Strony

środa, 23 listopada 2011

AVALON- Live Or Die (1988)

Lata 80 to nie tylko wysyp najlepszych płyt w dziejach gatunku muzyki heavy metalowej, to również okres słabszych płyt o których nikt nie chce pamiętać. Kiedyś amerykański AVALON, który wydał jeden album miał wartość zerową, a dziś ma wartość historyczną i jest nie lada gratką dla kolekcjonerów. Natomiast rozpatrując debiutancki album tej kapeli powstałej w 1987r to trzeba przyznać że krążek jest przewidywalny, wtórny i nudny, a skromna liczba miłych zagrywek, melodii nie potrafi uratować sprawy. Pomijam kwestię brzmienia w tym przypadku, bo nie jest najgorsze i wiele płyt taką miało oprawę w latach 80, ale forma muzyków i ich umiejętności pozostawia wiele do życzenia i poza tym, że umieją grać, ciężko coś więcej napisać. Najsłabszym ogniwem w zespole jest wokalista Charles M. Roselli, który po prostu śpiewać nie potrafi, a jego nie udane próby są irytujące i odstraszają do zapoznania się z całością, takie wrażenie sprawia stonowany „Live Or Die”, który nasuwa działalność IRON MAIDEN i duża w tym zasługa jakże udanej sekcji rytmicznej, zwłaszcza Williama Lopeza, który szarpie struny gitary basowej niczym Steve Harris. Album to zbiór nie trafionych pomysłów, zbiór nie przemyślanych aranżacji i to odzwierciedla nijaki „Lonely Mountain”, który jeszcze bardziej zniechęca. Jak to bywa na tego typu płytach, zawsze jest coś w miarę strawnego, co jest tylko prezentem na otarcie łez i tak też jest w przypadku takich hymnów jak „Wings Of Steel”, czy też „New King Rise”, które mają nieco więcej zadziorności, drapieżności a i ciekawie poprowadzonej aranżacji nie brakuje. Skoro już wymieniamy najlepsze utwory to wymienić należy dynamiczny, wręcz hard rockowy „Sea Of Fate” z jakże atrakcyjną melodią w roli głównej i to jest jeden z tych utworów gdzie gitarzysta Bob Trai pokazuje się z nieco lepszej strony, bo zawsze wygrywa miałkie riffy, które z metalem za wiele nie mają i swoją monotonnością potrafią uśpić słuchacza. W gronie najlepszych znajdzie się też miejsce dla „Lords Of Chaos” gdzie jest bardziej stonowane tempo i dużo tutaj true heavy metalu, a skojarzenia z IRON MAIDEN idą w tym przypadku na plus. Niczego sobie jest też reszta i całościowo album nie jest taki zły jak to sugerowały dwa pierwsze utwory i kilka ciekawych motywów tutaj znajdziemy, jednak nie ma ani zniszczenia, ani miłości od pierwszego usłyszenia, natomiast jest zauroczenie niektórymi melodiami, riffami, czy motywami basowymi, które mógłby wykorzystać bez problemu Steve Harris. Jednak kiedy przypomnę sobie wokal i niektóre kompozycje,zwłaszcza dwie pierwsze, to już nie jest tak różowo i szybko wracam na ziemię. Album jakich pełno, album który jest ukierunkowany do pewnego grona słuchaczy, pytanie czy wytrzymają próbę wokalu? O to jest pytanie. Ocena: 5.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz