Strony

sobota, 31 maja 2014

MALICE - Licence to Kill (1987)

W roku 2012 do życia powrócił amerykański zespół heavy/power metalowy o nazwie Malice. Powrót kapeli został ciepło przyjęty przez słuchaczy. W końcu solidnego heavy metalu wzorowanego na twórczości Accept, Judas Priest czy WASP zawsze jest mile widziany. Jednak „New breed of Godz” nie dorównuje klasykom tej formacji, które ukazały się w latach 80. Jednym z tych najbardziej znanych albumów jest bez wątpienia „Licence to Kill”.

Ten krążek to nie całe 40 minut soczyste rasowego heavy/speed/ power metalu. Choć stylistycznie Malice nie wyróżnia się na tle innych formacji, to jednak udało im się wykreować własny styl. Sporą rolę w tym odegrał wokalista James Neal, który radził sobie z śpiewaniem w wysokich rejestrach i sprawił, że Malice w tamtym okresie miał w sobie to coś. Miał pazur, klimat i dynamit. Może i słychać na płycie sporo nawiązań do takich kapel jak Accept czy Judas Priest i zespół wcale się z tym nie kryje. Jednak stara się dać coś od siebie. Mick zane i Jay Reynolds już o to zadbali, żeby na płycie sporo się działo i nie zabrakło emocjonujących riffów i wgniatających w fotel solówek. Kawał dobrej roboty odwalają i najlepiej to słychać w takich energicznych utworach jak „Againts The Empire”, który zaliczam do jednych z największych hitów Malice. Choć płyta zaczyna się od bardziej hard rockowego kawałka i tutaj „Sinister Double” nie robi takiego spustoszenia. „Licence To Kill” to takie puszczenia oczka w kierunku niemieckiej sceny metalowej i jest to utwór dla fanów Scorpions i Accept. Podobne uczucia mam jak słucham „Vigilante” czy „Circle of Fire”. Słabiej wypada takie hard rockowe granie jak te w „Christine” i już bardziej przemawia do mnie rasowy heavy metal jaki słyszę w „Breathin Down Your Neck”.

Można wytknąć błędy, że płyta mogła być agresywniejsza, bardziej urozmaicona i mogło być więcej perełek na miarę „Againts The Empire”. Zespół jednak nadrabia za sprawą Jamesa Neala i Jay Reynoldsa, którzy znają się na swojej pracy. Malice po tym albumie udał się w stan spoczynku, ale teraz znów jest wśród nas i dopisuje kolejny rozdział swojej historii. „Licence To Kill” warto znać, w końcu to klasyka tej formacji.

Ocena: 6,5.10

czwartek, 29 maja 2014

THE VINTAGE CARAVAN - Voyage (2014)



Jest szansa, że w końcu ktoś może zrobić furorę w hard rockowym graniu, czerpiąc garściami z psychodelicznego rocka czy stoner rocka. Kto wie może wywodząca się z Islandii o nazwie The Vintage Caravan ma szanse zostać tak głośnym bandem jak Ghost? Słuchając albumu „Voyage” można odnieść wrażenie, że ta kapela wysoko mierzy i mają na celu ożywienie klasycznego rocka z lat 60 czy 70, biorąc pod lupę twórczość Led Zeppelin, Hawkwind, Nazareth, czy Black Sabbath. A to dopiero początek owej podróży w którą nas zabiera młody zespół, który został założony w 2006 roku.

Dbałość o szczegóły tej formacji jest imponująca. Selektywne brzmienie, tak nastrojone, że od razu na myśl przychodzą lata 60 czy 70. Nawet okładka zrobiona w stylu lat 60, a to wszystko jeszcze bardziej przybliża nam tamten okres, klimat tamtych lat i to co liczyło się w muzyce w tamtych czasach. The Vintage Caravan dokonał nie możliwego i nagrał materiał, który brzmi jakby został zarejestrowany 40 lat temu. Brzmienie gitar, konstruowanie kompozycji, styl, jakość, to wszystko jest zrobione, tak byśmy czuli się jak w tamtych latach i to jest po prostu fenomenalne. Jednak im bardziej zagłębiami się w materiał, tym bardziej dostrzegamy, że to nie tylko style jest tutaj motorem napędowym, że tak naprawdę na sukces tej płyty złożyły się też umiejętności młodych muzyków. Uwagę od samego początku przyciąga lider formacji, a mianowicie Oskar, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Śpiewa w niskich rejestrach, stawiając na charyzmę, na klimat, co wychodzi mu znakomicie, ale jeszcze lepiej wypada w roli gitarzysty. Dzięki niemu można przypomnieć sobie stara płyty Led zeppelin czy Black Sabbath. Jest tutaj nie tylko styl i klimat tamtych kapel zachowany, ale też właśnie poziom nie wiele odbiega od pierwowzoru.  11 minutowy „The Kings Voyage” to perełka, który zawiera wszystko to co najlepsze w The Vintage Carnage, ukazuje ich atuty. Jest tutaj wszystko, począwszy od mocnego motywu po melodyjność, kończąc na mrocznym i posępnym klimacie. Prawdziwym hitem na miarę „Paranoid” Black Sabbath jest tutaj „Midnight Meditation” i według mnie taki wydźwięk powinien mieć „13” Black Sabbath. Otwieracz „Carving” przybliża nam twórczość Deep Purple czy Led Zeppelin i to w najlepszym wydaniu.  Zespół nie popada w rutynę i potrafi nas zaskoczyć. Jedną z takich niespodzianek jest piękna ballada „Do you remember” w której słychać echa muzyki Santany. O zespole usłyszałem, dzięki premierowemu kawałkowi „Expand Your Mind”, który porwał mnie klimatem i stylem nawiązującym do Black Sabbath i Deep Purple. Co ciekawe zespół tutaj właśnie pokazuje na co ich stać. Nie jest im obce konstruowanie bardziej złożonych kompozycji, a także tworzenie chwytliwych melodii, których tutaj jest pod dostatkiem. Rock’n roll lat 60 i 70 znakomicie został odzwierciedlony w „Cocaine Sally” i to kolejny ważny utwór z tej płyty.

Jedna z najważniejszych płyt roku 2014, jedna z tych która wyróżnia się na tle innych. Jeżeli tak ma wyglądać hołd złożony dla rocka lat 60 i 70, jeżeli tak ma wyglądać współczesne mieszanka Black Sabbath, Led zeppelin i Deep Purple, to jestem na tak. Brakowało takiej muzyki ostatnim czasy i miło, że ktoś zabrał się za takie granie. Można brać w ciemno.

Ocena: 9/10


UNREST - Bloody Voodoo Night (2001)

Jeśli chodzi o niemiecki Unrest to ich najlepszy okres przypada na lata 90 i mniejszym zainteresowaniem cieszyły się późniejsze dwa wydawnictwa tej formacji. Ta niemiecka kapela pokazała, że można grać wtórny, ale zarazem bardzo udany heavy metal wzorowany na Accept i Grave Digger. Pierwsze płyty charakteryzowały się przebojowym charakterem i dopracowanym materiałem. Zespół musiał się zmierzyć z kilkoma przeszkodami, ale w końcu w 2001 wydali „Bloody Voodo Night”, który został dość chłodno przyjęty.

Problem tkwił w tym, że kapela dalej grała swoje, dalej bawiła się w klonowanie Accept i Grave Digger, nie ryzykując nagrywając coś innego. Ale to nie jedyny problem. Najgorsze jest to, że kapela Unrest robi to tym razem trochę nie udolnie. Niektóre kompozycje są średnie, innym też czegoś brakuje, co sprawia że materiał jest nie równy i pozbawiony takiej dynamiki co poprzednie. Wynika to bez wątpienia z innego składu. Zostali właściwie wokalista Sonke i gitarzysta Klaus. Jednak nawet i oni nie dają z siebie wszystko. W takim „Master Of Disguise” słychać jak Sonke nie radzi sobie ze śpiewaniem. Brakuje tej pewności siebie i drapieżności. Nie brakuje grania pod Accept i znakomicie to słychać w „Party Tonight”, który jest solidny utworem i z pewnością jednym z tych najlepszych z tej płyty. Zaniedbano tutaj bez wątpienia brzmienie i nawet perkusja brzmi dość często jak automat i słychać to dość dobitnie w energicznym „Stars Would Shine at night”.

Ten album nie jest tak dobry jak poprzednie to fakt, ale warto po niego sięgnąć choćby ze względu na znakomity początek, w którym zespół daje popis swoich umiejętności. Przybliża nam twórczość Grave Digger i niemiecki heavy metal. Ostry „Runaway”, przebojowy „Redlight fantasy” czy „Straight To My heart” to bez wątpienia najważniejsze utwory z tej płyty i dobry powód, żeby mimo wszystko sięgnąć po ten album. Spadek formy jest zauważalny i powodów tego jest kilka, ale Unrest i tak się wpisał do historii niemieckiego metalu.

Ocena: 5/10

środa, 28 maja 2014

AGENT STEEL - Order Of the Iluminati (2003)

Choć w 1999 r powrócił Agent Steel, to jednak nikt już nie był do końca tym zespołem z lat 80. Inne czasy, inna moda, inne priorytety. Powrót był o tyle ciężki dla formacji, bowiem John Cyriis nieustannie walczył o prawa do nazwy Agent steel, co przyczyniło się do zmiany nazwy w pewnym momencie na Order Of Iluminatii. John Cyriis nic nie wywalczył, a Agent Steel jak na złość Cyriisowi poszło zaciosem i nagrała kolejny znakomity album o tytule „order Of Iluminaty”. Jest to drugi album po reaktywacji z 1999r i najlepsze dzieło z następcą Cyriisa, a mianowicie Bruce'a Halla. Może nie spełnili swoich obietnic o powrocie do korzeni, ale jest to dzieło, które śmiało może konkurować z klasykami z lat 80.

W roku 2003 ukazało się wiele ciekawych pozycji, a power metal rósł w siłę, pokazując pazur. Można było uświadczyć rozwój i także większy nacisk na agresywność w tym gatunku, co mogło się spodobać. Ci co lubią heavy/power metal w stylu Helstar czy Metal Church wiedzą o co mi chodzi. Agent Steel i power metal? Właśnie tak wyglądał kolejny krok w karierze tej znakomitej formacji i tak właśnie objawiła się ewolucja Agent Steel. „Omega Conspiracy” była czymś nowym dla zespołu, bowiem tutaj była dominacja technicznego thrash metalu i w tym stylizacji zespół też znakomicie się odnalazł. Może nie do końca porzucił ten styl, bowiem na „Order Of Iluminatii” jest sporo pozostałości z tamtego krążka, to jednak postanowił tutaj też nawiązać do swojej przeszłości, stawiając na speed metal. Efektem ubocznym tego połączenia okazał się element power metalu, co bardzo mi się spodobało. W końcu Bruce Hall to wokalista, który ma predyspozycje do śpiewania takich muzyki i daje mały popis swoich umiejętności w rozpędzonym „Dead Eyes”. To co zrobił Agent Steel było odważnym zagraniem, ale tez przyniosło rozgłos kapeli i większe zainteresowani. Dla wielu fanów jest to jeden z najlepszych albumów Agent Steel i w sumie trudno z tym stanowiskiem się nie zgodzić. Po 4 latach przerwy udało się stworzyć coś wyjątkowego. Brzmienie tutaj jest soczyste, bardziej thrash metalowe, ale dzięki temu materiał ma moc i potrafi dać nam mocnego kopa. Na pierwszych dwóch płytach roi się od pojedynków na solówki i przepychanki między Juan i Bernie. Podobały mi się te pojedynki i miło jest usłyszeć że na „Order of Iluminati” też jest pełno takich właśnie takich zagrań. Dobrze to odzwierciedla „Avenger”, który otwiera ten album w wielkim stylu. „Ten Fist of Nations” to taki miks heavy metalu, thrash metalu, a wszystko podane w nowoczesnym opakowaniu na miarę Nevermore. W takim „E.U.L” słychać wyraźnie że kapela nie otrząsnęła się z thrash metalu. Jest bardzo technicznie, ale to wciąż wysoki poziom grania. Płyta poraża dynamiką, energią i mocą, a każdy utwór potrafi porwać. Tak też jest z żywiołowym „Enslaved”, który nasuwa bardziej power metalową formułę. Wyróżnia się spośród całego materiału „Insurection”, który początek ma bardziej stonowany, mroczniejszy, a końcówkę bardziej power metalową. Mocnym atutem płyty jest agresywny i bardzo szybki „Forever Black” i to jest przykład nowej jakości Agent Steel a także udanej mieszanki power i thrash metalu. „Human Bullet” nieco lżejszy, nieco bardziej progresywny, ale z pewnością nie odstaję od reszty.

Bruce Hall wniósł powiew świeżości do Agent Steel i choć był to już nieco inny zespół, to jednak wciąż grali muzykę na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z „Order Of Iluminati”, który pokazuje też że można grać agresywny speed/heavy/ thrash metal w nowoczesnym opakowaniu. Jedno z najważniejszych wydarzeń roku 2003 i jak dla mnie jest to równie świetny album co „Unstoppable Force” czy „skleptic Apocalypse”.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 27 maja 2014

SACRET ILLUSION - Change of Time (2014)

A co powiecie na progresywny power metal, w którym słychać wpływy Symphony X, Royal Hunt, czy też Stratovarius? Każdy od czasu do czasu lubi posłuchać bardziej wyszukanych melodii, bardziej urozmaiconych aranżacji. Jeśli tak, to akurat dobrze się składa bowiem grecki Secret Illusion powraca po 3 latach z nowym albumem zatytułowanym „Change Of Time” i wiecie co?Płyta może zdobyć swoich zwolenników.

Znakomite przygotowanie jeśli o kwestie produkcyjną. Słychać profesjonalne podejście do tej kwestii. Każdy dźwięk jest tutaj soczysty, klimatyczny i przesiąknięty klimatem s-f, co jeszcze bardziej wpływa na słuchacza. Odzwierciedleniem tego stanu jest pomysłowa i kolorystyczna okładka. Sacret Illusion to kapela stosunkowa młoda, ale już wie jak grać progresywny power metal, jak wykorzystać patenty znane z takich kapel Royal Hunt czy Symphony X. Wie jak tworzyć ciekawe i dość świeżo brzmiące riffy i melodie. Spora w tym zasługa gitarzysty Filliposa, która jest mózgiem zespołu i to on jest liderem tej formacji. Stara się wydobyć ze swoich partii piękno i klimat i trzeba przyznać że to wychodzi. Dobrze to ukazuje klimatyczny „Perfect Fantasy”, który może nie porywa dynamiką czy ostrymi partiami, ale ma to coś co wyróżnia ten utwór. Choć fani power metalu wolą posłuchać, jak Fillipos wdaje się w szybsze i energiczne granie stawiając na dużą dawkę melodyjności. Nic dziwnego, w końcu takie utwory „Born Once Again” czy „Point of No Return” są tutaj głównym motorem napędowym. Płytę się dobrze słucha i spora w tym zasługa takich przebojów jak „Beauty Queen”. Jest też podniosłość w „Change of Time”, a także progresywność w dużych ilościach co potwierdza zamykający „Words left Forgotten”.

Secret Illusion nagrał solidny album pokazujący, że można nagrać interesujący progresywny power metal, w którym nie wieje nudą, a poszczególne melodie brzmią wyjątkowo ciekawie. Atutem „Change of Time” jest intrygujący klimat i znakomita forma wokalna Dimitrisa, który nadaje całości odpowiedniej tonacji. Warto poświęcić chwilkę dla nowego albumu greków.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 26 maja 2014

AMBUSH - Firestorm (2014)

Odnoszę wrażenie, że ostatnim czasy fani heavy metalu żyją tylko newsami odnośnie „Reedemer of Souls” Judasów, a przecież tam nic specjalnego nie ma i tym kawałkom które zamieścili w internecie brakuje mocy. No, ale tak magia nazwy robi swoje i wyrobiona marka, która nie pozwala nam oskarżyć muzyków o nagranie czegoś słabego. Najgorsze jest to, że jesteśmy tak zapatrzeni newsami znanych nam kapel, że umykają nam wartościowe płyty mniej znanych formacji. Czy komuś coś mówi nazwa Ambush? Starsza część słuchaczy wspomni tutaj bez wątpienia belgijski Ambush, czy ten z Szwecji. Jednak nie jest to żaden z nich, bowiem mam tutaj na myśli młody band o nazwie Ambush, który wywodzi się również z Szwecji, ale nie jest w żaden sposób powiązany z tym z lat 80. Co może nam zaoferować kapela, która powstała w 2013 roku i mają na koncie tylko „Firestorm”, który debiutował w tym roku? Wielu może się zdziwić, ale kawał porządnego heavy metalu w stylu właśnie Judas Priest czy Saxon. Mają w sobie energię i pomysłowość godną ich rówieśników z Enforcer czy Striker.

Nie zwykle trudno znaleźć sobie miejsce na rynku heavy metalowym bo przecież, takich kapel jak Ambush jest pełno. Wystarczy spojrzeć na Enforcer, Striker czy Skullfist, a przecież to tylko mała próbka obszernej listy. Ambush również opiera swoją muzykę na podobnych patentach i ich celem jest także odświeżenie nam muzyki metalowej lat 80. Styl można sklasyfikować jako speed/heavy metal i tutaj słychać coś z Belgijskiego Crossfire, coś z Accept, ale jednak czego u nich najwięcej to Judas Priest. Znacznie łatwiej im przychodzi odtwarzanie tego co najlepsze w Judas Priest niż samemu Judasowi, co jest miłym zaskoczeniem. Ambush realizuje swój cel poprzez sprawdzone zagrania i rozwiązania. Kluczem do sukcesu kapeli miał się okazać prosty styl, bez skomplikowanych zagrywek i wszystko miało być chwytliwe i wyjęte jak by z lat 80. To zdało swój egzamin, bowiem płyta od samego początku zabiera nas do lat 80, do czasów kiedy wystarczył prosty pomysł, którego siła uderzenia zależała od wokalisty i umiejętności gitarzystów. Ambush nie ma się czego wstydzić, bo choć ich muzyka nie grzeszy oryginalnością, to jednak zaspokaja głód na takie klasyczne heavy/speed metalowe granie. Szwedzi nie mają czasu na klimatyczne intra i bawienie się z słuchaczem i od razu atakuje nas mocnym uderzeniem w postaci „Firestorm”. Kompozycja przypomina muzykę Belgijskiego Crossfire, zwłaszcza jeśli chodzi o rycerskie chórki czy chwytliwy refren. Kiedy naszą analizę przeniesiemy na gitary to od razu można wyczytać, że Adam i Olof wzorowali się na Judas Priest i wcale tego nie kryją. Co kryje się za tym energicznym riffem? Era „Defenders of The Faith” i taką petardą powinien wypuścić Judas Priest. Szwedom nie jest obce granie wolniejszych, stonowanych i agresywniejszych dźwięków i tutaj mamy „Ambush”, czyli kawałek przesiąknięty Saxon i NWOBHM. Nie dajcie się zwieść początkowej fazie „Hellbound”, która mówi nam że to ballada. Szybko utwór przekształca się w taką kalkę „You got another thing comin” i nawet riff tutaj brzmi identycznie. Sam kawałek może i bardziej hard rockowy, ale wciąż trzyma wysoki poziom. Nie zabrakło też coś w stylu „Ram it Down”, czego dowodem jest „Don't Schoot”. Jeden z przykładów, że w muzyce Ambush jest miejsce na power metalową formułą i ku takim tezom kieruje nas też wokalista Oskar Jacobsson, który brzmi jak rasowy power metalowy śpiewak. Dalej mamy utrzymany w średnim tempie „Close My Eyes” i tutaj może zabrakło większego ognia, ale zespół odrabia straty w „Heading East” i jest to kolejna petarda i przykład, że zespół jest specjalistą od szybkich kawałków. Całość zamyka „Natural Born Killers” i podsumuje znakomicie cały krążek, wskazując wady i zalety.

Wadą jest tutaj może nie tyle wtórność, co brak równego materiału, brak większej liczby mocnych kawałków jak „Ambush” czy „Firestorm”, ale album i tak dostarcza sporo emocji. Fani klasycznego heavy metalu docenią potencjał kapeli i ich muzyki, Muzycy mają w sobie to coś i nie dbają o sukces, tylko o dobrą zabawę i satysfakcję z grania heavy metalu. Szczere intencje i dbałość o detale zawsze jest mile widziana. Zespół na pewno warty uwagi i będę śledził ich karierę, bo ich muzyka jest naprawdę atrakcyjna.

Ocena: 8/10

niedziela, 25 maja 2014

SHADOW HOST - Apocalyptic Symphony (2013)

Co niektórzy fani heavy/power metalu podchodzą zbyt lekceważąco do wschodniej Europy. Wiadomo, że ciężko tam o ciekawą i godną uwagi kapelę, która może śmiało konkurować z takimi tuzami jak Gamma Ray, Iced earth, Grave Digger czy Brainstorm. Nie oznacza to jednak, że nie ma tam w ogóle dobrych kapel. Do grona tych najlepszych, trzymających światowy poziom zaliczyć należy bez wątpienia Shadow Host. Założona w 1993 roku formacja sukcesywnie wydawała swoje albumy i podbijała serca fanów heavy/power/thrash metal. Ich ostatnie wydawnictwo zatytułowane „Apocalyptic Symphony” potwierdza ich klasę.

Od samego początku styl zespołu kreował gitarzysta Alexey Arzamazov, który stawia na agresję, szybkość, melodyjność, a wszystko podane w pomysłowy sposób. Nie tak łatwo jest połączyć heavy/power i thrash metal, ale tej formacji się to udaje. W tym roku Savage Messiah ma silną konkurencją, a jest nią właśnie Shadow Host. Kapela grają w podobny sposób i w tym roku nagrali świetne albumy. Shadow Host mimo upływu lat wciąż trzyma wysoki poziom i to się nazywa porządna kapela, która nigdy bubla nie wyda. Soczyste brzmienie, to jedna z wielu atrakcji na tej płycie. Ten aspekt sprawia, że płyta ma więcej z thrash metalu, a to wg mnie jest korzystne rozwiązanie. Pasuje to do wokalu Alexey Markova, który nie kryje zamiłowania Jamesa Hetfielda. W takich agresywnych kawałkach jak otwieracz „Lunacy Divine” jego wokal sprawdza się znakomicie. Właśnie w takiej stylizacji Shadow Host imponuje swoją dynamiką, agresją i zapałem. Niektóre kapele mogą im tylko pozazdrościć zaangażowania i pomysłowości. Gitary brzmią ostro i nie ma tutaj zbędnych słodkości czy prób złagodzenia tego wydźwięku. To sprawia, że „Treason” to kolejny killer. Rzadko kiedy można spotkać zespół, który tak mocno z kopyta rozpoczyna płytę, a to dopiero początek. Power metal w nieco nowoczesnej formule jaki zespół prezentuje w „Empty Eyes” prezentuje się okazale i nie przeszkadza fakt, że słychać tam wpływy Persuader. Szybki, rozpędzony „Silent Killing” przypomina mi to co Gamma Ray prezentuje na swoim nowym albumie. Taki power metal zawsze jest w cenie, zwłaszcza że ostatnio w takiej formie go bardzo mało. Czasami kapela zbliża się do thrash metalu i tutaj wystarczy odpalić „Reborn in hate”, który oddaje najlepiej ten charakter grania. Brak słabych punktów, brak zbędnych zwolnień, a to akurat kolejny atut tej płyty. W dodatku płyta kończy się z mocnym uderzeniem w postaci „Apocalypse Within”.


Wiem, płyta ukazała się w grudniu roku 2013, a ja przeżywam jakby to była nowość. Jakimś cudem przegapiłem ten album, co bardzo żałuje bo jest to znakomity album. Power metal i nuda? Shadow Host pokazuje, że power metal wcale taki nie musi być i można uczynić z niego narzędzie do siania zniszczenia. A czy ty jesteś gotowy na apokalipsę przygotowaną przez Shadow Host?

Ocena: 9/10


sobota, 24 maja 2014

UNISONIC - For The Kingdom EP (2014)



Większość fanów Helloweenm Gamma Ray i power metalowego światka żyje wciąż nadzieją, że Unisonic przerodzi się w coś na miarę starego Helloween z czasów „Keeper of The Seven Keys”. Wciąż większość z nas czeka na porzucenie hard rockowego grania na rzecz bardziej power metalowego. Nic dziwnego w końcu ten zespół to zbiór gwiazd i główną rolę w nim odgrywa nikt inny jak Kai Hansen i Michael Kiske, którzy przesądzili o sukcesie Helloween i „Keeper of The Seven Keys”. Zainteresowanie zespołem wzrosło kiedy dołączył Hansen i wtedy okrzyknięto ich drugim Helloween. Jednak Kai nie był od początku, stąd też debiut nie był w pełni miarodajny. Teraz Kai jest w zespole na dobre.  Unisonic przymierza się do wydania nowego albumu, a póki co daje nam przedsmak tego co nas czeka za sprawą mini albumu „For The Kingdom”.

Nie powiem, bałem się o przyszłość i kierunek muzyczny Unisonic. W końcu Kai miał swoje problemy z wydaniem „Empire Of The Undead” i opóźnienie mogło wpłynąć na przesunięcie prac nad nowym albumem Unisonic. Jednak na szczęście nic z tego nie miało miejsca i zespół sukcesywnie przygotował materiał, ale my póki co możemy cieszyć się kolejnym mini albumem. „For The Kingdom” zawiera dwa nowe utwory i 4 kawałki z debiutu zagrane żywo. Właśnie największą ciekawość wzbudzały nowe kawałki, bo każdy chciał wiedzieć jaki kierunek zespół obrał. Czy zagłębia się w hard rocku, czy pójdzie bardziej w stronę power metalowego grania, tym samym spełniając największe marzenie fanów Helloween. Już na albumie „Unisonic” można było delektować się nawiązaniem do „Keeper of The Seven Keys” i kilkoma power metalowymi wtrąceniami, ale trzeba przyznać, że było tego za mało. Tamten album zdominował ciepły i melodyjny hard rocka, z mieszany z melodyjnym heavy metalem/power metalem. Jak jest tym razem? „For The Kingdom” to utwór bardziej power metalowy, mający więcej pazura niż poprzednie kawałki i słychać to w partiach gitarowych. Mandy i Kai dalej raczą nas przebojowymi solówkami i zjawiskowymi pojedynkami między Kaiem i Mandym. To jest właśnie co mi się  kojarzy jak najbardziej z „Keeper of The Seven Keyes”. Utwór ma w sobie więcej analogicznych rozwiązań do tych z czasów klucznika. Wystarczy wsłuchać się w melodyjny i chwytliwy refren, który brzmi jakby został wyjęty z roku 1988 i to mi się podoba. W końcu też wokal Micheal został bardziej wyeksponowany i tutaj dał z siebie znacznie więcej niż na poprzednim albumie. Nie brakuje w tym utworze też nutki hard rocka, a pojawia się ona podczas zwrotek. To też ukazuje jak ten utwór jest zróżnicowany. Oby nowy album miał więcej takich killerów. Drugim ważnym utworem na płycie jest „You Come Undone”.  Tutaj też jest jakby więcej power metalu, heavy metalu niż hard rocka. Takie proporcje są jak najbardziej na korzyść Unisonic. Co ciekawe tutaj Kiske pokazuje że jest w znakomitej formie i śmiało może mierzyć się jeszcze z takim graniem jak z czasów „Keeper of The Seven Keys”. Utwór cechuje też radosny klimat no i oczywiście znów brawurowe popisy gitarowe. Kai znalazł sobie godnego kompana i Mandy to znakomity gitarzysta, który lubi grać nieco w stylu Ritchiego Blackmore’a. Dalej mamy „Unisonic” , „Never Too Late”, „Star Rider” i „Souls Alive” zarejestrowane podczas koncertów z roku 2012. To potwierdza, że Unisonic na żywo też radzi sobie znakomicie, a utwory nie tracą na mocy.

Ten mini album miał nam dostarczyć najważniejsze informację, czyli jaki kierunek obrał Unisonic, jaka jest forma muzyków i czy Kai nie zużył najlepszych pomysłów na „Empire of The undead”. Póki co jestem zachwycony tymi dwoma kawałkami. Dominuje mimo wszystko power metal, aniżeli hard rock. Kiske też jakby więcej siły włożył w swój występ, jest więcej energii i przypominają się stare lata Helloween. Tytułowy utwór to jest to na co większość z nas czekała. Na power metalowe granie oparte na patentach z „Keeper of The seven Keys”. Ten kawałek właśnie brzmi jakby został zarejestrowany lata temu. To napawa optymizmem i daje nadzieję, że w końcu Kai i Micheal dadzą to fanom na co tak długo czekali. W najgorszym wypadku dostaniemy miłe, melodyjne hard rockowe jak na debiucie. Czas zacząć odliczać czas do premiery drugiego albumu Unisonic, która jest przewidziana na sierpień.

Ocena: 8.5/10