony

niedziela, 18 września 2011

PRETTY MAIDS - Pandemonium (2010)

Jak to jest, że zespoły w ostatnim czasie próbują sięgnąć do poziomu kultowych płyt, próbują za prezentować muzykę jak z lat 80. Można tu wymienić naprawdę wiele zespołów, wśród nich bez wątpienia jest duński Pretty Maids. Zespół kultowy z pokaźnym dorobkiem płytowy i co ciekawe dalej tworzy. Ekipa w której od samego początku rządzi Atkins i Hammer ostatnio coraz to bardziej próbowali prezentować styl z dwóch pierwszych płyt, które są kultowe. Raz lepiej i raz gorzej im to wychodziło na płycie „Pandemonium” nic się nie zmienia. 4 lata czekania od czasu premiery „Wake up to the Real world” z 2006 roku. Kilka zmian jak choćby w postaci Allan Tschicaja na perkusji i Morten Sandager na klawiszach. Mogło by się wydawać, że będzie poziom Royal Hunt, ale cóż owe zmiany zbytnio nie wpłynęły na styl zespołu. Ale tak jest świeżość i to widać nawet po okładce, która nasuwa lata 80 i to nie tylko za sprawą starego logo zespołu. Słychać znów chęć grania w stylu dwóch pierwszych płyt, ale wciąż niczym demon z przeszłości nęka zespół nie równość. Mamy świetny otwieracz, który zaliczam do jednych z najlepszych utworów ever, a także jeden z najlepszych rockowych kawałków zespołu, który posłużył do promocji zespołu, ale tylko te dwa utwory wybijają się ponad przeciętność, ponad tą szarość, a tak reszta albo dobra, albo poniżej oczekiwań. Można pochwalić tutaj za świetne brzmienie przyrządzone przez Jacob Hansen

Wstęp taki typowy dla zespołu, nieco tajemniczy i na myśl przychodzi „Anything worth..” czy też zwłaszcza „Red Hot and Heavy” i w przypadku tytułowego „Pandemonium” można mówić o geniuszu, jaki zespół na początku kariery charakteryzował. Przede wszystkim jest dynamika, ostry riff, a także genialna chemia między klawiszami, a gitarą Hammera, słychać to co było słychać na pierwszym albumie, a to napawa optymizmem. Do tego wszystkiego dopisać należy, łatwo wpadający nie co rockowy refren, czyli to do czego przyzwyczaił nas zespół. Szkoda tylko, że ten utwór praktycznie przyćmił resztę. Totalnie w innym klimacie jest „I.N.V.U”. Bardziej skoczny, bardziej hard rockowy, ale tutaj zespół jako trzyma jeszcze poziom. Co ważne jest porywający riff, który tak szybko nie opuszcza naszych myśli. Dalej jest rockowo, spokojnie i ten moment nieco zawodzi. Refren tutaj zaliczam do jednych z najlepszych na płycie i w ogóle sam kawałek koncertowy i może, a nawet powinien się podobać. Drugi killerem na albumie jest najlżejszy kawałek w postaci „Little drops of Heaven”. Nic dziwnego, że nakręcono klip i że to właśnie ten utwór miał porwać słuchaczy. Ciepły Aor, taki nieco popowy i nasuwa mi się często grany w radiu Sunrise Avenue. Jest może wolno, może wiejsko, ale taki jest urok tego kawałka, prostota i przebojowość. Jeśli chodzi o takie wolne kompozycje to zespół zawsze wychodził z tego obronną ręką. Podobać się może „One World One Truth” bo to jest coś czego od nich się oczekuje, nieco ostrzejszego grania. Przede wszystkim jest skocznie, szybko i przebojowo. Kawałek ma dynamit w riffie i w refrenie, a to już coś jeśli chodzi o ten zespół. Nijaki jest dla mnie „The Final Day of Innocence” ma ciekawe partie klawiszowe, ma ciekawe riff, ale coś jakoś się to wszystko gryzie i właściwie więcej zgrzytów niż zachwytów. Ale i tak uważam, że zespół miał na swoim koncie gorsze kompozycje jak ten tutaj prezentowany. I o dziwo dalej mamy kolejny bardzo dobry kawałek - „Cielo Drive” to kolejny killer, może nieco słabszy jak otwieracz, ale jest to mocny punkt albumu. Podoba mi się jego dynamika i partie klawiszowe. 'It Comes at Night' ma ciekawą melodią ma nieco ciężaru i mimo to czegoś brakuje. Może nieco prostoty i bardziej przebojowego refrenu. No coś tutaj do końca mi nie leży. Drugim wolnym kawałkiem na albumie jest „Old enough to know”. Poziom i pomysł nie ten co „Little drops of heaven”.Motyw, refren i sama melodia jakoś mało atrakcyjna. Najcięższym i zarazem najdziwaczniejszym utworem na płycie jest „Beautiful Madness” i kawałek brzmi jak wyjęty z sesji „planet Panic” i co ciekawe nawet da się tego słuchać, choć też daleko do zachwytu, daleko do killera. Ot co miło zabija czas, pomiędzy kompozycjami. Na koniec mamy „Breathless” i nie ma wielkiego boom, nie ma szoku i wpłynięcia na słuchacza. Rockowy kawałek, ale bardzo nudny.

Pretty Maids świata tym krążkiem nie zwojował, ale nie tego się od nich oczekuje. Płyta kierowana do wąskiego grona fanów tego zespołu i praktycznie do nich. Rewolucji nie ma i otrzymaliśmy typowy album duńskiej formacji, gdzie jest nie równy materiał, 2-3 killery, który wchodzą do kanionu zespołu. Za mało dynamiki, za mało przebojów, za dużo smętów. Całościowo nawet album dobrze wypada. Zespół ma o wiele gorsze albumy na swoim koncie. Zmiana logo sugerowała, że będzie wielki powrót, a tak dużo szumu nie wiadomo o co. Kolejny dobry krążek zespołu, który już swoje zrobił. Nota: 6.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz