W
thrash metalu wiele już zostało powiedziane. Dla wielu fanów
tego gatunku najlepsze płyty powstały w latach 80 czy 90, a teraz
to co powstaje to marna kopia. Wszystko kończy się na Slayer,
Anthrax czy Megadeth. Jeszcze co gorsze może być to zamknięcie się
na nowe, młode zespoły, które na starcie skreślane są
przez brak oryginalności. Jednak czy thrash metal is dead? Nie
wydaje mi się. Odnoszę wrażenie, że ostatnio najwięcej zapału,
ikry i pomysłowości na thrash metal można dostrzec właśnie w
młodych kapelach. Amerykański band o nazwie Warbringer to jeden z
tych zespołów młodego pokolenia, który szybko dostał
się do śmietanki gatunku. Zaczęli w 2004 r a ich debiut „War
without end” zyskał sporo fanów i otwarł im drogę do
sukcesu. Ostatni album „IV:Empires colapse” był bardziej
złożony, progresywny i urozmaicony w porównaniu do debiutu
czy „Waking into nightmares”, które były agresywne,
mroczne, zadziorne i dynamiczne. Zespół pracował ostro na
nowym dziełem. Obiecywano powrót do korzeni i znów
zmierzeniem się z szybkim, zadziornym thrash metalem. Stało się i
piąty album zatytułowany „Woe to the vanquished” jest
nawiązaniem do dwóch pierwszych płyt.
Czerwone i charakterystyczne logo, mroczna i klimatyczna okładka Marschalla to jest to co przypomina okładki pierwszych dwóch płyt. Tak więc od razu zespół nas uświadamia czego mamy się spodziewać. Sama frontowa okładka jest świetna i z górnej półki. Sporo fajnych i miłych dla oka elementów, a klimat przypomina nieco płyty Kreator. Chase Becker i Jessie Sanchez zasilili zespół w 2016r i ta zmiana sporo wniosło do muzyki zespołu. Warbringer znów jest agresywny, dynamiczny, pełen ikry i gra z polotem nie uciekając do rutyny. Wokal Johna jest bezbłędny i potrafi zniszczyć słuchacza swoją zadziornością i techniką. Gitarzyści też tworzą zgrany duet, a ich zagrywki są ciekawe, wciągające. Technika, agresja i melodyjność krzyżują się i tworzą coś idealnego. Dopełnieniem tego jest ostre jak brzytwa brzmienie. Całość składa się w spójne i dojrzałe dzieło. Nowy album wypełnia 8 kompozycji co daje około 40 minut wysokiej klasy thrash metalu rodem z lat 90.
Na start musi być strzał między oczy,czyli prawdziwa petarda. „Silhouettes” to złożona kompozycja, w której nie brakuje ciekawych przejść, agresji, a najlepsze w tym wszystkim są aranżacje. Mocny bas, energiczna perkusja i ciężkie riffy. To jest właśnie to. Tytułowy „Woe to the vanquished” jest również ostry i szybki w swojej naturze. Najlepsze jest, że ten utwór naładowany jest chwytliwymi melodiami.Zespół zwalnia w zadziornym „Remain violent”. Jest niemiecka toporność,nieco heavy metalowa maniera i sporo brudu. Kolejny mocny punkt płyty,a zespół nie zwalnia. Warbringer wie jak grać szybko i agresywnie, a taki „Shelfire” jest świetnym tego przykładem. Co mi się podoba to na pewno „Desceding Blade” z pomysłowym riffem i dużą dawką energii. Niby nic oryginalnego, a jak cieszy. Marszowe tempo, mroczny klimat i złożona formuła to atuty „Spectral Asylum”. Bardzo melodyjny utwór, w którym zespół o zaplecze techniczne. Najostrzejszy na płycie jest bez wątpienia „divinity of flash”, który pokazuje co to znaczy klasyczny thrash metal. Całość zamyka perełka w postaci „When the guns fell silent”. 11 minut czystego geniuszu. Sporo się tutaj dzieje i choć dominuje marszowe tempo i heavy metalowy feeling, to i tak utwór jest prawdziwą perełką. Najlepsze, że przez te 11 minut zespół nie nudzi. Jednak jak się chce to można zagrać kolosa z polotem i gracją.
Thrash metal nie umarł, nie przechodzi kryzysu i nie tworzą go tylko znane marki. To jest teraz pole do popisu dla młodych, którzy mają coś do udowodnienia, którzy są głodni sukcesu. Pewne zmiany personalne, powrót do korzeni, ale też doświadczenie zaważyły o sukcesie „Woe to the vanquished. Nie ma tutaj słabych kompozycji, a każdy utwór to perełka. Dla mnie to jest kwintesencja thrash metalu i Warbringer. Polecam, bo panowie nagrali jeden ze swoich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy.
Ocena:10/10
Czerwone i charakterystyczne logo, mroczna i klimatyczna okładka Marschalla to jest to co przypomina okładki pierwszych dwóch płyt. Tak więc od razu zespół nas uświadamia czego mamy się spodziewać. Sama frontowa okładka jest świetna i z górnej półki. Sporo fajnych i miłych dla oka elementów, a klimat przypomina nieco płyty Kreator. Chase Becker i Jessie Sanchez zasilili zespół w 2016r i ta zmiana sporo wniosło do muzyki zespołu. Warbringer znów jest agresywny, dynamiczny, pełen ikry i gra z polotem nie uciekając do rutyny. Wokal Johna jest bezbłędny i potrafi zniszczyć słuchacza swoją zadziornością i techniką. Gitarzyści też tworzą zgrany duet, a ich zagrywki są ciekawe, wciągające. Technika, agresja i melodyjność krzyżują się i tworzą coś idealnego. Dopełnieniem tego jest ostre jak brzytwa brzmienie. Całość składa się w spójne i dojrzałe dzieło. Nowy album wypełnia 8 kompozycji co daje około 40 minut wysokiej klasy thrash metalu rodem z lat 90.
Na start musi być strzał między oczy,czyli prawdziwa petarda. „Silhouettes” to złożona kompozycja, w której nie brakuje ciekawych przejść, agresji, a najlepsze w tym wszystkim są aranżacje. Mocny bas, energiczna perkusja i ciężkie riffy. To jest właśnie to. Tytułowy „Woe to the vanquished” jest również ostry i szybki w swojej naturze. Najlepsze jest, że ten utwór naładowany jest chwytliwymi melodiami.Zespół zwalnia w zadziornym „Remain violent”. Jest niemiecka toporność,nieco heavy metalowa maniera i sporo brudu. Kolejny mocny punkt płyty,a zespół nie zwalnia. Warbringer wie jak grać szybko i agresywnie, a taki „Shelfire” jest świetnym tego przykładem. Co mi się podoba to na pewno „Desceding Blade” z pomysłowym riffem i dużą dawką energii. Niby nic oryginalnego, a jak cieszy. Marszowe tempo, mroczny klimat i złożona formuła to atuty „Spectral Asylum”. Bardzo melodyjny utwór, w którym zespół o zaplecze techniczne. Najostrzejszy na płycie jest bez wątpienia „divinity of flash”, który pokazuje co to znaczy klasyczny thrash metal. Całość zamyka perełka w postaci „When the guns fell silent”. 11 minut czystego geniuszu. Sporo się tutaj dzieje i choć dominuje marszowe tempo i heavy metalowy feeling, to i tak utwór jest prawdziwą perełką. Najlepsze, że przez te 11 minut zespół nie nudzi. Jednak jak się chce to można zagrać kolosa z polotem i gracją.
Thrash metal nie umarł, nie przechodzi kryzysu i nie tworzą go tylko znane marki. To jest teraz pole do popisu dla młodych, którzy mają coś do udowodnienia, którzy są głodni sukcesu. Pewne zmiany personalne, powrót do korzeni, ale też doświadczenie zaważyły o sukcesie „Woe to the vanquished. Nie ma tutaj słabych kompozycji, a każdy utwór to perełka. Dla mnie to jest kwintesencja thrash metalu i Warbringer. Polecam, bo panowie nagrali jeden ze swoich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy.
Ocena:10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz