Zapewne wielu z nas chciałoby
usłyszeć wielki powrót Edguy do grania znanego z takich albumów jak „Vain Glory
Opera” czy „The savage Poetry”. Znajdą się też osoby co chciałyby posłuchać
czegoś w stylu „The Keeper of The Seven Keys” Helloween czy może płyt na miarę
zespołu Insania. Ostatnio jest głód właśnie na taki właśnie power metal,
zakorzeniony w latach 90 i niektórym kapelom udało się znakomicie odtworzyć
tamten okres. Wystarczy spojrzeć na sukces Last Bastion i Lord Symphony. Teraz
do tej dwójki można dopisać jeszcze szwedzki Morning Dwell, który również w tym
roku debiutuje albumem „Morning Dwell”.
Zespół powstał w roku 2012 i był
to początkowo solowy projekt wokalisty Pettera Hjerpa. Jednak szybko Morning
Dwell stał się zespołem z krwi i kości. Zatrzymajmy się nieco dłużej przy
osobie Pettera, bowiem to rasowy power metalowy wokalista. Śpiewa czysto i
stara się trzymać wysokich rejestrów i jego maniera to taki miks Kiske i
Sammeta. Można nawet mówić o klonie, ale jest to bardzo udany klon, który odtwarza
najlepsze lata tych wokalistów. Nie mam nic przeciwko temu, zwłaszcza że sama
warstwa instrumentalna przywołuje na myśl wczesne lata Helloween i Edguy. Idąc
tym samym styl szwedów nie jest oryginalny, ani też jakoś pomysłowy, ale nie to
liczy się. Istotą tej kapeli jest, że stawią na starą szkołę europejskiego
power metalu, że stara się zagrać w stylu, który gdzieś tam ewoluował w stronę
cięższego i nowocześniejszego, zostawiając tradycyjny power metal w cieniu.
Miło jest usłyszeć coś właśnie w starym stylu Helloween czy Edguy, zwłaszcza że
coraz ciężej o takie albumy. Tutaj wszystko dopasowano, żeby album był jak
najbliższym tym wydawnictwom na których się wzorowali. Tak więc okładka
przypomina okładkę „The Keeper of The seven Keys”, a brzmienie albumy Edguy.
Duet gitarzystów Ulf i Michel przypomina bardzo grę Weikatha i Hansena, ale też
słychać w tym pojedynki solowe godne Dirka i Jensa z Edguy. Nie jest to może
żadne oryginalne granie, ale panowie się znają na swojej robocie i jest nad
czym się zachwycać. Słychać takie stare, oklepane rozwiązania, które mimo to
wciąż zachwycają. „Unlock The Doors” pod każdym względem brzmi
znajomo. Główny riff już się gdzieś przewinął albo to w Helloween, Edguy czy
może Gamma Ray. Solówki też przypominają Helloween/ Gamma Ray, ale to wszystko
brzmi bardzo dobrze, pomimo że jest to bardzo wtórne granie. Radość i słodkość
ze wczesnych płyt Edguy przejawia się w „Orange Moped” i jest to
kolejny szybki utwór. W tym kawałku można się przekonać, że również sekcja
rytmiczna dobrze sobie radzi z odtworzenie stylu Helloween czy Edguy. Nieco
gorzej zespół radzi sobie z bardziej rozbudowanym granie, z utworem z nieco
wolniejszym tempem i „Strongest of them All” wypada dość blado i
nieco przynudza swoim wykonaniem. Gdy się wciągniemy w album to przekonamy się,
że na płycie nie brakuje dobrych melodii czego przykładem jest „Forever
and Ever”, ani też przebojów co dowodzi „Predator” czy „Spread
Your Wings”. Rasowe power metalowe petardy to choćby „The
Gatekeeper” czy melodyjny „World Inside” . Morning Dwell
postanowił również niczym Helloween nagrać kolos trwający ponad 10 minut i „The
Story Never Ends” sprawdza się w tej roli naprawdę dobrze. Jest sporo przejść i urozmaiceń, tak więc na
pewno nie można tutaj narzekać na nudę.
Od strony muzycznej płyta jest
bardzo dobra i przywołuje na myśl najlepsze lata Edguy i Helloween, kiedy te
kapeli zaczyna zdobywać sławę, kiedy miały wpływ na rozwój power metalu. Jest
na „Morning Dwell” wszystko co trzeba, a jedynym minusem jest wtórność, która
czasami może też drażnić, bo chciałoby się usłyszeć więcej własnego stylu
Morning Dwell aniżeli kopii Edguy. Jednak nawet w tej kategorii Morning Dwell
zasługuje na uwagę fanów power metalu.
Ocena: 7.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz