Nowy miesiąc, nowe płyty i w tym miesiącu światło dzienne ujrzał trzeci album irlandzkiego STORMZONE, a mianowicie „Zero To Rage” i za nim napiszę słowa krytyki na temat nowego albumu, to opiszę w kilku słowach historię zespołu. Jest to irlandzka kapela założona w 2004 roku przez wokalistę Johna "Harv" Harbinsona (ex-Sweet Savage) i do tej pory wydali dwa albumy, a mianowicie „Caught In The Act”, a także „Death Dealer”, który pojawił się w roku 2010. I tak zespół po roku koncertowania i po kilku roszadach personalnych , gdzie pojawił się na początku roku 2011 nowy gitarzysta Steve Moore, który występował w zespole FIRELAND, a także jako muzyk grający na żywo w takich zespołach jak choćby DRAGONFOCE, czy KREATOR irlandzki zespół wydał swój trzeci krążek. STORMZONE jest akurat tą kapelą, który nie gustuje w zmianach i nie oczekujcie jakiejś rewolucji i właściwie zespół dalej kontynuuje to co na dwóch poprzednich albumach i dla jednych to dobra nowina, a dla mnie już nie bardzo, bo już poprzednie albumy jakoś nie zapadły mi w pamięci, a trzecie, świeże wydawnictwo jakoś tego nie zmieniło. Muzycznie można rzec, że jest wszystkiego po trochu, a to jest heavy, a to jest hard rock, czy też nawet nieco NWOBHM jednak owa mikstura na nic się nie zdała, zwłaszcza kiedy leży komponowanie, kiedy leży forma muzyków, a może raczej ich umiejętności. Najlepsze kompozycje? Oj ciężkie o takie na tym albumie, ale najbardziej porwał mnie te dynamiczniejszy, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, gdzie jest nieco cięższy riff i w tej kategorii rządzi „Uprising” z ciekawie rozplanowanym i zaaranżowanym popisem gitarowym duetu Harris /Moore i jest to jeden z niewielu przykładów, gdzie ich partie nie są rozlazłe, miałkie, bez mocy i bez dawki szaleństwa. Niektóre utwory mają kilka przebłysków, gdzie np. jest ciekawy motyw tak jak ten z „Where We Belong” gdzie można doszukać się nieco epickości, nieco sprawdzonych patentów i ciekawą solówkę, a całościowo jest to po prostu kolejny średniej klasy heavy metal. I to samo można tak naprawdę napisać o wszystkich kompozycjach zawsze można coś tam wyłapać, jakiś ciekawy refren jak ten w „This Our Victory” czy też riff i sam główny motyw w „Empire Of Fear” i tak na dobrą sprawę wszystkie charakteryzują się tymi sami wadami. Wokal to największa bolączka tego albumu, bo John wg mnie po prostu męczy swoją nieporadnością i brakiem warsztatu technicznego. Czasami coś więcej wycisną gitarzyści, ale też to brzmi co najwyżej dobrze i reprezentują wg mnie co najwyżej zaplecze rzemieślnicze, a kilka melodii, atrakcyjnych solówek to trochę za mało. Sekcja rytmiczna w normie, a samodzielnie wypracowane brzmienie też jest co najwyżej dobre. Gdy dorzuci się do tych wad jeszcze brak wyraźnych killerów to uzyskamy obraz słabego albumu, który potrafi zanudzić słucha na śmierć, a długość trwania materiału w tym przypadku nie jest naszym sprzymierzeńcem. Materiał kierowany przede wszystkim do fanów zespołu i ciekawskich takich jak ja. Ocena : 4.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz