W dzisiejszych czasach znacznie łatwo o album, który zabiera nas do lat 80 i najlepszych lat Iron Maiden, Judas Priest czy Accept. W czasach, gdzie roi się od różnych eksperymentów i bardziej ekstremalnych odmian co raz bardziej zadowala nas proste, tradycyjne granie, który przypomina nam złote czasy najlepszych kapel. Wiadomo tuzy heavy metalu nie muszą już gonić za sukcesem, nie muszą przekonywać o swojej wielkości. Nasi idole mają ten komfort, że jakby chcieli mogliby zejść godnie ze sceny. My fani jednak mamy tak, że żyjemy przeszłością i oczekujemy od tych zasłużonych formacji kolejnych klasyków i wielkich albumów, które zwołują świat i zrobią porządek z młodymi, nie ogranymi zespołami. Oczekując na album Ironów wypatrujemy czegoś wielkiego na miarę "The number of The Beast", oczekując na nowy Running Wild spodziewamy się drugiego "Pile of Skulls", a od Judasów wymagamy drugiego "Painkillera". Lata lecą, czasy się zmieniają, a muzycy też nie są wstanie kopiować swoich najlepszych pomysłów. Jaki byłby tego sens? Co innego inspirowanie się, czy kontynuowanie pomysłów z dawnych lat. Brzmi jak misja nie możliwa, którą można rozpatrywać w kategorii marzeń. Mamy rok 2018 i wiele starych dobrych kapel odeszło. Black Sabbath, czy Motorhead. Nie dawno Iron Maiden pokazał, że starzy wyjadacze są wstanie zaskoczyć fanów i konkurencję. Judas Priest też stanął przed takim wyzwaniem.
Judas Priest to żyjąca legenda, choć obecnie to już troszkę nieco inny band. KK Downing jest na emeryturze, zastąpił go w 2011r Richie Faulkner, a w tym roku jeszcze Tipton ogłosił zaostrzenie choroby Parkinsona, z którą walczy od 10 lat. W 2014 r nagrano naprawdę udany "Reedemer of Souls", który pokazał, że zespół potrafi nagrać jeszcze mocne utwory i potrafi przypomnieć ich złote czasy. Płyta była bardzo zróżnicowana i miała kilka wad jak brzmienie, czy kilka wypełniaczy. Wokalnie Rob też jakoś momentami jakby śpiewał na siłę. Sukces płyty jednak pozwolił zespołowi zabrać się na poważnie za nagrywanie nowego albumu. W zasadzie nie było zbyt długiego okresu oczekiwania na nowe dzieło zatytułowane "Firepower". Ostatnio trzeba było czekać 6 lat, a teraz tylko4 lata.
Promocja nowego krążka była imponująca. Dwa klipy, dużo zwiastunów i sporo fajnych wywiadów. Apetyt był zaostrzony, zwłaszcza że wszystko zapowiadało petardę. Jednym słowem szykował się nam klasyczny album, który od razu został okrzyknięty albumem "najlepszym od czasów painkillera". Brzmi jak herezja napalonych fanów. Jednak to nie do końca prawda.
Nowy album brzmi świeżo, agresywnie, dynamicznie i spora w tym zasługa Toma Alloma, klasycznego producenta Judas Priest oraz Andy Snepa. Andy pozwolił ożywić takie tuzy jak Saxon czy Accept. Dokładnie to samo zrobił z judaszem. Nadał mu mocy, świeżości i agresji. Pod względem agresji jak i mocy brzmieniowej to "Firepower" można postawić obok "Painkiller" czy "Jugulator". To już daje sporo do myślenia.
Okładka frontowa to kolejny aspekt, który pozwala postawić "Firepower" wśród klasyków tej grupy. Na myśl przychodzą motywy "Turbo" , "Painkiller" czy "Screaming for Veangence". Wystarczy spojrzeć na kolorystykę, to jak ułożony jest główny bohater okładki.
Tyle poszlak i nasuwa się wniosek, że Judas Priest dokonał niemożliwego i nagrał zagubiony klasyk, który mógłby śmiało ukazać się po "Painkiller". Nie zawsze się udaje to, bo ciężko nagrać tak klasyczny album, który przypomni glorię i chwałę wielkiego zespołu. "Painkiller" to biblia metalu, to album ponadczasowy, który wyznaczył trend. To album od początku do końca przebojowy, agresywny, a zarazem zróżnicowany. Tej płyty słucha się jednym tchem. Dokładnie tak samo jest z "Firepower". Ta płyta ma kopa, ma energię, polot, jest nowoczesna, a zarazem bardzo klasyczna. Każdy riff zabiera nas w różne rejony Judasów, ma inny wydźwięk, ale jest spójność i jeden poziom. Nie ma takiego chaosu jak na poprzednim albumie. Dawno Judas nie miał tak, że petarda goniła petardę. Richie nie jest KK Downingiem, ale rozwinął się i to jako gitarzysta i jako kompozytor. Słychać, że zdominował tą płytę. To właśnie jego sola są tutaj jakby główną atrakcją. Mogłoby być więcej pojedynków i więcej Tiptona, ale wiadomo że z chorobą ciężko niektóre rzeczy zrobić. Kolejnym fenomenem tej płyty jest wokal Roba, który brzmi jakby przeżywał drugą młodość. Sporo ostrych partii, nie oszczędza swojego gardła i sporo wysokich rejestrów na miarę painkillera się pojawia na tej płycie. W tym aspekcie jest to płyta również najlepsza od czasów "Painkillera".
Obawiałem się czy 14 utworów i prawie godzinny materiał to nie za dużo jak na klasyczny album Judas Priest, jednak nie jest to wada, lecz zaleta tej płyty. Otwieracz zawsze były dopierane starannie u Judasów. Albo był to ostry "Painkiller", albo zadziorny "Ram it Down", czy też żywiołowy "Freewhel Burning". Zawsze miały rzucić słuchacza na kolana i pokazać moc danego albumu. Tym razem jest podobnie. Na pierwszy ogień idzie tytułowy "Firepower", który był wałkowany przeze mnie bardzo długo i to jeszcze przed premierą. Słusznie wybrano go na utwór promujący album. Sam kawałek jest ostry, ale też bardzo klasyczny. Mocne gitary i zadziorny wokal w refrenie przywołuje erę Jugulator czy Painkiller. Dawno panowie tak ostro nie grali. Riff, który nas atakuje z początku ma coś "Dragonaut" ale tez i coś z klasyki. Można tutaj doszukać się patentów z "Defenders of Faith" czy "Screaming For Vengeance". Tak jak w "Painkillerze" płytę otwierał ostry tytułowy kawałek, a drugim był marszowy wręcz "Hell patrol", tak tutaj scenariusz powtarza się. Drugi na płycie jest przebojowy "Lighting Strike", który brzmi jak rozwinięcie pomysłów z "Hell patrol" czy "Reedemer of Souls". Marszowe tempo, ciekawa linia melodyjna w zwrotkach i hymnowy refren czynią ten kawałek klasycznym. Te dwa pierwsze kawałki muszą zagrać na nowej trasie koncertowej. Dalej jest równie ostro, mocno i mrocznie. Riff z "Evil Never Dies" można przypasować do czasów "Painkiller", czy "Jugulator". Nawet można mówić tutaj o solowej karierze Roba i to pod szyldem Fight jak i Halford. Na takie gitarowe łojenie w okolicach thrash metalu warto było czekać. Rob znów daje niezły popis swojego głosu. Panowie nie zwalniają tempa i serwują nam klasyczny "Never the Hereos", który mógłby trafić zarówno na "Painkiller" jak i wcześniejsze dokonania. Wstęp niezwykle klimatyczny, a syntezatory nasuwają tutaj czasy "Turbo". Motoryka i refren bujają niczym "Worth fighting For". W zwrotkach Rob Śpiewa bardzo klimatyczny i buduje napięcie. Kolejny klasyk zaliczony, a to dopiero początek płyty. Dużo na tej płycie mocnego grania, takiego jak przystało na "Painkiller" i wszystko podsycone produkcją Snepa. Kolejną petardą jest "Necromancer", który można porównać do "Demonizer". Poziom i jakość z poprzednich kawałków jest utrzymana, a skojarzenia z "Painkiller" dalej towarzyszą i nie chcą odejść. W "Children of the Sun" nie ma może Dickinsona, jak wcześniej podawała Wikipedia, ale jest dużo toporniejszego heavy metalu rodem z Accept. Andy Sneap nadał mocy Judas Priest, ale jednocześnie wrzucił ich do worka z Saxon czy Accept. Czy to jest coś złego? Raczej nie, skoro tamte tuzy też przeżywają obecnie drugą młodość. Sam utwór buja i potrafi zapaść w pamięci. Ostry riff rodem z "Painkiller", ale wykonanie i klimat rodem z "Stained Class" ,"Ram it Down" czy "Killing Machine". Na półmetku mamy instrumentalny "Guardians", który nadaje nieco epickości i niepewności co do dalszej części płyty. Dobry kawałek, którym można rozpocząć setlistę koncertową. Utwór przechodzi w marszowy i bardziej klasyczny "Rising From Ruins". Dużo tutaj złożonych i pomysłowych solówek. Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest "Flame Thrower", który kusi ostrymi partiami gitarowymi i zadziornym wokalem Roba. Jest moc, agresja, jest power, ale refren troszkę nie dopracowany. To jest dobry przykład, że na tej płycie znajdą się też patenty bardziej w stylu Accept. Ta płyta ma tyle hitów, tyle różnych perełek, że naprawdę ciężko wskazać tą jedyną. Serce moje jest za "Spectre". Riff bardzo pomysłowy, choć ma coś "Delivering The gods". Znów to marszowe tempo, Roba który przyprawia o dreszcze i no i ten refren, który nie chce mnie już opuścić. Nie dziwi mnie, że do tego kawałka również nakręcono klip. Niby stary Judas, a zarazem nowoczesny, autentyczny i bardzo agresywny. Tak ma brzmieć heavy metal naszych czasów. Początek "Traitors Gate" przypomina nieco "Hellrider" , a nawet "Nightcrawler". Spokojnie, mrocznie, klimatycznie, a potem przyspieszamy i znów agresja bije z kawałka. To kolejny mój faworyt. Bardzo ciekawie wypada ten pomysłowy refren. Dawno panowie nie stworzyli imprezowego kawałka w stylu "Living After midnight" czy "Breaking the Law". W tym charakterze utrzymany jest hit zatytułowany "No surrender". Co za refren, co za polot i agresja. Bez wątpienia jeden z tych utworów, w którym króluje Tipton. "Lonewolf" to utwór, który stylem i klimatem przypomina dokonania Black Sabbath. Niezbity dowód na to jak zróżnicowany jest ten album. Na koniec został nam "Sea of Red", który pełni rolę rozbudowanej ballady. Przypominają się czasy "Beyond the realms of death".
Nie mogłem się doczekać tej płyty, ale warto było czekać. Dobrze, że panowie wciąż tworzą muzykę, bowiem słychać że wciąż mają świetne pomysły. Mogłoby się wydawać, że Judas Priest nie musi nic udowadniać, że może iść na emeryturę, ale ten album pokazuje, że nic nie stracili na jakości przez te wszystkie lata. Nie ma już lat 80, ale oni dalej są wierni swojemu stylowi, choć ta płyta brzmi nowocześnie, jak przystało na obecne czasu. Jest agresja, jest przebojowość i klasyka. Ten album ma z "Painkillera" agresję, trzymanie wysokiej jakości muzyki i dużo zadziornych riffów, ale ma też dynamikę z "Defenders of Faith", ma tez klasyczne rozwiązania znane z "Screaming for vengeance". Jednak można nagrać klasyczny album, który może mierzyć się z najlepszymi albumami danego zespołu. Judas Priest tego dokonał i nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów. Ja właśnie znalazłem zaginiony klasyk tej grupy i mam nadzieję, że z Andym Sneapem otwierają nowy rozdział i nagrają jeszcze kilka takich albumów jak "Firepower". A czy wy poznaliście moc ognia?
Ocena: 10/10
Judas Priest to żyjąca legenda, choć obecnie to już troszkę nieco inny band. KK Downing jest na emeryturze, zastąpił go w 2011r Richie Faulkner, a w tym roku jeszcze Tipton ogłosił zaostrzenie choroby Parkinsona, z którą walczy od 10 lat. W 2014 r nagrano naprawdę udany "Reedemer of Souls", który pokazał, że zespół potrafi nagrać jeszcze mocne utwory i potrafi przypomnieć ich złote czasy. Płyta była bardzo zróżnicowana i miała kilka wad jak brzmienie, czy kilka wypełniaczy. Wokalnie Rob też jakoś momentami jakby śpiewał na siłę. Sukces płyty jednak pozwolił zespołowi zabrać się na poważnie za nagrywanie nowego albumu. W zasadzie nie było zbyt długiego okresu oczekiwania na nowe dzieło zatytułowane "Firepower". Ostatnio trzeba było czekać 6 lat, a teraz tylko4 lata.
Promocja nowego krążka była imponująca. Dwa klipy, dużo zwiastunów i sporo fajnych wywiadów. Apetyt był zaostrzony, zwłaszcza że wszystko zapowiadało petardę. Jednym słowem szykował się nam klasyczny album, który od razu został okrzyknięty albumem "najlepszym od czasów painkillera". Brzmi jak herezja napalonych fanów. Jednak to nie do końca prawda.
Nowy album brzmi świeżo, agresywnie, dynamicznie i spora w tym zasługa Toma Alloma, klasycznego producenta Judas Priest oraz Andy Snepa. Andy pozwolił ożywić takie tuzy jak Saxon czy Accept. Dokładnie to samo zrobił z judaszem. Nadał mu mocy, świeżości i agresji. Pod względem agresji jak i mocy brzmieniowej to "Firepower" można postawić obok "Painkiller" czy "Jugulator". To już daje sporo do myślenia.
Okładka frontowa to kolejny aspekt, który pozwala postawić "Firepower" wśród klasyków tej grupy. Na myśl przychodzą motywy "Turbo" , "Painkiller" czy "Screaming for Veangence". Wystarczy spojrzeć na kolorystykę, to jak ułożony jest główny bohater okładki.
Tyle poszlak i nasuwa się wniosek, że Judas Priest dokonał niemożliwego i nagrał zagubiony klasyk, który mógłby śmiało ukazać się po "Painkiller". Nie zawsze się udaje to, bo ciężko nagrać tak klasyczny album, który przypomni glorię i chwałę wielkiego zespołu. "Painkiller" to biblia metalu, to album ponadczasowy, który wyznaczył trend. To album od początku do końca przebojowy, agresywny, a zarazem zróżnicowany. Tej płyty słucha się jednym tchem. Dokładnie tak samo jest z "Firepower". Ta płyta ma kopa, ma energię, polot, jest nowoczesna, a zarazem bardzo klasyczna. Każdy riff zabiera nas w różne rejony Judasów, ma inny wydźwięk, ale jest spójność i jeden poziom. Nie ma takiego chaosu jak na poprzednim albumie. Dawno Judas nie miał tak, że petarda goniła petardę. Richie nie jest KK Downingiem, ale rozwinął się i to jako gitarzysta i jako kompozytor. Słychać, że zdominował tą płytę. To właśnie jego sola są tutaj jakby główną atrakcją. Mogłoby być więcej pojedynków i więcej Tiptona, ale wiadomo że z chorobą ciężko niektóre rzeczy zrobić. Kolejnym fenomenem tej płyty jest wokal Roba, który brzmi jakby przeżywał drugą młodość. Sporo ostrych partii, nie oszczędza swojego gardła i sporo wysokich rejestrów na miarę painkillera się pojawia na tej płycie. W tym aspekcie jest to płyta również najlepsza od czasów "Painkillera".
Obawiałem się czy 14 utworów i prawie godzinny materiał to nie za dużo jak na klasyczny album Judas Priest, jednak nie jest to wada, lecz zaleta tej płyty. Otwieracz zawsze były dopierane starannie u Judasów. Albo był to ostry "Painkiller", albo zadziorny "Ram it Down", czy też żywiołowy "Freewhel Burning". Zawsze miały rzucić słuchacza na kolana i pokazać moc danego albumu. Tym razem jest podobnie. Na pierwszy ogień idzie tytułowy "Firepower", który był wałkowany przeze mnie bardzo długo i to jeszcze przed premierą. Słusznie wybrano go na utwór promujący album. Sam kawałek jest ostry, ale też bardzo klasyczny. Mocne gitary i zadziorny wokal w refrenie przywołuje erę Jugulator czy Painkiller. Dawno panowie tak ostro nie grali. Riff, który nas atakuje z początku ma coś "Dragonaut" ale tez i coś z klasyki. Można tutaj doszukać się patentów z "Defenders of Faith" czy "Screaming For Vengeance". Tak jak w "Painkillerze" płytę otwierał ostry tytułowy kawałek, a drugim był marszowy wręcz "Hell patrol", tak tutaj scenariusz powtarza się. Drugi na płycie jest przebojowy "Lighting Strike", który brzmi jak rozwinięcie pomysłów z "Hell patrol" czy "Reedemer of Souls". Marszowe tempo, ciekawa linia melodyjna w zwrotkach i hymnowy refren czynią ten kawałek klasycznym. Te dwa pierwsze kawałki muszą zagrać na nowej trasie koncertowej. Dalej jest równie ostro, mocno i mrocznie. Riff z "Evil Never Dies" można przypasować do czasów "Painkiller", czy "Jugulator". Nawet można mówić tutaj o solowej karierze Roba i to pod szyldem Fight jak i Halford. Na takie gitarowe łojenie w okolicach thrash metalu warto było czekać. Rob znów daje niezły popis swojego głosu. Panowie nie zwalniają tempa i serwują nam klasyczny "Never the Hereos", który mógłby trafić zarówno na "Painkiller" jak i wcześniejsze dokonania. Wstęp niezwykle klimatyczny, a syntezatory nasuwają tutaj czasy "Turbo". Motoryka i refren bujają niczym "Worth fighting For". W zwrotkach Rob Śpiewa bardzo klimatyczny i buduje napięcie. Kolejny klasyk zaliczony, a to dopiero początek płyty. Dużo na tej płycie mocnego grania, takiego jak przystało na "Painkiller" i wszystko podsycone produkcją Snepa. Kolejną petardą jest "Necromancer", który można porównać do "Demonizer". Poziom i jakość z poprzednich kawałków jest utrzymana, a skojarzenia z "Painkiller" dalej towarzyszą i nie chcą odejść. W "Children of the Sun" nie ma może Dickinsona, jak wcześniej podawała Wikipedia, ale jest dużo toporniejszego heavy metalu rodem z Accept. Andy Sneap nadał mocy Judas Priest, ale jednocześnie wrzucił ich do worka z Saxon czy Accept. Czy to jest coś złego? Raczej nie, skoro tamte tuzy też przeżywają obecnie drugą młodość. Sam utwór buja i potrafi zapaść w pamięci. Ostry riff rodem z "Painkiller", ale wykonanie i klimat rodem z "Stained Class" ,"Ram it Down" czy "Killing Machine". Na półmetku mamy instrumentalny "Guardians", który nadaje nieco epickości i niepewności co do dalszej części płyty. Dobry kawałek, którym można rozpocząć setlistę koncertową. Utwór przechodzi w marszowy i bardziej klasyczny "Rising From Ruins". Dużo tutaj złożonych i pomysłowych solówek. Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest "Flame Thrower", który kusi ostrymi partiami gitarowymi i zadziornym wokalem Roba. Jest moc, agresja, jest power, ale refren troszkę nie dopracowany. To jest dobry przykład, że na tej płycie znajdą się też patenty bardziej w stylu Accept. Ta płyta ma tyle hitów, tyle różnych perełek, że naprawdę ciężko wskazać tą jedyną. Serce moje jest za "Spectre". Riff bardzo pomysłowy, choć ma coś "Delivering The gods". Znów to marszowe tempo, Roba który przyprawia o dreszcze i no i ten refren, który nie chce mnie już opuścić. Nie dziwi mnie, że do tego kawałka również nakręcono klip. Niby stary Judas, a zarazem nowoczesny, autentyczny i bardzo agresywny. Tak ma brzmieć heavy metal naszych czasów. Początek "Traitors Gate" przypomina nieco "Hellrider" , a nawet "Nightcrawler". Spokojnie, mrocznie, klimatycznie, a potem przyspieszamy i znów agresja bije z kawałka. To kolejny mój faworyt. Bardzo ciekawie wypada ten pomysłowy refren. Dawno panowie nie stworzyli imprezowego kawałka w stylu "Living After midnight" czy "Breaking the Law". W tym charakterze utrzymany jest hit zatytułowany "No surrender". Co za refren, co za polot i agresja. Bez wątpienia jeden z tych utworów, w którym króluje Tipton. "Lonewolf" to utwór, który stylem i klimatem przypomina dokonania Black Sabbath. Niezbity dowód na to jak zróżnicowany jest ten album. Na koniec został nam "Sea of Red", który pełni rolę rozbudowanej ballady. Przypominają się czasy "Beyond the realms of death".
Nie mogłem się doczekać tej płyty, ale warto było czekać. Dobrze, że panowie wciąż tworzą muzykę, bowiem słychać że wciąż mają świetne pomysły. Mogłoby się wydawać, że Judas Priest nie musi nic udowadniać, że może iść na emeryturę, ale ten album pokazuje, że nic nie stracili na jakości przez te wszystkie lata. Nie ma już lat 80, ale oni dalej są wierni swojemu stylowi, choć ta płyta brzmi nowocześnie, jak przystało na obecne czasu. Jest agresja, jest przebojowość i klasyka. Ten album ma z "Painkillera" agresję, trzymanie wysokiej jakości muzyki i dużo zadziornych riffów, ale ma też dynamikę z "Defenders of Faith", ma tez klasyczne rozwiązania znane z "Screaming for vengeance". Jednak można nagrać klasyczny album, który może mierzyć się z najlepszymi albumami danego zespołu. Judas Priest tego dokonał i nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów. Ja właśnie znalazłem zaginiony klasyk tej grupy i mam nadzieję, że z Andym Sneapem otwierają nowy rozdział i nagrają jeszcze kilka takich albumów jak "Firepower". A czy wy poznaliście moc ognia?
Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz