Jest rok 1982r pewni
młodzieńcy założyli cover band Judas Priest pod nazwą Deceiverr.
Dwa lata później postanowili iść własną ścieżka. Nowy
początek wiązał się z nową nazwą kapeli, z pewnymi
wyrzeczeniami i pracowitością. Opłaciło się, bowiem wraz z
pierwszym albumem kapela zaliczyła szybki awans do pierwszej ligi,
jeśli chodzi o amerykański heavy/power metal. Choć w ich muzyce
nie brakowało nawiązań do Judas Priest, czy też bardziej
rodzimych kapel pokroju Omen, Jag Panzer, Attacker czy Metal Church,
to jednak pierwsze dwie płyty to ukłon w stronę też Iron Maiden.
W sumie nagrali 3 albumu i dla jednych są obiektem kultu, a zaś
dla drugich przedmiotem lekceważenia. O kim mowa? Oczywiście o
Liege Lord. „Freedom's Rise” i „Burn to my touch” to bardzo
dobre wydawnictwa i niczego im nie brakuje. Ale zespół nie
tracił swoje czasu, ani potencjału i na „Master Control”
odblokował się w pełni, dając fanom coś nadzwyczajnego i
ponadczasowego, a mianowicie prawdziwy majstersztyk. Tak „Master
Control” to jedno z najważniejszych dzieł lat 80 i także dla
amerykańskiego power metalu.
Mogłoby się wydawać,
że pójście na przód, że przekwalifikowanie stylu
odbije się na jakości, że nowa formuła nie przekona starych
fanów, ani też recenzentów. Tutaj Liege Lord
postanowił zrobić podobny zabieg jak Judas Priest za sprawą
swojego „Painkillera”. Porzucano niedbałe wzorowanie się na
Iron Maiden i przede wszystkim wybrano ponownie priorytety. W tej
całej nowe formule nie znalazło się miejsce dla wokalisty Andiego
Michauda, który przyczynił się do narodzin Liege Lord i
formowania jego kształtu. Pewnie wielu nie mogło się pogodzić z
jego stratą, zwłaszcza że był charyzmatycznym wokalistą, który
idealnie pasował do muzyki Liege Lord. Wybrano na jego miejsce Joego
Comeau, czyli specjalistę od wysokich rejestrów, a także od
ostrego, drapieżnego śpiewania w niskich rejestrach. Jeden z
najlepszych wokalistów heavy/power metalowych, który
wniósł zespół na zupełnie inny poziom. Co ciekawe
słychać w nim też coś z Bruce'a Dickinsona, co również
można uznać za komplement. Choć reszta składu nie uległa
zmianie, to jednak można odnieść wrażenie, że to nie ten sam
zespół. Słychać już właściwie na samym wstępie za
sprawą przebojowego „Fear Itself”, że muzycy
podnieśli sobie poprzeczkę jeśli chodzi o poziom bardzo wysoko.
Perfekcja to akurat dobre słowo, które opisuje sam kawałek
jak i wyczyny muzyków. Sekcja rytmiczna nie robi na wycieczek
do najlepszych lat Iron Maiden, a jak już to po najlepszych
amerykańskich kapelach power/thrash metalowych. Ciężki, dynamiczny
riff przypomina nieco twórczość Heathen, czy też
Annihilator. Tony Trugilio i Paul Nelson tym razem kładą nacisk na
ostrość, spontaniczność, dzikość, szaleństwo i ciężar. Nie
brakuje odesłań do heavy/speed/ power metalu, ale największą
niespodzianką jest ocieranie się o thrash metal w pewnych
momentach. Odważne posunięcie ze strony muzyków, ale to
dzięki takiemu zagraniu płyta zyskała na świeżości, na dynamice
i zyskała więcej mocy. Dodatkowy atutem jest też agresja, która
była tłumiona na poprzednich wydawnictwach. Techniczne podejście
do aranżacji też tutaj występuje, co słychać w „Eye of
The storm”. W tym utworze można też uświadczyć ile
serca zespół wkłada w refren, w to żeby zapadał głęboko
w głowie. Wizytówką opracowanego stylu na nowym albumie
jest tytułowy „Master Control”. Definicja
amerykańskiego power metalu w stylu Helstar czy Metal Church.
Wszystko im wyszło nawet porwanie się na cover Rainbow w postaci
„Kill The King”. Joe ma coś z Ronniego James Dio i
tutaj można to wyłapać. Sam cover ukazuje też inne ważne atuty
Liege Lord i mam tutaj na myśli gitarzystów. Wygrywać riffy
Ritchiego z taką werwą, oddaniem, pomysłem i zapałem to coś co
nie często można spotkać wśród muzyków, którzy
nagrywają covery. Oni zresztą są tak uzdolnieni, że we własnych
kompozycjach dają czadu, zabierając nas do świat riffów i
solówek, do świata w którym gitara ma swój
język, piękny język. Posłuchajcie choćby „Soldiers
Fortune” czy „Feel The Blade” by pojąć
talent gitarzystów. Rytmiczne i żywiołowe granie, stworzone
dla fanów Judas Priest można uświadczyć w „Broken
wasteland”. Zapomnijcie o zbędnych balladach i
rozbudowanych kompozycjach, zespół stawia na żywiołowy i
agresywny materiał. Jedynym nieco innym kawałkiem jest tutaj
urozmaicony i klimatyczny „Fallout”, w którym
udało się stworzyć epicki wydźwięk.
Błysk geniuszu, jedno z
największych osiągnięć Liege Lord, biblia amerykańskiego power
metalu, która definiuje ten styl w znakomity sposób. A
mimo to kapela nie była w stanie dalej tworzyć i tak zakończył
się żywot jednej z najlepszych kapel amerykańskich. Choć kapela
obecnie zajmuje się koncertowanie, to jednak nie wiadomo czy będzie
wstanie jeszcze coś kiedyś nagrać. Na pewno nigdy nie uda się
odtworzyć tego klimatu, tego nieco thrash metalowego brzmienia, ani
forma Joea nie będzie jak tutaj na „Master Control” i partie
gitarowe nie będą tak świeże i magiczne. To jest nie możliwe.
Klasyka amerykańskiego power metalu i jedna z najciekawszych płyt
lat 80. Prawdziwy majstersztyk w swojej dziedzinie.
Ocena: 10/10
Jak na tamte lata jest to ''CÓŚ''. ;)
OdpowiedzUsuńZnakomity krążek, ja bardziej wielbię debiut i gitarę McCarthy`ego :P
OdpowiedzUsuńhttp://www.encyklopediametalu.net16.net
Wspaniała płyta. Jeden z brylantów klasycznego amerykańskiego power metalu. Kawał znakomitej muzyki.
OdpowiedzUsuńWszyscy jak widzę jesteśmy zgodni:D Szkoda że dzisiaj ciężko o takie płyty, a zwłaszcza o takie brzmienie. Tutaj jest jak dla mnie idealne:D starocie mimo lat wciąż niszczą :D
OdpowiedzUsuń