Strony

sobota, 24 września 2011

RUNNING WILD - Port royal (1988)

Port Royal to miasto, które dzisiaj na mapach świata nie istnieje. Owe miasto było stolicą Jamajki w latach 1655 -1692. W owych latach miasto było jednym z najważniejszych portów morskich na Karaibach. Port Royal był główną siedzibą piratów, kryjówką także dla wielu zbrodniarzy. Nazwa jak i same miasto posłużyło jako inspiracja do wielu projektów. Przytoczę dwa najważniejsze: Piraci z Karaibów i Running Wild. Oba są świetnie wykorzystane. Jednak ja zajmę się tym drugim. Był statek piracki w genialnym „Under jolly Roger”, który zespół rozpoczął piracką przygodę. Teraz czas przyszedł na przycumowanie do pirackiego portu Royal. Jeśli się jest w tematyce pirackiej to było wręcz pewne, że ów port pojawi się w końcu w muzyce Kasperka. Port Royal to album numer 4 w dyskografii zespołu. Mówi się, że Running Wild gra to samo, coś jak Ac/Dc jednak do końca mi to nie pasuje. Jasne, że styl zbytnio nie ulega zmianie, bo jak mogło to być skoro większość utworów pisze Rock n Rolf, skoro to on pisze linię muzyczną, a jednak da się wyłapać, różnice między Port royal, a Under Jolly Roger. Po pierwsze brzmienie, bardziej złagodzone, bardziej takie spłaszczone, nie jest tak mrocznie i ciężko jak na poprzedniku. Po drugie, album ma po raz pierwszy w historii zespołu, intro, instrumentalny utwór, a także taką bardziej rozbudowaną kompozycję, trwającą powyżej 6 minut. Po trzecie mam wrażenie, że na Port royal mamy o wiele więcej szybszych kompozycji. Po czwarte, pierwszy raz mamy tak wyraźne ..chórki o zabarwieniu pirackim. Mamy rok 1988, a więc rok po „Under Jolly Roger” kilka miesięcy po koncertówce „Ready For boarding” i zespół by wstanie wydać nowy krążek. Jestem pełen podziw, bo nie jest to partanina, fuszerka, byle tylko zaspokoić fanów, a genialny album, który umocnił pozycję zespołu i do dziś jest wymieniany jako jeden z kultowych albumów końca lat 80. W przeciwieństwie do poprzednika słychać, też wyraźną zmianę w sekcji rytmicznej. Mamy w zespole Jensa Beckera i Stefana Schwarzmana. Produkcją zajął się sam zespół, więc cudów nie ma, ale powodów do narzekań też nie ma. Zaś piracką okładkę narysował Sebastian Kuger. Co jest słyszalne to, że mamy zróżnicowanie kompozycyjne. Zawsze Kasperek był odpowiedzialny za prawie cały materiał,a tym razem pozostali członkowie też mieli sporo do powiedzenia. Mogłoby się wydawać, że poziom poprzednich albumów jest wysoko postawiony i że można teraz lecieć tylko w dół, a tutaj niespodzianka, bo zespół nawet jakby poszedł do góry.

W przeciwieństwie do poprzednich albumów mamy po raz pierwszy w historii zespołu jakieś intro, jakieś nastawienie na klimat. Jest klimat uczty, zabawy i pirackiego szaleństwa, które słychać w porcie, w porcie Royal. Słychać ciekawy dialog i szaleńczy śmiech kapitana Kasperka. Intro szybko przechodzi w utwór właściwy, a mianowicie w „Port royal”. Mamy charakterystyczny riff. Słychać chemię między Motim, a Rock'n Rolfem. Sam riff jest bardzo melodyjny, łatwo wpadający w ucho, a do tego bardzo piracki. Oczywiście od pierwszych sekund dała mi się we znaki sekcja rytmiczna. Jest nieco inna niż na poprzednich albumach, taka bardziej wyrazista. Becker to był znak rozpoznawczy zespołu. Ten jego niesamowity styl, który pozwalał poczuć potęgę basu. Rozpatrując kawałek pod względem stylu, to mamy to co zespół prezentował na poprzednim albumie. Mamy wysuniętą piracką melodię,a także chwytliwą gitarę rytmiczną,który skupia się żeby było w miarę ostro i heavy metalowo. Oczywiście czym byłby Running Wild, bez pirackiej warstwy lirycznej,a takowa tutaj jest. Dalej mamy też krótki czas trwania utworów, które skupiają się wokół 4 minut. Riff to dopiero początek, bo potem mamy prosty, aczkolwiek koncertowy i bardzo piracki refren. Nic dziwnego, że utwór przeszedł do kanionu muzyki Running Wild i nie bez powodu wymienia się go jako jeden z najlepszych utworów zespołu. Na koncertach promujących „Port Royal” często grany był też „Raging Fire”. Jest to bardzo dynamiczny utwór, nawet bardziej niż poprzedni. Mamy tutaj prosty riff, nieco skoczny, nieco surowy, ale to jest jego urok. Bardzo udanym pomysłem było zwolnienie i na stawienie się na podniosłość w refrenie to robi na mnie ogromne wrażenie. Utwór skomponowali Kasperek, Moti, Schwarzmann. Utwór niestety krótki, ale to też można uznać, za plus, bo nie ciągnie się przynajmniej w nieskończoność. Na albumie znalazł się także popis kompozytorski Motiego. „Into the Arena” to bodajże najszybsza, a na pewno jedna z tych najszybszych kompozycji na albumie. Słychać, że utwór skomponował drugi gitarzysta, a słychać to riffie, który jest wygrywany przez gitarę prowadzącą. Oprócz szybkiego pędzącego do przodu refrenu, mamy też łatwy i przyjemny dla ucha refren. Ale ten album to nie tylko kopalnia pirackich riffów, czy refrenów. To także kopalnia znakomitych solówek, a takowe nam towarzyszą w każdym utworze, także w tym. Fakt, nieco krótka, ale cóż poradzić skoro sam utwór trwa 4 minuty. Kolejnym klasykiem z tego albumu jest „Uaschitschun” i co ciekawe to właśnie Rock n rolf skomponował te nieśmiertelne klasyki jak ten. No podoba mi się to wejście i ta niezwykle chwytająca melodia i mam żal do zespołu, że nie pociągnął tego motywu dalej. Po paru sekundach, wkracza nieco inny riff, bardziej skoczny, bardziej hhmm rockowy. Muszę przyznać, że utwór jest też jednym z tych najłagodniejszych na płycie. Słychać to w zwrotkach, nie ma takiego pędzenia, Rolf tez bardzo łagodnie śpiewa, do tego ten ciepły refren, nawet pod metalowy hymn to można podciągnąć. Warto też zaznaczyć, że mamy w końcu utwór liczący 5 minut. Pewnym novum jeśli chodzi o muzykę Running Wild jest instrumentalny kawałek w postaci 'Final Gates”. Utwór też w nieco innym stylu, bardziej stonowany i bardziej skupia się na popisie basisty Beckera, to też nic dziwnego skoro to on jest autorem tego kawałka. Bez wątpienia najlepszym na albumie, przynajmniej dla mnie jest „Conquistadores”, którego autorem jest oczywiście Kasperek. Gdy słucham za każdym razem tego utworu nie dziwię się, że określa się muzykę RW pirate metal. Ten klimat, te pirackie chóry, ta melodia, którą można by nucić na pirackiej łajbie. Utwór jest skoczny, melodyjny i łatwo w pada w ucho. RW niczym IM z łatwością tworzył hiciory, które w łatwy sposób przeszły do historii metalu. Wejście w postaci partii basowej Beckera bardzo pomysłowe. Jest tajemniczy klimat, ale potem główny riff, wszystko wyjaśnia i mamy jeden z najlepszych utworów jakie RW kiedykolwiek stworzył. Ciekawskich odsyłam do klipu, który został nakręcony do owego utworu. Drugą kompozycją Motiego jest 'Blown to Kingdom Come” i można mu zarzucić, a że za wolno, a że za mało RW. Tak utwór nieco w innej stylistyce, tutaj mamy taki waleczny heavy metal, może nie ma pędzącego riffu. Ale jest skoczny i prosty riff, przy którym chce się tupać, a to też dobra nowina. Refren bardzo wciąga i to jest dowód na to, że zespół nie wciska nam wypełniacza, a kolejny killer. Tym razem przy solówkach miałem wrażenie że słucham solówek Judas priest z okresu „Screaming For veangeance”. Moti pokazał na tym albumie, że jest nie tylko wspaniałym gitarzystą, ale też znakomitym kompozytorem, na pewno nie gorszym, niż lider zespołu. Jedną z najkrótszych kompozycji na albumie jest „Warchild”, ale w moim odczuciu jest to najszybsza kompozycja na albumie. Tutaj zespół nie zwalnia ani na chwilę. Utwór dynamiczny i sporo pracy włożył tutaj Schwarzmann. Kawałek to prawdziwy dynamit, więc radzę uważać. Również Kasperek na spółkę z Schwarzmannem stworzył 'Mutiny” i kawałek ma zmiany temp i melodii. Podobają mi się te marszowe wstawki, zwłaszcza melodyjny refren i zagrzewający do walki tekst : „Stand up and fight”. Pewną nowością w muzyce Running Wild, jest kompozycja trwająca ponad 8 minut. „Calico jack” to piracka opowieść, w której natężenie piractwa przekracza normalny poziom. Utwór skomponowany przez Ksperka, Schwarzmanna i Motiego. Zespół wybrnął z tego kolosa w zwycięskim stylu. Utwór najdłuższy i bez problemu stanowi on czołówkę tego albumu. Mamy tutaj sporo atrakcyjnych melodii i motywów, a popisy gitarowe tylko wciągają słuchacza i przenoszą w ten piracki świat Running Wild. Kolosy nie każdy potrafi tworzyć, bo jedni albo silą się na siłę, byle tylko było długo, a tutaj zespół nic nie ciągnie na siłę, a same rozbudowanie wyszło w sposób naturalny. Co ważne zespół trzyma się głównego motywu i wszystko się trzyma kupy. Nie przesadzę, jeśli na piszę, że to jeden z najlepszych kolosów Running Wild, choć takowych zespół miał pełno.

Wycieczka do pirackiego portu Royal okazała się strzałem w dziesiątkę. Zespół zaprezentował pirackie szaleństwo, jak bawić się przy pirackich szlegierach, melodiach, które można bu nucić na pirackim statku, można by uznać za pirackie hymny. Running Wild to fenomen, który podążą własną drogą. Kapitan Kasperek dba o dobro swojej załogi, dba o dobre imię swojej bandy pirackiej, to też nie wypuszcza przeterminowanych produktów, a otrzymaliśmy świeży towar. Zespół pomimo ograniczonego pola manewru dostarczył nam kolejny piracki album, z pełną dawką melodii i killerów. Nie ma słabej kompozycji, a oprócz killerów można się do szukać instrumentalnego kawałka, czy tez bardziej stonowanego, hymnowego Uaschitschun. Minus? Nie ma, a na siłę, można ponarzekać na brzmienie. Jak dla mnie jeden z kultowych albumów heavy metalowych i jeden z najlepszych albumów Running Wild. Jaki kurs teraz obieramy kapitanie? Przed siebie w kierunku Death or Glory. Nota: 10/10 . Jeden z tych albumów, które trzeba znać.

1 komentarz:

  1. Płyta, do której dość ciężko było mi się przekonać, robiła początkowo wrażenie dziwnej, innej, nietypowej jak na RW. Może to przez zróżnicowanie, złagodzony głos Rolfa i po części wolniejsze, rockowe kawałki?
    Bo jednak najlepsze numery na tym krążku to, moim zdaniem, "Warchild" i "Calico Jack" - wokalno-fabularne przerywniki i gitarowe popisy w tym ostatnim, cudo.

    OdpowiedzUsuń