„Amerykański JUDAS PRIEST” takie
określenia padały w kierunku amerykańskiego zespołu DED
ENGINE, który stylistycznie grał heavy metal z elementami
power metalu z zacięciem punkowym. Tak w skrócie można by
opisać to co grał ten mało znany zespół amerykański,
który został założony w roku 1980 i nagrał dwa albumy,
zawieszając potem działalność. W roku 1985 światło dzienne
ujrzał debiutancki album zatytułowany „Hot shot” i jest
to wydawnictwo, które niczego nie na mieszało w owym czasie,
co jednak nie powinno nikogo dziwić. W tym czasie konkurencja była
silna i takiego grania pod JUDAS PRIEST, grania wtórnego i
opartego o sprawdzone patenty było od groma i tylko najsilniejszy
mogli przetrwać. DED ENGINE był jednym z wielu i ich album jest
tego najlepszym dowodem. Brak oryginalności, brak dobrej produkcji,
czy też nie pewność muzyków to tylko niektóre wady,
z którymi musi borykać się słuchać. Całość prezentuje
się bardziej jako album utrzymany w klimacie europejskiego
heavy/power metalu aniżeli amerykańskiego. Gdzie znajdziemy owe
podobieństwa z JUDAS PRIEST? Na pewno w wokalu Scotta Litza który
manierą przypomina Roba Halforda z lat 70, jednakże techniczne jest
bez wątpienia gorszym wokalistą. Nie ma ognia, nie ma też jakieś
takiej odpowiedniej zadziorności i wszystko w granicach
przyzwoitości. Podobnie się ma z partiami gitarowymi, które
wygrywane Douga Horstmana pokazują jaka jest przepaść między
oryginałem, a marną podróbką. Nie ma emocji, nie ma w tych
partiach ognia, wszystko takie jakieś nieco niemrawe, mimo licznych
dynamicznych, energicznych riffów i melodyjnych solówek.
Tak wszystko rozegrane jest na poziomie dobrym i nie ma widoków
na coś więcej.
Można poczuć pewien niedosyt bo
słuchając materiału można odnieść wrażenie, że są zadatki na
killery, przeboje i łatwo wpadające w ucho utwory, niestety w
większości przypadkach zostają oszpecone przez brak większego
zaangażowania muzyków, jakby złagodzeniem, a także za
sprawą słabego, nieco garażowego brzmienia. Pomijając ten fakt,
można przy tupać nóżką przy dynamicznych kawałkach jak
„Scream”, „Renegade” czy też „'til Deaf
Do Us Part” które stawiają na rozpędzoną sekcję
rytmiczną, ostre partie gitarowe i w miarę proste refreny. Może
nie ma w nich krzty oryginalności, może brakuje im mocniejszego,
czystszego brzmienia, ale na pewno nie brakuje im ducha lat 80, tej
prostoty i solidności. JUDAS PRIEST pojawia się w każdej
kompozycji i te skojarzenia z brytyjskim bandem są nieodłącznym
elementem tego albumu. Riff do „Kings Of City” nasuwa
„Screaming For Veangence” i słynny „You got another thing
commin”, z kolei dynamiczny „Rabid” kojarzy się nieco z
„Rapid Fire” czy też „Eat Me Alive” i sama konstrukcja taka
znajoma. Może nie jest to jakiś minus, ale kawałki niestety sporo
tracą na takowych porównaniach z oryginalnymi propozycjami
JUDAS PRIEST. Oklepany riff, motyw słychać w zadziornym „Take
A Hike” który
prezentuje się okazale za sprawą prostego i zapadającego refrenu,
czy też przemyślanej pracy gitarowej. Rasowe przeboje należy
upatrywać w melodyjnym „Young Hot”
czy też nieco toporniejszym „Hot shot”
z lekkim hard rockowym zacięciem.
Jak na debiut nie
jest to jakiś słaby album, ale na pewno tez nie powala na kolana.
Brzmienie, nieco oklepane pomysły, mało przekonująca rozwiązania,
brak własnego pomysłu na bardziej autorskie granie, a także
umiejętności muzyków sprawiają że album sporo traci w
ostatecznym rozrachunku, ale mimo to jest to album, który
powinien zainteresować fanów JUDAS PRIEST jak i smakoszy
starego heavy metalu z lat 80.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz