Czy warto było? Czy opłacało się niemieckiemu MAD MAX reaktywować kapele w 1999 r po tym jak została ona zawieszona w 1989r? Czy próba zmierzeniem się z przeszłością to niezbyt wygórowany cel? Przesłuchawszy nowy album niemieckiej grupy grającej heavy metal z elementami hard rocka czyli „ Another Night Of Passion” będący jakby kontynuacją wydawnictwa z 1987 r to muszę stwierdzić, że zespół trzyma się na powierzchni. Gra jak przystało na weteranów z lat 80 i tutaj można poczuć ten klimat, tą radość z tamtego okresu. Jest rasowe, lekko przybrudzone brzmienie, są zarówno miłe dla ucha melodie, a partie gitarowe duetu Micheala Vossa i Jurgena Brefortha są wypełnione lekkością, rytmicznością i trzeba przyznać, że chcąc nie chcąc słuchacz identyfikuje się z tymi zadziornymi, rockowymi riffami i melodyjnymi solówkami, poprzez tupanie nogą czy kiwaniem głową. Jednak czy dobre brzmienie i dobra dyspozycja muzyków wystarczyła, żeby dorównać albumowi z 1987 roku?
No cóż można powiedzieć że jeśli chodzi o materiał to mamy utwory różnego kalibru, które łączy jeden określony styl MAD MAX który właściwie absorbuje elementy z muzyki JUDAS PRIEST, OZ, KROKUS, SCORPIONS, OVEDRIVE, czy też DEF LEPPARD, PRETTY MAIDS. Prócz różnorodności można też w sumie przypisać temu albumowi równość, bo całość jest utrzymany właściwie na jednym dobrym poziomie. Czego jest tutaj najmniej? Bez wątpienia dynamicznych, rockowych kompozycji jak choćby otwierający „Rocklahoma” który był już gotowy na przełomie 2009/2010 i był to utwór który zespół prezentował w owym czasie na festiwalach. W takich stylizacji utrzymany jest mój ulubiony „Black Swan” który przypomina mi taki PRETTY MAIDS. Album tak na dobrą sprawę jest z dominowany przez rockowe kompozycje. Jedne są lepsze tak jak to jest w przypadku zadziornego „40 rock”, koncertowego „Metal Edge” nawiązującego do DEF LEPPARD, czy też przebojowego „Welcome To Rock Bottom” gdzie znakomicie współpracuje sekcja rytmiczna z partiami gitarowymi i kawałek zdobi też jeden z bardziej chwytliwych refrenów. Ale zdarzają się też nieco słabsze rockowe kompozycje jak choćby nijaki, rozlazły „Fallen From Grace” czy też nieco cięższy „The Chant”. No i zakończenie w postaci coveru SWEET „Fever Of Love” i instrumentalnego „True Blue” też należy zaliczyć do przymusowego wypełnienia miejsca na płycie bez których album nic by nie stracił.
Próba zmierzenia się z słynnym albumem z lat 80 raczej mało satysfakcjonująca i pozostał dość spory niedosyt. Od zespołu z takim doświadczeniem, z taką przeszłością i stażem można, a nawet należy wymagać czegoś więcej niż tylko przeciętny album który miło się słucha, album który właściwie nie wzbudza większych emocji i plasuje się gdzieś raczej środkowo -dolnej części metalowych płyt 2012 r. Jest klimat, styl, melodyjność i radość z lat 80, można poczuć tego ducha, ale zabrakło najzwyczajniej w świecie pomysłów na same utwory i poniekąd na jakieś atrakcyjne i zaskakujące aranżacje. A muzyków z takim potencjałem i umiejętnościami stać jednak na coś nieco lepszego niż to co tutaj zaprezentowali. Średnia krajowa zachowana, lecz czy tego oczekiwali fani metalu po nich?
Ocena: 5.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz