Do grona zespołów heavy
metalowych, które starają się wylansować na muzyce opartej
na patentach z lat 80, czy też 70 należy zaliczyć obok takiego
STRIKER, ENFORCER, WHITE WIZZARD i innych tego typu zespołów
również kanadyjski BLACK MOOR, który prezentuje
muzykę metalowa z wyraźnymi inspiracjami NWOBHM, heavy metalu lat
80, czy też progresywnym rockiem lat 70. Kapela powstała w roku
2005 i ich debiutancki album „The
Conquering” ukazał się dopiero w roku 2009 co wynikało przede
wszystkim z wypadku samochodowego w jakim udział wzięli w 2008 roku
muzycy BLACK MOOR. Obrażenia ciała przyczyniły się do opóźnienia.
Album odniósł spory sukces, zdobył nawet nagrodę w Molson
Canadian Nova Scotia Music Week 2010. Po 3 latach zespół
przedstawia światu swój drugi album zatytułowany „Lethal
waters”. Nie ma się
co oszukiwać ten album zawiera muzykę wtórną, muzykę
wzorowaną na tym co już było kiedyś. Może nie znajdziemy tutaj
jakiś świeżych pomysłów, może sam album nie podbije
świata, ale jedno trzeba oddać Kanadyjczykom, a mianowicie
solidność, która przesądza o tym, że dostajemy zgrabnie
zagrane kompozycje, które cechują się dobrą aranżacją,
atrakcyjnymi melodiami, a także pewną szczyptą przebojowości. W
połączeniu z dopasowanym do stylu gry brzmieniem i nawet dobrym
wyszkoleniem technicznym muzyków otrzymujemy naprawdę solidny
album z muzyką metalową zabierającą słuchacza do przeszłości i
ta wycieczka jest o dziwo przyjemna i nie przyprawia o bóle
głowy czy inne nie przyjemne reakcje.
Słuchając
owego materiału, można w łatwy sposób doszukać się
inspiracji IRON MAIDEN, zwłaszcza w ramach sekcji rytmicznej czy też
tworzenia melodii, co słychać wyraźnie już przy pierwszym utworze
czyli Hellraiser”
. Ale nie tylko, bo podobne skojarzenia przynosi melodyjny „Lost
In the shadows”. Może
jest to i wtórne, może takie oklepane, ale słucha się
przyjemnie. Jest dynamika, chwytliwa melodia, dobrze zaaranżowane
partie gitarowe duetu Jones/ Hanlin. Może w tym aspekcie brakuje
piekielnego ognia, więcej szaleństwa, czy też nieco bardziej
złożonych solówek, ale cóż musi wystarczyć
melodyjność i swobodny wymiar ich rozegrania. Erick Hanlin pełni w
kapeli również rolę wokalisty i z tym sobie radzi nieco
gorzej. Nie, nie, inaczej. On ma talent i predyspozycje, ale nie do
śpiewania w metalowym zespole. Brakuje zadziorności, ognia,
drapieżności i czasami brzmi jak jakiś popowo rockowy młodzieniec
i to słychać choćby w rytmicznym
„Thunderbird”. Mocną
stroną albumu jest to, że nie wciskano na siłę jakiś ballad czy
innych udziwnień. Jest szybko i do przodu, z utrzymaniem
przebojowego charakteru. Mianem przeboju można nazwać choćby
szybki „Midnight
warrior” z prostym i
zapadającym w głowie refrenem, a także zadziorny i równie
szybki „Night Danger”,
czy
też rozpędzony „Hatred's
Maze”.
Poza szybkimi kawałkami znajdziemy tez dwa utrzymane w średnim
tempie, z naciskiem na mrok i nieco cięższe motywy. Tymi kawałkami
są „Into
Eternity”
i bojowy „Leathel
Waters” .
Nowy
album BLACK MOOR nie wnosi niczego nowego do gatunku, nie wyznacza
nowe trendy, ale pokazuje za to, że można grać wtórnie, ale
za to z pomysłem i na miarę swoich możliwości, stawiając na
proste, sprawdzone motywy, na solidność i dobre aranżacje. To
wszystko zaowocowało naprawdę udanym albumem, który wstydu
zespołowi nie przynosi i można być spokojnym że sobie w
przyszłości poradzą. Oczywiście są i wady jak choćby miałki i
nijaki wokal Hanlina, ale są to szczegóły na które
można nieco przymknąć oko, zwłaszcza kiedy muzyka sama się
broni.
Ocena:
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz