Po trzech latach ciszy powrócił jeden z ciekawszych fińskich zespołów ostatnich lat, który gra melodyjny power metal przemycając sporo charakterystycznych cech dla tamtej sceny metalowej. Zespół który został założony w 1998 roku z inicjatywy dwóch gitarzystów Reuhkala i Ojanen, ale aktywność samego zespołu przypadła na rok 2001 kiedy to pojawiło się pierwsze demo. O jakim zespole mowa? O FORCE MAJEURE, który właśnie wydał swój drugi album zatytułowany „Saints OF Sulphur”. Słychać w tym wszystkim coś z STRATOVARIUS, ale także coś z zespołów Kai'a Hansena, a wszystko utrzymane w fińskim klimacie, czyli wrzucenie klawiszy jako głównego aktora tego całego przedstawienia, zaś z radosnym podejściem do tematu kojarzy mi się ten zespół z DREAMTALE. Drugi album to przede wszystkim dla FORCE MAJEURE umocnienie swojego stylu i żadnej rewolucji nie można się spodziewać. Jednak trzeba przyznać, że wraz z drugim wydawnictwem otrzymałem bardziej dojrzały materiał, bardziej przemyślany. A liczba killerów na tym albumie sama przemawia za siebie i czyni ten album prawdziwą atrakcją dla fanów melodyjnego power metalu. Co z tego że Ricky Tournee brzmi jak połączenie Koltipelto i Kiske, co z tego Reuhkala and Ojanen nie kryją nawiązań do STRATOVARIUSA czy HELLOWEEN w swoich partiach gitarowych, ale całościowo brzmi to naprawdę dobrze. Najlepiej na albumie sprawdzają się dynamiczne utwory, które pod względem agresji i melodyjności nasuwają gatunek melodic death metal i taki jest otwierający „Crushblade” z wyeksponowaną partią klawiszową, słodki „Paint Me Dead”, czy też zagrany w klimatach FREEDOM CALL „One More Day”. I żeby nie było tak różowo, to muszę nieco teraz ponarzekać. Nie podoba mi się silenie się na bycie progresywnym zespołem co właśnie słyszę w 11 minutowym „Saints of Sulphur”, który na długą metę przynudza i brakuje w tym wszystkim ciągłości. Podobne emocje wywołuje u mnie również 9 minutowa ballada 'These Cold Deserted Shores”, która mimo swojego klimatu przynudza. Hmm do minusów można zaliczyć momentami zbyt dyskotekowe podejście do tematu i to słychać w „Ectasy” który irytuje swoją słodkością i komercyjnością. Również zespół niezbyt sobie radzi z mrocznymi, bardziej stonowanymi kompozycjami takimi jak „Neptune Island”. Tak więc różnie jest z tym utworami, ale całościowo jest przebojowo i bardzo melodyjnie, tak więc zawsze można coś wycisnąć z danego kawałka. Technicznie album brzmi bez zarzutu, formę muzyków też nie ma co poddawać wątpliwości, a jedyne pretensje jakie mam to do faktu, że zespół próbuje momentami udawać kogoś innego. Niech w końcu zostawią te dyskotekowe podejście, niech darują sobie miałkie ballady, czy próby bycia progresywnym albo mrocznym zespołem. Niech zajmą się power metalem w takim wydaniu jaki słychać w otwieraczu i będzie dobrze. Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz