Kolejny rozdział Metal
Church został otwarty po 5 latach od niezbyt udanego „Masterpeace”,
który pokazał że ta amerykańska formacja przeżywa kryzys.
Na szedł czas na kolejne zmiany w zespole. Z dawnego składu został
oczywiście Kurdt i Kirk Arrington. Do nich dołączyli gitarzysta
Jay Reynolds, basista Steve Unger i wokalista Ronny Munroe.
Oczywiście pojawiły się obawy, strach, że to tylko pogrąży
zespół, ale może właśnie tego potrzebował Metal Church?
Świeżej krwi? Powiewu świeżości? Przegrupowania zespołu? Efekt
tych zmian fani mogli ocenić na nowym albumie zatytułowanym „The
weight of The World”.
Można odnieść
wrażenie, że te zmiany przywróciły stary blask tej kapeli.
Może nie jest to geniusz z debiutu, może nie ma tej agresji znanej
z „The Dark”, ani też takich ambitnych wycieczek jak za czasów
Mike'a, ale pierwszy raz od roku 1991 można odnieść wrażenie, że
zespół gra mocny heavy/power metal i to bez zniewagi. Tym
razem postanowili znów pokazać pazur, zadziorność i błysnąć
ciekawymi pomysłami. Pierwszy raz od lat można delektować się
przebojowością, ciekawymi melodiami, bardziej dopracowanymi
aranżacjami. Jest power metal, jest ostry jak brzytwa heavy metal i
najważniejsze że mimo tylu lat wciąż nie zapominają o kluczowym
składniku czyli thrash metalu. Metal Church tym albumem przywrócił
swoje dobre imię i przypomniał stare dobre czasy. Energiczny „Leave
Them Behind” przechodzi od razu do rzeczy i to jest właśnie takie
prawdziwe mocne uderzenie. Słychać coś z pierwszego albumu, jest
dynamit, zadziorność, mieszanka power/thrash metalu. Najciekawsze
jest to, że od lat Metal Church nie brzmiał tak mocno, tak
soczyście. Po prostu nie zachwycał swoją muzyką. Kurdt i Jay
stawiają na starą szkołę i chcą nas zabrać w lata 80. Nawet
brzmienie tutaj jest odpowiednio dostrojone. Jednak nie było mowy o
sukcesie nowej jakości Metal Church gdyby nie Ronny. To jest
odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Znakomicie zawiera w
sobie charyzmę i manierę swoich poprzedników. No i brzmi
bardziej agresywniej niż David na „Masterpeace”. Stonowany i
bardziej urozmaicony „The Weight of The World”
przypomina czasy „Blessing in Disguise” i kultowy „Fake Healer”
i to jest oczywiście atut tego utworu. „Hero's Soul”
może zbyt melodyjny jak na Metal Church, ale takich hitów to
oni od lat nie tworzyli. Płyta Metal Church musi mieć mrok i
jakiegoś kolosa i tutaj mamy „Madman;s overture”,
który zabiera nas w rejony „Beyond The Black” czy też
„Blessing in disguise”. Kawałek jest bojowy i urzeka swoją
konstrukcją i przechodzeniem między poszczególnymi motywami.
Nieco słabiej wypada „Sunless Sky”, może przez to
że przypomina czasy „Hanging in the Balance”. Jest tez tutaj
miejsce na hołd dla brytyjskiego metalu spod znaku Judasów i
Saxon o czym świadczy „Cradle to Grave”. Takich
chwytliwych kompozycji w takim wydaniu nigdy za wiele. Dobrze
prezentuje się ballada „Time Will Tell” i
przypominają się największe przeboje Ronniego James Dio. Na koniec
zespół zostawił na bardziej thrash metalowy „Blood
Money”, który znakomicie oddaje styl Metal Church.
W końcu po tylu latach
Metal Church wraca na właściwie tory i nagrywa album, który
jed godny marki Metal Church. Nowi ludzie dali zespołowi powiew
świeżości i pozwolili na nowo z interpretować styl zespołu. Jest
power metal, jest odrobina thrash metalu, jest też mocny, agresywny
heavy metal. Tak dynamicznego, ciężkiego albumu z taką liczba
przebojów albumu Metal Church nie miał od czasów „The
Human Factor”. Tak o to zaczął się kolejny bardzo udany okres
metalowego kościoła. Spora w tym zasługa Ronniego Munroe dzięki
któremu legenda znów ożyła.
Ocena: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz