Strony

niedziela, 29 stycznia 2012

DEAFING SILENCE - Edge of life (2003)

Jak komuś brakuje muzyki w stylu HELLOWEEN, EDGUY, czy też HAMMERFALL to śmiało może się zainteresować młodym francuskim power metalowym DEAFENING SILENCE, który został założony w 1997 roku. Po licznych demach kapela zadebiutowała w 2003 roku swoim pierwszym pełnym albumem zatytułowanym „Edge of life”. Ten album jak i muzyka może podzielić słuchaczy. Z jednej strony barykady mamy zagorzałych fanów wyżej wspomnianych zespołów którzy łykną bez problemu każdy klon, który przybliża im dokonania swoich ulubionych kapel, a z drugiej strony słuchaczy którzy dyskwalifikują każdy taki mało oryginalny zespół na wstępie. Tak ta kapela może nie grzeszy oryginalnością, ale ma za to kilka innych atutów, które potrafią przechylić szalę zainteresowania na ich stronę. Zespół potrafi zaskoczyć dobrą melodią, nie ma też problemów z stworzeniem hitów, a umiejętności muzyków też przyczyniają się do tego, że debiut jest całkiem przyjemnym albumem z dużą dawką energii i radości. Recepta francuzów jest prosta, a więc proste łatwo wpadające w ucho melodie, dynamika, a także sporo widowiskowych pojedynków na solówki a także chwytliwy refren i gotowe. Takie cechy już można wyłapać w ramach otwierającego „Deafining Silence”, który do bólu przypomina erę Hansena w HELLOWEEN.  Julian Milbach jest dobrym w tym co robi, ale to już było. Kiske, a może Cans z HAMMERFALL? Nie ma elementu zaskoczenia,  nawet w „The Black Swansong”, który przecież został przyozdobiony naprawdę melodyjnym riffem. Jednak gdzieś ten patent już kiedyś był wykorzystany. I tak z jednej strony jest to bardzo wtórne, a z drugiej bardzo chwytliwe i energiczne. Bardzo ciekawie została poprowadzona sekcja rytmiczna oraz riff. „Heavenly Dream” to ten sam kaliber tylko, że w innym opakowaniu. Nieco zmieniona melodia i gotowe. Tym razem nawet partie basu przypominają te wygrywane przez Markusa Grosskopfa na Keeperach. Pierwszym takim pozytywnym zaskoczeniem na tym albumie okazał się „Edge Of Life”, który jest mniej słodki, jakby ostrzejszy i co ciekawe gdzieś odpada nalepka „Klon Helloween”. Ciężki riff został tutaj bardzo dobrze trafiony, zaś linie wokalne i niektóre motywy mogą przypominać choćby HAMMERFALL, ale w takiej formule zespół nieco bardziej autentycznie. Nie muszę chyba chwalić za bardzo melodyjne solówki, które są potęgą tego albumu i to one napędzają każdy utwór, ratując go nie raz przez większą klęską. Nie obyło się bez wpadek w postaci nudnego „Nothern Starr” czy stonowanego „Strong we are” które ponad przeciętność nie wykraczają. Zespół najlepiej sobie radzi w power metalowej koncepcji w stylu HELLOWEEN, EDGUY i tego dowodem jest przebojowy „Save My soul”, czy też dynamiczny „Terror And Despair”. Niby fajnie się tego słucha, niby jest to co lubię, ale wtórność, brak jakiś własnych autorskich cech, sprawia że na dłuższą metę potrafi zmęczyć. To tez płyta kierowana do zagorzałych fanów power metalu spod znaku HELLOWEEN. Ocena: 6.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz