Jeszcze trzeba trochę poczekać na debiutancki album UNISONIC, który jest przez wielu nie cierpliwie wyczekiwany a to przede wszystkim z dwóch nazwisk a mianowicie Kai Hansen i Micheal Kiske. Nic dziwnego ci panowie kiedyś tworzyli legendę i nagrali dwa kultowe albumy. Ale nie rozumiem dlaczego pomija się przy tym pozostałych muzyków jak choćby Dennis Ward znany choćby z PINK CREAM 69 czy też Mandy Meyer który właściwie nie jest w żadnym wypadku gwiazdą mniejszego formatu. Ów gitarzysta znany jest choćby z występu w ASIA, KROKUS i największą popularność przysporzył mu zespół GOTTHARD. Do okresu jego udziału w zespole dojdziemy za sprawą kolejnych recenzji, póki co warto zacząć chronologicznie, a więc od początku. GOTTHARD to szwedzka kapela grająca hard rocka z wpływami heavy metalu która została założona przez wokalistę Steviego Lee i gitarzystę Leo Leoniego w 1992 roku. To co może zainteresować tych osób którym ta marka nic nie mówi to zapewne lista zespołów, którymi się inspirowali przy tworzeniu własnej muzyki. Ta lista obejmuje takie zespoły jak WHITESNAKE, LED ZEPPELIN, AC/DC, DEEP PURPLE, BON JOVI, VAN HALEN, PINK CRAM 69, czy też AEROSMITH. Muzycznie brzmi to fantastycznie i słychać po troszku z każdego bandu, najbardziej dają się we znaki wpływy WHITESNAKE, bo nawet wokal świętej pamięci Steviego Lee który zmarł tragicznie w wypadku motocyklowym nasuwają manierę i zadziorność Davida Coverdale'a. Zespół zadebiutował albumem zatytułowanym po prostu „Gotthard” w roku 1992r. I tam usłyszymy wpływy każdego z tych bandów wymieszane i podane bardzo atrakcyjnie. Właściwie zastanawiam dlaczego tak długo ten album czekał u mnie na odsłuchanie? Nie wiem dlaczego tak późno zabrałem się za ten zespół. Choć czerpią garściami z dinozaurów, to jednak styl w jakim grają, forma, konstruowanie przebojów, linie melodyjne, wokal i w ogóle wszystko jest perfekcyjne. Steeve Lee był wybornym, prawdziwym rockowym wokalistą, z dużym sercem do muzyki, z dużą skalą i szeroką zasobem umiejętności, który czyniły go bardzo elastycznym gardłowym pasującym zarówno do szybkich, ostrych kompozycji, jak i bardziej stonowanych, rockowych kawałków, jak również do romantycznych ballad. Do reszty muzyków dojdziemy za chwilę, bo jeszcze chciałbym zwrócić uwagę na dopieszczoną produkcję albumu, która ma nieco brudu i pazura, a to wszystko dzięki Chrisovi Von Rohr z KROKUS.
Większość kompozycji skomponował duet Leoni/Lee i mamy tutaj pełny wachlarz jeśli chodzi o wydźwięk i styl kompozycji. Jest różnorodność jak i gwarancja pewnej konsekwencji i solidności, co z kolei przedkłada się na to że album od początku do końca jest utrzymany na wysokim poziomie. „Standing The Light” to otwieracz z dużą dawką energii i można tutaj wyłapać sporo elementów z wcześniej wspomnianych kapel. Jednak gdzieś w tym wszystkim jest nutka finezji, szaleństwa, a także powiew świeżości. Mogło by się wydawać że tak dużo inspiracji może przyczynić się do chaotycznego materiału, a jest wręcz odwrotnie. Przede wszystkim album jak i zespół zaskakuje pomysłowością, które nie którym z tych wielkich zespołów już dawno temu wygasła. „Downtown” to świetny przykład, że mając prosty, melodyjny riff i chwytliwy refren można wskórać bardzo wiele. Warty wzmianki jest tutaj ciekawa i dość oryginalnie brzmiąca partia basowa Marca Lynna. Wybitna jest też praca Leo Leoniego, który ma to coś, ma muzykalną duszę, ma niezłe wyczucie, poczucie rytmu, a także każdy jego riff, solówka jest zagrana z dużą precyzją, magią i finezją. Świetnie to słychać w nastrojowym „Firedance”, który ucieszy fanów twórczości Ritchiego Blackmore'a. Można też coś wyłapać z twórczości DIO i mam tu na myśli nieco ponure, w leczące tempo. Skojarzenie to na pewno też ułatwia występ gościnny Viviena Campbella, który również zostawia pozytywne wrażenie, tak jak zawsze zresztą. Jednym z najbardziej popularnych kawałków z tego krążka jest bez wątpienia „Hush” utwór bardzo przebojowy, melodyjny i świetny na koncerty żeby rozbujać publikę i tym razem można usłyszeć również wpływy DEF LEPPARD Fani Ritchiego Blackmore'a i jego kapel z dużym uśmiechem będą słychać rozpędzony „Mean Street Rocker” i pierwsze moje skojarzenia to „Death Alley Driver”. Steve Lee świetnie pasuje do takiej formuły, jest zadzior, pazur, a w tym wszystkim wtóruje mu świetny Leo, który jest specjalistą od wygrywania atrakcyjnych melodii i dawno nie identyfikowałem się z solówkami i partiami gitarowymi. Prostota, blues i przebojowość, tak można w skrócie opisać „Get Down” nawiązujący do WHITESNAKE. Śmiało można podciągnąć pod podobny styl taki zadziorny „Take Me” z ciekawą linią klawiszy, nieco cięższy „Lonely Heartache”. Dopełnieniem płyty są dwie piękne, romantyczne z dużym ładunkiem emocjonalnym, a mianowicie „Angel” i „All I Care For” z skromniejszą oprawą. Dla zachowania balansu mamy też dwa szybsze, rock'n rollowe kawałki, czyli „Hunter” oraz bonusowy „That's it” robiący za kawałek instrumentalny.
Ileż emocji, ileż radości dostarcza muzyka zawarta na tym debiutanckim albumie. Ileż atrakcyjnych melodii, motywów, ileż przebojów zawarto na tym krążku, to normalnie wykracza poza wszelkie ludzkie wyobrażenia. Lista za co można pochwalić jest bardzo długa, począwszy od hard rockowego brzmienia, kończąc na samych kompozycjach. Ja wymienię tutaj przede wszystkim dwa, bez których ten album nie byłby tym czym jest, a mianowicie wokal Steviego Lee, który należy zaliczyć do najlepszych wokali hard rockowych w historii muzyki ciężkiej, no i niczym mu nie ustępujący gitarzysta Leo Leoni, który też dla mnie na tym albumie przedstawił się jako gitarowy geniusz. Jedna z najlepszych hard rockowych przy najmniej dla mnie i niech to posłuży za rekomendację tego wydawnictwa.
Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz