Strony

czwartek, 19 czerwca 2014

LIEGE LORD - Master Control (1988)

Jest rok 1982r pewni młodzieńcy założyli cover band Judas Priest pod nazwą Deceiverr. Dwa lata później postanowili iść własną ścieżka. Nowy początek wiązał się z nową nazwą kapeli, z pewnymi wyrzeczeniami i pracowitością. Opłaciło się, bowiem wraz z pierwszym albumem kapela zaliczyła szybki awans do pierwszej ligi, jeśli chodzi o amerykański heavy/power metal. Choć w ich muzyce nie brakowało nawiązań do Judas Priest, czy też bardziej rodzimych kapel pokroju Omen, Jag Panzer, Attacker czy Metal Church, to jednak pierwsze dwie płyty to ukłon w stronę też Iron Maiden. W sumie nagrali 3 albumu i dla jednych są obiektem kultu, a zaś dla drugich przedmiotem lekceważenia. O kim mowa? Oczywiście o Liege Lord. „Freedom's Rise” i „Burn to my touch” to bardzo dobre wydawnictwa i niczego im nie brakuje. Ale zespół nie tracił swoje czasu, ani potencjału i na „Master Control” odblokował się w pełni, dając fanom coś nadzwyczajnego i ponadczasowego, a mianowicie prawdziwy majstersztyk. Tak „Master Control” to jedno z najważniejszych dzieł lat 80 i także dla amerykańskiego power metalu.

Mogłoby się wydawać, że pójście na przód, że przekwalifikowanie stylu odbije się na jakości, że nowa formuła nie przekona starych fanów, ani też recenzentów. Tutaj Liege Lord postanowił zrobić podobny zabieg jak Judas Priest za sprawą swojego „Painkillera”. Porzucano niedbałe wzorowanie się na Iron Maiden i przede wszystkim wybrano ponownie priorytety. W tej całej nowe formule nie znalazło się miejsce dla wokalisty Andiego Michauda, który przyczynił się do narodzin Liege Lord i formowania jego kształtu. Pewnie wielu nie mogło się pogodzić z jego stratą, zwłaszcza że był charyzmatycznym wokalistą, który idealnie pasował do muzyki Liege Lord. Wybrano na jego miejsce Joego Comeau, czyli specjalistę od wysokich rejestrów, a także od ostrego, drapieżnego śpiewania w niskich rejestrach. Jeden z najlepszych wokalistów heavy/power metalowych, który wniósł zespół na zupełnie inny poziom. Co ciekawe słychać w nim też coś z Bruce'a Dickinsona, co również można uznać za komplement. Choć reszta składu nie uległa zmianie, to jednak można odnieść wrażenie, że to nie ten sam zespół. Słychać już właściwie na samym wstępie za sprawą przebojowego „Fear Itself”, że muzycy podnieśli sobie poprzeczkę jeśli chodzi o poziom bardzo wysoko. Perfekcja to akurat dobre słowo, które opisuje sam kawałek jak i wyczyny muzyków. Sekcja rytmiczna nie robi na wycieczek do najlepszych lat Iron Maiden, a jak już to po najlepszych amerykańskich kapelach power/thrash metalowych. Ciężki, dynamiczny riff przypomina nieco twórczość Heathen, czy też Annihilator. Tony Trugilio i Paul Nelson tym razem kładą nacisk na ostrość, spontaniczność, dzikość, szaleństwo i ciężar. Nie brakuje odesłań do heavy/speed/ power metalu, ale największą niespodzianką jest ocieranie się o thrash metal w pewnych momentach. Odważne posunięcie ze strony muzyków, ale to dzięki takiemu zagraniu płyta zyskała na świeżości, na dynamice i zyskała więcej mocy. Dodatkowy atutem jest też agresja, która była tłumiona na poprzednich wydawnictwach. Techniczne podejście do aranżacji też tutaj występuje, co słychać w „Eye of The storm”. W tym utworze można też uświadczyć ile serca zespół wkłada w refren, w to żeby zapadał głęboko w głowie. Wizytówką opracowanego stylu na nowym albumie jest tytułowy „Master Control”. Definicja amerykańskiego power metalu w stylu Helstar czy Metal Church. Wszystko im wyszło nawet porwanie się na cover Rainbow w postaci „Kill The King”. Joe ma coś z Ronniego James Dio i tutaj można to wyłapać. Sam cover ukazuje też inne ważne atuty Liege Lord i mam tutaj na myśli gitarzystów. Wygrywać riffy Ritchiego z taką werwą, oddaniem, pomysłem i zapałem to coś co nie często można spotkać wśród muzyków, którzy nagrywają covery. Oni zresztą są tak uzdolnieni, że we własnych kompozycjach dają czadu, zabierając nas do świat riffów i solówek, do świata w którym gitara ma swój język, piękny język. Posłuchajcie choćby „Soldiers Fortune” czy „Feel The Blade” by pojąć talent gitarzystów. Rytmiczne i żywiołowe granie, stworzone dla fanów Judas Priest można uświadczyć w „Broken wasteland”. Zapomnijcie o zbędnych balladach i rozbudowanych kompozycjach, zespół stawia na żywiołowy i agresywny materiał. Jedynym nieco innym kawałkiem jest tutaj urozmaicony i klimatyczny „Fallout”, w którym udało się stworzyć epicki wydźwięk.

Błysk geniuszu, jedno z największych osiągnięć Liege Lord, biblia amerykańskiego power metalu, która definiuje ten styl w znakomity sposób. A mimo to kapela nie była w stanie dalej tworzyć i tak zakończył się żywot jednej z najlepszych kapel amerykańskich. Choć kapela obecnie zajmuje się koncertowanie, to jednak nie wiadomo czy będzie wstanie jeszcze coś kiedyś nagrać. Na pewno nigdy nie uda się odtworzyć tego klimatu, tego nieco thrash metalowego brzmienia, ani forma Joea nie będzie jak tutaj na „Master Control” i partie gitarowe nie będą tak świeże i magiczne. To jest nie możliwe. Klasyka amerykańskiego power metalu i jedna z najciekawszych płyt lat 80. Prawdziwy majstersztyk w swojej dziedzinie.

Ocena: 10/10

4 komentarze:

  1. Jak na tamte lata jest to ''CÓŚ''. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Znakomity krążek, ja bardziej wielbię debiut i gitarę McCarthy`ego :P

    http://www.encyklopediametalu.net16.net

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniała płyta. Jeden z brylantów klasycznego amerykańskiego power metalu. Kawał znakomitej muzyki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszyscy jak widzę jesteśmy zgodni:D Szkoda że dzisiaj ciężko o takie płyty, a zwłaszcza o takie brzmienie. Tutaj jest jak dla mnie idealne:D starocie mimo lat wciąż niszczą :D

    OdpowiedzUsuń