Jestem fanem horrorów i wychowałem się na takich klasykach
jak „Powrót żywych trupów”, „Coś” czy „Martwe
Zło”. Kiedy zobaczyłem okładkę debiutanckiego albumu
amerykańskiej formacji Deadly Nights to już wiedziałem, że sięgam
po płytę, która trafi w mój gust. „Descend Into
Madness” to bardzo treściwy album młodej kapeli, która
zapatrzona jest w lata 80. Gdzie nie spojrzymy tam widać i słychać
klimat tamtych lat. Prosta, klimatyczna i zarazem nieco kiczowata
okładka czy zadziorne i nieco przybrudzone brzmienie to tylko
pierwsze symptomy lat 80. Nad samą produkcją czuwał Joe Demaio z
Manowar. Sama muzyka zawarta na tym krążku jest prosta i łatwo w
padająca w ucho. Recepta Deadly Nights jest prosta i na pewno nie
odkrywcza. Grać prosto z serca, z dużą dawką energii i
przebojowości. Chwytliwe refreny i melodyjne riffy sprawdzają się
i napędzają album. Można czuć niedosyt, że na pierwszy krążek
trafia tylko 30 minut czystej muzyki heavy/speed metalowej, ale są
tego plusy. Album w żaden sposób nie nuży i potrafi nas
zabawiać przez pół godziny i to bez większego problemu.
Sweet Daddy Bones i Robzilla to dwaj gitarzyści, którzy stoją
na straży chwytliwych solówek, ciekawych pojedynków.
To właśnie oni napędzają Deadly Nights i to za ich sprawą muzyka
jest atrakcyjna dla słuchacza. Styl głównie uderza w speed
metal czy NWOBHM i nie powinny dziwić wpływy Iron Maiden, Saxon,
czy Mercyful fate. Płyta prosta, wtórna, ale za to jak
dopracowana i jak rozegrana. To budzi podziw, nawet jeśli takich
płyt w ostatnim czasie coraz więcej. Zaczyna się fenomenalnie bo
od klimatycznego intra „Descend” i dawno nie
słyszałem tak pomysłowego i trafionego intra. Dalej mamy „Into
The Further” czyli podróż do lat 80 i Iron maiden.
Właściwie album wypchany jest prawdziwymi petardami i wystarczy
wsłuchać się w rozpędzony „slaughter” czy
thrash metalowy „Heart of mine”. Bardzo lubię
„Martwę Ciszę” i horrory Jamesa Wana to też ucieszył mnie
hołd dla niego w postaci „The Ballad of Mary Shaw”,
który jest kolejnym killer. Z kawałka kipi energia i
pomysłowość. Lekkość i rytmiczność przewija się w pozytywnym
„Behind The Mask”. Na samym końcu pojawia się
„forever” przesiąknięty NWOBHM i outro w postaci
„Madness”, który mógłby zdobić
album Kinga Diamonda. Mało znany band z New Jersay pokazał jak grać
prosty heavy/speed metal w stylu lat 80 i z dodatkiem klimatu grozy.
Korzystają z sprawdzonych patentów, ale to się sprawdza i
chętnie przypatrzę się bliżej ich karierze w przyszłości. Album
godny uwagi maniaków heavy metalu lat 80.
ocena:7.5/10
Żaden heavy/speed tylko Bad Religion na koksie.
OdpowiedzUsuń