Zespołów
metalowych o nazwie Calymore jest nie tak mało jak mogło by się
wydawać. Gdy się wpisze taką nazwę w encyklopedii metalowej to
wyszukam nam kilka kapel o takiej nazwie. Mnie zainteresował
Claymore z Serbii. Dlaczego? Zaintrygował mnie gatunek muzyczny, w
którym obraca się zespół. Epicki power metal to
gatunek, który kusi swoją formą i treścią, to też nie
mogłem nie zbadać co gra ten serbski zespół. Co można
więcej powiedzieć o kapeli? Powstała w 1994 roku i początkowo
działała do 2003 roku nagrywając przy tym debiutancki album. W
2012 roku kapela się reformowała i owocem tego jest „Lament of
Victory”, który ukazał się w tym roku.
Od strony technicznej nie
ma zbytnio się do czego przyczepić bo zarówno okładka jak i
brzmienie są tutaj w normie. Znacznie gorzej jest od strony
muzycznej. Kapela chciała nawiązać do twórczości takich
kapel jak Nightwish, Virgin Steele czy Rhapsody i niestety nie do
końca ta mieszanka się sprawdziła. Wyszło z tego jedno wielkie
zamieszanie i chaos. Muzycy tutaj nie dają z siebie wszystkiego i co
gorsza nie wiedzą jak zaciekawić słuchacza. Wokalistka Dejana
Betsa stara się śpiewać niczym Tarja i nie wychodzi to najlepiej.
Brakuje mi tutaj wyczucia i tego symfonicznego klimatu. Ciepły wokal
Dejany gubi się też w mało atrakcyjnych riffach i melodiach, które
tworzy Vlad Invictus z Fillem T. Ten duet nie porywa swoją grą ani
też nie zaskakuje. Wszystko jest jakby odegrane na siłę i bez
większego pomysłu. Wdziera się przez to nuda i monotonia. „King
In The North” to miał być szybki kawałek w power
metalowej formule, ale utwór jest chaotyczne i nie zapadający
w pamięci. Coś pozytywnego można doszukać się w otwierającym
„On The Wings Of Time”, ale czy jest to petarda o
której można mówić całymi dniami? Na pewno nie.
Jeśli miałbym wskazać coś dobrego w grze gitarzystów to
bez wątpienia byłby to energiczny i ciężki riff w „Sorrow
Tears”, który właściwie jest średnim utworem.
Rozlazły „Night Sky”, który ma niby
zauroczyć rozbudowaną formą i pseudo epickim stylem jest dobrym
przykładem że zespół nie radzi sobie stworzeniem ciekawych
utworów. „Hymn Of Veangence” pokazuje też
jak nie wiele samego metalu w tym co gra Claymore. Dobra melodia w
„Power of Destiny” to najlepsza rzecz jaka jest na
tej płycie. Szkoda tylko że to tylko małe światełko w mrocznym
tunelu. Cała reszta płyty nie wzbudza większego entuzjazmu.
Chęć grania ciekawego power metalu to
jedno, nagrać dobry album to już inna bajka. Niestety ale
serbskiemu Claymore nie udało się stworzyć materiału, który
by porwał słuchacza. Nagrali krążek słaby zarówno pod
względem pomysłów jak i samych aranżacji. Poza paroma
momentami na tej płycie nie ma właściwie czego szukać, a już nie
na pewno dobrej muzyki z kręgu power metalu.
Ocena: 2/10
Wow, it's a bit harsh review, my friend, but nevertheless I appreciate your honesty. Thank you. :)
OdpowiedzUsuńCheers from Claymore! \,,/