Kiedy w roku 2012 ukazał
się debiutancki album szwedzkiej formacji Trial o tytule „The
Primordial Temple” to jednak zespół nie porwał słuchaczy
swoją muzyką. Problem tkwił nie tyle w stylu jaki zespół
prezentuje co w samej jakości muzyki. O młodej szwedzkiej kapeli
zapomniałem, a teraz oni się przypominają fanom mrocznego heavy
metalu w stylu Portrait, In Solitude, czy Midnight Priest swoim nowym
albumem za tytułowanym „Vessel”. To się nazywa odrodzenie
niczym feniks, to się nazywa zaskoczenie z prawdziwego zaskoczenia.
Nie sądziłem, że ta kapela będzie w stanie nagrać taki album, a
przede wszystkim, że jest wstanie podrasować swój styl z
niezbyt udanego debiutu. Sporo wad było, ale wszystko udało się
wyeliminować, a efektem tego jest nowy krążek.
Można odnieść
wrażenie, że Szwedzi pozostali wierni swoim priorytetom. Nie obrali
innej drogi muzycznej. W dalszym ciągu jest to heavy metal osadzony
w latach 80. Zespół miał na celu od samego początku granie
mrocznego heavy metalu na wzór Mercyful Fate, In Solitude, czy
Portrait. Za pierwszym razem polegli, gdyż wykonanie zostało
położone, a same pomysły były po prostu nie trafione i nie do
zaakceptowania. Muzycy też zaprezentowali się jako amatorzy. Nagle
mijają 4 laty i wszystko się zmieniło. Linus to rasowy heavy
metalowy wokalista, który mógłby śpiewać w Portait,
czy Enforcer. Jego specjalnością są wysokie rejestry, które
mogą przypominać manierę Kinga Diamonda. By odnieść w pełni
sukces trzeba mieć znakomite podłoże instrumentalne. Co ciekawe
nawet gitarzyści dostali jakby olśnienia. Ich praca układa się
teraz wręcz idealnie. Jest agresja, są przejścia, bogate aranżacje
i złożone solówki. To przedkłada się na to, że właściwie
mamy same rozbudowane kompozycje. Jedynie otwieracz „Vessel”
trwa 3 minuty. To kompozycja, która nieco odstaje od innych
stylistycznie. Nie ma tutaj ostrego riffu, nie ma szybkiego tempa,
właściwie ocieramy się od doom metalowy klimat, a także melodie
rodem z jakiejś mrocznej ballady. Utwór buduje napięcie i
wciąga nas w magiczny świat Trial. Ellstrom i Johansson dojrzeli
jako gitarzyści i teraz wygrywają riffy wysokiej klasy. Ten z „To
New Ends” to znakomity przykład tego. Szybki, energiczny
oddający to co najlepsze w heavy metalu, nie tylko tym z lat 80.
najlepsze jest tym albumie, że mamy 7 kompozycji dający ponad 50
minut. Ten licznik nabija choćby taki kolos jak „Ectasy
Waltz”. To ciekawa mieszanka progresywnego rocka i heavy
metalu w stylu Kinga Diamonda. Dzieje się tutaj sporo, ale
najciekawsze są te przejścia i zmiany motywów. Nie sposób
się tutaj nudzić. Marszowy, bardziej rycerski, bardziej epicki
„Through Bewilderment” to perełka. Tak się gra
heavy metal najwyższych lotów i niezła przemiana. Od słabych
i nie doświadczonych grajków aż do mistrzów. W „A
ruined World” mamy więcej energii, więcej agresji, ale
wszystko utrzymane w podobnym klimacie. Wszystko dzięki temu jest
bardzo spójne i dopracowane. „Where Man Becomes All”
to kawałek, który wyróżnia się mocnym basem i
niezwykłymi przejściami. Ukoronowaniem tego niezwykłego materiału
jest trwający 13 minut kolos o tytule „Restless Blood”.
To jest potęga i nie tylko mamy mocny riff, nie tylko sporą dawkę
melodii, ale też klimat rodem z „Melissa” Mercyful Fate.
Szwedzi najwidoczniej
zaprzedali swoje dusze diabłu. Amatorzy, którzy grali mało
wyrazisty heavy metal bez jakiegokolwiek ikry i przekonania nagle
stają się dojrzałymi muzykami. Pomysły są świeże i powalają
błyskotliwością, a także znakomitym charakterem. Fani Portrait
czy Mercyful Fate z pewnością docenią wysiłek całej ekipy. Ta
płyta nie ma słabych punktów. Dopasowano bardziej
przybrudzone brzmienie, a okładka utrzymana w takim nieco doom
metalowym klimacie tylko dodaje smaku całości. Panie i panowie
macie przed oczami jeden z najlepszych heavy metalowych albumów
roku 2015, ba nawet ostatnich lat. Perełka w swoim gatunku. Jedno z
większych zaskoczeń bieżącego roku.
Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz