"Terror of the Cybernetic Space Monster" to tytuł najnowszego dzieła amerykańskiej formacji o nazwie Helion Prime. Działają od 2014r, ale już są znani z mocnych riffów, amerykańskiego brzmienia, a także umiejętności łączenia tradycyjnych patentów z lat 80 z agresywnym, współczesnym feelingiem. Ten band to maszynka do tworzenia soczystych, godnych uwagi riffów, które przyprawiają o szybsze bicie serca. Tak właśnie jest z najnowszym dziełem, który jest drugim albumem w dyskografii zespołu. Jest to jednak pierwszy krążek z nowym wokalistą Sozos Michealem. Trzeba przyznać, że idealnie wpasował się w styl kapeli. Jego głos jest ostry, zadziorny i bardzo melodyjny. To właśnie dzięki niemu album jest taki mocny i warty uwagi. Na wydawnictwie znajdziemy 9 kawałków, które razem tworzą zgraną całość. Album otwiera klimatyczne intro "Failed Hypothesis", który wprowadza nas w klimat s-f. Szybko atakuje nas mocny riff "A king is born", który pokazuje w jakiej stylizacji się obracają. Słychać power metal pełną gębą. Jeszcze więcej mocy i agresji znajdziemy w rozpędzonym "Bury The Sun". Warty uwagi jest też bardziej złożony i urozmaicony "Atlas Obscura". W takim "Urth" można doszukać się elementów thrash metalowych, jak i tych wyjętych z twórczości Gamma Ray czy Helloween. Na płycie znalazło się też miejsce na kolos i tutaj sprawdza się "The human Condition". Dalej znajdziemy spokojny, wręcz balladowy "Spectrum". Kolejną petardą power metalową na płycie jest "Silent skies". Całość zamyka 17 minutowy kolos ""Terror of the Cybernetic Space Monster". Kawałek zawiera sporo ciekawych motywów i riffów. Świetne zwieńczenie tej jakże udanej płyty. Helion Prime zaskoczył bardzo doba płytą i śmiało można ją polecić fanom power metalu czy heavy metalu.
Ocena: 8/10
Strony
▼
czwartek, 30 sierpnia 2018
sobota, 25 sierpnia 2018
TOKYO BLADE - Unbroken (2018)
Tokyo Blade to jedna z tych formacji, co kreowała nurt NWOBHM. To kapela, która stylem muzycznym przypomina wczesne płyty Iron Maiden, Cloven hoof, czy Grim Reaper. Kapela powstała w 1982r i sukcesywnie działa w latach 80. Potem po kilkach latach kapela zawiesiła działalność i wróciła w 1995r. Nagrali wtedy 2 albumy i znowu przepadli. Dopiero w roku 2011 udało się brytyjskiej formacji wrócić na dobre. Tokyo Blade kazał czekać swoim fanom 7 lat na nowe wydawnictwo. "Unbroken" to płyta, która zawiera to wszystko do czego ten band nas przyzwyczaił. Jest moc, jest przebojowość, a przede wszystkim klasyczny wydźwięk. Ta płyta brzmi jakby powstała w latah 80. Słychać, że faktycznie mamy do czynienia z nurtem NWOBHM. Tokyo Blade to kapela, w której motorem napędowym jest bez wątpienia zgrany duet gitarowy - Andy i John.Oboje zabierają nas do lat 70 czy 80. Stawiają na proste i chwytliwe motywy. Dużo w tym pasji i miłości do heavy metalu. Dopełnieniem ich stylu jest charyzmatyczny Alan Marsh, który śpiewa z werwą i pazurem. To właśnie dzięki niemu kawałki są bardzo melodyjne i zapadają w pamięci. Bardzo dobre wprowadza nas w świat Tokyo blade otwieracz "The devils gonna bring you down", z którego bije moc NWOBHM. Bardzo klasycznie brzmi "Bullet made of stone", w którym jest hard rockowy pazur, a także bardzo wyrazisty riff. Lekki, wręcz rockowy "No time to bleed" wprowadza trochę luzu i odpoczynku. Z tych ciekawszych kawałków warto też wyróżnić rozbudowany "Bad blood", melodyjny "Black water" w klimatach iron maiden, czy zadziorny "The last samurai". Po raz kolejny Tokyo Blade wydał bardzo solidny album, który zawiera bardzo ciekawe kompozycje. Jest przebojowo, jest klasycznie i z pomysłem. "Unbroken" to płyta, którą trzeba znać.
Ocena:8/10
Ocena:8/10
niedziela, 19 sierpnia 2018
DORO - Forever Warriors, Forever United (2018)
Doro Pesch często nazywana jest królową metalu. Charyzmatyczny wokal, ciekawa osobowość, dobra prezencja, a także wypracowana przez lata marka sprawiła, że jest to osoba, która zrobiła sporo dla metalu. Kultowy Warlock, czy też solowa kariera to niemała cegiełka w tworzeniu heavy metalu na niemieckiej scenie metalowej. Królowa metalu lubi współpracować z różnymi gośćmi, zawsze też śpiewa na żywo jakiś cover znanego kawałka metalowego. Tytułu ciężko jej odmówić, ale swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. "Fear no Evil" z 2009 r to w sumie ostatni wartościowy album. "Raise your fist" z 2012r był już znacznie słabszy. Na nowe dzieło przyszło czekać fanom 6 lat i owocem ciężkiej pracy jest dwu płytowy album zatytułowany "Forever warriors, Forever united". Doro poszła w ślad wiele innych muzyków i też postawiła na dwupłytowy album. Szkoda tylko, że cały materiał jest ciężko strawny i niskich lotów. Całość szybko się nudzi i w efekcie można odnieść wrażenie że to pop/rock z domieszką hard rocka i metalu. Forma wokalna Doro nie jest zła i wciąż słychać tą pasję i miłość do metalu. Ogromna promocja nuclear blast nie pomogła ochronić Doro przed porażką.
Hymnowy "All for Metal" przywołuje na myśl prosty i podniosły "All we are" z okresu Warlock. Prosty riff i chwytliwy refren sprawiają, że utwór jest łatwy w odbiorze i zapada w pamięci. Może nie jest to najlepszy kawałek jaki stworzyła Doro, ale z pewnością jest to jeden z najjaśniejszych punktów nowej płyty. Nie mogła zabraknąć szybkiego, wręcz speed metalowego utworu i w tej roli mamy zadziornego "Bastardos". Gitarzyści Luca i Bas grają ostrożnie i za wiele od siebie nie dają, przez co album jest taki nieco nijaki i bez werwy. Płytę promował średni i taki nieco bez pomysłu "If i cant have you - no one will" z gościnnym udziałem Johan Hegg z Amon Amarth. Mamy też hard rockowy "Turn it Up", który zaczyna pokazywać że Doro nie miała pomysłu na nowy materiał. Na pewno cieszy takie szybsze granie jakie można uświadczyć w pozytywnym "Blood, sweat and rock'n roll". Radosny hard rockowy kawałek, szkoda że nie na poziomie do jakiego Doro przecież przyzwyczaiła. Dużo chaosu i jakiś takich nijakich riffów, co słychać w słabszym "Backstage to heaven" czy rockowym "Be strong". Ta pierwsza płyta miała być mocniejsza, bardziej metalowa, a jest smętna, nijaka, bez mocy i pomysłu. Brakuje godnych uwagi kawałków i całość jest ciężko strawna. Druga płyt zdominowana jest przez spokojne, wręcz popowe ballady. Z tej drugiej części znakomicie wypadł "Lift me up", który zaskakuje marszowym tempem i zapadającym w głowie refrenie. Spokojna ballada "it cut so deep" pokazuje, że płyta ma charakter bardziej komercyjny. Więcej tutaj popowych kawałków, niż metalu z okresu warlock. Całość zamyka komiczny "Metal is my alcohol", który idealnie podsumowuje ten słaby album.
6 lat czekanie na marne. Dostać podwójny album, gdzie jest 25 utworów i podoba się 4-5 utworów to porażka na całej linii. Doro to znakomita wokalistka, lubię jej twórczość i zawsze będę czekał na kolejne wydawnictwa, ale "Forever warriors, forever united" nie ma nic do zaoferowania. Ciężko mówić stricte o płycie heavy metalowej. Szkoda Doro, bo taka inna niemiecka ikona jak Udo błyszczy na nowym albumie. Może czas na zmiany w obozie Doro?
Ocena: 3.5/10
Hymnowy "All for Metal" przywołuje na myśl prosty i podniosły "All we are" z okresu Warlock. Prosty riff i chwytliwy refren sprawiają, że utwór jest łatwy w odbiorze i zapada w pamięci. Może nie jest to najlepszy kawałek jaki stworzyła Doro, ale z pewnością jest to jeden z najjaśniejszych punktów nowej płyty. Nie mogła zabraknąć szybkiego, wręcz speed metalowego utworu i w tej roli mamy zadziornego "Bastardos". Gitarzyści Luca i Bas grają ostrożnie i za wiele od siebie nie dają, przez co album jest taki nieco nijaki i bez werwy. Płytę promował średni i taki nieco bez pomysłu "If i cant have you - no one will" z gościnnym udziałem Johan Hegg z Amon Amarth. Mamy też hard rockowy "Turn it Up", który zaczyna pokazywać że Doro nie miała pomysłu na nowy materiał. Na pewno cieszy takie szybsze granie jakie można uświadczyć w pozytywnym "Blood, sweat and rock'n roll". Radosny hard rockowy kawałek, szkoda że nie na poziomie do jakiego Doro przecież przyzwyczaiła. Dużo chaosu i jakiś takich nijakich riffów, co słychać w słabszym "Backstage to heaven" czy rockowym "Be strong". Ta pierwsza płyta miała być mocniejsza, bardziej metalowa, a jest smętna, nijaka, bez mocy i pomysłu. Brakuje godnych uwagi kawałków i całość jest ciężko strawna. Druga płyt zdominowana jest przez spokojne, wręcz popowe ballady. Z tej drugiej części znakomicie wypadł "Lift me up", który zaskakuje marszowym tempem i zapadającym w głowie refrenie. Spokojna ballada "it cut so deep" pokazuje, że płyta ma charakter bardziej komercyjny. Więcej tutaj popowych kawałków, niż metalu z okresu warlock. Całość zamyka komiczny "Metal is my alcohol", który idealnie podsumowuje ten słaby album.
6 lat czekanie na marne. Dostać podwójny album, gdzie jest 25 utworów i podoba się 4-5 utworów to porażka na całej linii. Doro to znakomita wokalistka, lubię jej twórczość i zawsze będę czekał na kolejne wydawnictwa, ale "Forever warriors, forever united" nie ma nic do zaoferowania. Ciężko mówić stricte o płycie heavy metalowej. Szkoda Doro, bo taka inna niemiecka ikona jak Udo błyszczy na nowym albumie. Może czas na zmiany w obozie Doro?
Ocena: 3.5/10
niedziela, 12 sierpnia 2018
U.D.O - Steelfactory (2018)
W tym roku Judas Priest porwał świat swoim albumem "Firepower". Płyta okazała się najlepsza od czasów kultowego "Painkillera" i w dodatku to dzieło klasyczne. Minęło kilka miesięcy i mamy kolejne zaskoczenie. Powraca w wielkim stylu inna legenda heavy metalu. Udo Dirkschneider po swojej 40 letniej działalności wydaje album klasyczny i niezwykle świeży. "Steelfactory" to krążek, który można śmiało zaliczyć do grona najlepszych płyt w dyskografii tego legendarnego wokalisty. Ostatnie lata Udo spędził na koncertowaniu pod szyldem Dirkschneider, gdzie grał najlepsze kawałki Accept. To miało ogromny wpływ na zawartość najnowszej płyty i na jej charakter. Granie kawałków Accept sprawiło, że Udo sobie przypomniał stare dobre czasy i nagrał materiał, który zabiera nas w podróż do lat 80 i lat 90. To miła wycieczka w rejony "Animal House", "Thunderball", czy też "Russian Roulette" , a nawet "Metal heart". To już świetna zapowiedź tego co nam zgotował Udo.
Udo Dirkschneider przez okres swojej działalności przyzwyczaił do tego, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarcza dopracowane i pełne heavy metalu albumy. "Decent" był mroczny, toporny i nasuwał na myśl "Timebomb" czy nawet "Balls to the wall". Tamta płyta była bardzo w stylu udo. Z kolei najnowszy krążek zatytułowany "Steelfactory" to taka wycieczka bardziej w rejony starego Accept. Już utwory promujące dały nam to wyraźnie do zrozumienia. Zresztą sama frontowa okładka, w której główną rolę odgrywa fabryka stali. Dawno udo nie miał tak dobrej i klimatycznej okładki. Do tego wszystkiego dochodzi soczyste i mocne brzmienie Jacoba Hansena. Wszystko składa się w spójną całość. Udo mimo swoich lat wciąż zachwyca swoim wokalem i potwierdza że należy do czołówki wokalistów heavy metalowych. "Steelfactory" ma też innych bohaterów. To płyta przede wszystkim znakomitego Andrey'a Smirnova, który bardzo się rozwinął w roli gitarzysty. Pełno finezji i ciekawych złożonych melodii. Poszedł w ślady Fishera czy Hoffmann. Wszędzie pojawiają się pomysłowe riffy i solówki i przez to płyta nabrała klasycznego wydźwięku i takiej świeżości. Przypominają się czasy "Metal heart" czy "Rousian roulette". Jeden z najlepszych gitarzystów jakich posiadał Udo w swoim zespole. Przemiany i rozwój zaliczył też basista Fitty, którego partie są bardziej słyszalne i wyczuwalne. Nowy nabytek w postaci syna Udo - Svena też imponuje wyczucie rytmu i techniką. Perkusista, który szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Ta fabryka stali działa bez szwanku i dostarcza nam stal najwyższej próby. Czas zacząć ocenę jakości zawartości.
Typowo się zaczyna z jednej strony, bowiem "Tongue Reaper" to kolejny szybki otwieracz w karierze Udo. Jednak z drugiej strony intro brzmi jakby wyjęte z twórczości Accept. Idealne wprowadzenie. Melodyjne wejście wyjęte jakby z "Metal heart". Po kilku sekundach atakuje nas szybka praca sekcji rytmicznej i ciężki riff. Dawno Udo nie brzmiał tak agresywnie, tak świeżo i tak klasycznie. Refren to taki wypisz wymaluj Udo z czasów "Thunderball" czy "Mastercutor". To też kawałek, w którym Andrey pokazuje że odgrywa kluczową rolę na tej płycie. Szczęka już opadła, a to dopiero początek. Zaskoczenie przeżyłem przy drugiem utworze, bowiem "The move" to utwór z domieszką hard rocka i duchem "Metal Heart". Słychać powiązania z "living for tonight" co słychać w riffie czy refrenie. Czemu tyle lat przyszło czekać nam taką perełkę? Udo też świetnie bawi się swoim głosem w tym kawałku, a Andrey znów stawia na finezję i lekkość. 3 szok przeżyłem przy mroczny, marszowym "Keeper of my soul". Andrey daje tutaj upust swoim korzeniom i wprowadza nieco folkloru rosyjskiego co słychać w melodyjnym i intrygującym głównym motywie. Jest to kompozycja złożona, rozbudowana i ma coś z "Princess of the dawn". No i ten przeszywający i zapadający w pamięci refren. Coś niesamowitego, to trzeba posłuchać. Hard rockowy feeling i klimaty "metal heart" wracają w melodyjnym i lekkim "In the heat of the night". Znów świetny popis umiejętności Andrey i doświadczenia Udo. Sporo dzieje się w mocniejszym i toporniejszym "Raise the game". To kompozycja w której znów ciekawie wpleciono motywy folkloru. Mroczny "Blood on fire" to utwór, który zaskakuje pomysłowymi przejściami. Dużo dzieje się w tym kawałku, choć trwa niecałe 5minut. Znakomicie brzmi fragment zwrotek, w którym wokal Udo świetnie współgra z partiami gitarowymi Andreya. Płytę dzielnie prezentował "Rising high", czyli petarda w klimatach "Tv war" czy "Thunderball". Utwór ma w sobie z stylu "Russian roulette". Fitty daje czadu w topornym "Hungry and angry" i jest to kolejny mocny, heavy metalowy hymn. Perełką bez wątpienia jest true metalowy "One heart one soul". To utwór mocno wzorowany na "They want war". Hymnowy refren, melodyjne partie gitarowe i marszowe tempo i w efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych kawałków udo, jakie stworzył. Czysta magia. Basista jest na płycie bardziej wyrazisty i to słychać również w melodyjnym i nieco hard rockowym "A bite of evil". Z kolei energiczny "Eraser" to utwór który jest tak potężny jak otwieracz. Znów utwór przesiąknięty accept z lat 80. W podobnych klimatach utrzymany jest podniosły "Rose in the desert", w którym też band zabiera nas w rejony "Metal heart" i te hard rockowe patenty sprawdzają się na tej płycie idealnie. Mija prawie godzina z nowym udo i czas szybko zleciał. Całość zamyka piękna ballada "The way" i nie ma tutaj złudzeń co do zawartości.
Udo powraca do korzeni i powraca w wielkim stylu. Nagrał album dojrzały, pełen zaskoczeń i pełen świeżych rozwiązań. Przede wszystkim Udo nagrał album klasyczny i bez zbędnych udziwnień. Grania kawałków Accept przypomniało Udo z czego zasłynął i za co go fani kochają. Zrobił to co Judas Priest, czyli nagrał album bez błędny, bardzo klasyczny i na wysokim poziomie. Duże brawa należą się na pewno Andrey, który pokazał klasę i miłość do muzyki, a także dobrą znajomość twórczości Accept."Steelfactory" przebija większość płyt jakie nagrał Udo i śmiało można wpisać ten krążek do top5, jeśli nie nawet top3. Jedna z najlepszych płyt tego roku i już ją widzę w swoich podsumowaniach tegorocznych i to na podium.
Udo Dirkschneider przez okres swojej działalności przyzwyczaił do tego, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu i zawsze dostarcza dopracowane i pełne heavy metalu albumy. "Decent" był mroczny, toporny i nasuwał na myśl "Timebomb" czy nawet "Balls to the wall". Tamta płyta była bardzo w stylu udo. Z kolei najnowszy krążek zatytułowany "Steelfactory" to taka wycieczka bardziej w rejony starego Accept. Już utwory promujące dały nam to wyraźnie do zrozumienia. Zresztą sama frontowa okładka, w której główną rolę odgrywa fabryka stali. Dawno udo nie miał tak dobrej i klimatycznej okładki. Do tego wszystkiego dochodzi soczyste i mocne brzmienie Jacoba Hansena. Wszystko składa się w spójną całość. Udo mimo swoich lat wciąż zachwyca swoim wokalem i potwierdza że należy do czołówki wokalistów heavy metalowych. "Steelfactory" ma też innych bohaterów. To płyta przede wszystkim znakomitego Andrey'a Smirnova, który bardzo się rozwinął w roli gitarzysty. Pełno finezji i ciekawych złożonych melodii. Poszedł w ślady Fishera czy Hoffmann. Wszędzie pojawiają się pomysłowe riffy i solówki i przez to płyta nabrała klasycznego wydźwięku i takiej świeżości. Przypominają się czasy "Metal heart" czy "Rousian roulette". Jeden z najlepszych gitarzystów jakich posiadał Udo w swoim zespole. Przemiany i rozwój zaliczył też basista Fitty, którego partie są bardziej słyszalne i wyczuwalne. Nowy nabytek w postaci syna Udo - Svena też imponuje wyczucie rytmu i techniką. Perkusista, który szybko odnalazł się w nowej sytuacji. Ta fabryka stali działa bez szwanku i dostarcza nam stal najwyższej próby. Czas zacząć ocenę jakości zawartości.
Typowo się zaczyna z jednej strony, bowiem "Tongue Reaper" to kolejny szybki otwieracz w karierze Udo. Jednak z drugiej strony intro brzmi jakby wyjęte z twórczości Accept. Idealne wprowadzenie. Melodyjne wejście wyjęte jakby z "Metal heart". Po kilku sekundach atakuje nas szybka praca sekcji rytmicznej i ciężki riff. Dawno Udo nie brzmiał tak agresywnie, tak świeżo i tak klasycznie. Refren to taki wypisz wymaluj Udo z czasów "Thunderball" czy "Mastercutor". To też kawałek, w którym Andrey pokazuje że odgrywa kluczową rolę na tej płycie. Szczęka już opadła, a to dopiero początek. Zaskoczenie przeżyłem przy drugiem utworze, bowiem "The move" to utwór z domieszką hard rocka i duchem "Metal Heart". Słychać powiązania z "living for tonight" co słychać w riffie czy refrenie. Czemu tyle lat przyszło czekać nam taką perełkę? Udo też świetnie bawi się swoim głosem w tym kawałku, a Andrey znów stawia na finezję i lekkość. 3 szok przeżyłem przy mroczny, marszowym "Keeper of my soul". Andrey daje tutaj upust swoim korzeniom i wprowadza nieco folkloru rosyjskiego co słychać w melodyjnym i intrygującym głównym motywie. Jest to kompozycja złożona, rozbudowana i ma coś z "Princess of the dawn". No i ten przeszywający i zapadający w pamięci refren. Coś niesamowitego, to trzeba posłuchać. Hard rockowy feeling i klimaty "metal heart" wracają w melodyjnym i lekkim "In the heat of the night". Znów świetny popis umiejętności Andrey i doświadczenia Udo. Sporo dzieje się w mocniejszym i toporniejszym "Raise the game". To kompozycja w której znów ciekawie wpleciono motywy folkloru. Mroczny "Blood on fire" to utwór, który zaskakuje pomysłowymi przejściami. Dużo dzieje się w tym kawałku, choć trwa niecałe 5minut. Znakomicie brzmi fragment zwrotek, w którym wokal Udo świetnie współgra z partiami gitarowymi Andreya. Płytę dzielnie prezentował "Rising high", czyli petarda w klimatach "Tv war" czy "Thunderball". Utwór ma w sobie z stylu "Russian roulette". Fitty daje czadu w topornym "Hungry and angry" i jest to kolejny mocny, heavy metalowy hymn. Perełką bez wątpienia jest true metalowy "One heart one soul". To utwór mocno wzorowany na "They want war". Hymnowy refren, melodyjne partie gitarowe i marszowe tempo i w efekcie dostaliśmy jeden z najlepszych kawałków udo, jakie stworzył. Czysta magia. Basista jest na płycie bardziej wyrazisty i to słychać również w melodyjnym i nieco hard rockowym "A bite of evil". Z kolei energiczny "Eraser" to utwór który jest tak potężny jak otwieracz. Znów utwór przesiąknięty accept z lat 80. W podobnych klimatach utrzymany jest podniosły "Rose in the desert", w którym też band zabiera nas w rejony "Metal heart" i te hard rockowe patenty sprawdzają się na tej płycie idealnie. Mija prawie godzina z nowym udo i czas szybko zleciał. Całość zamyka piękna ballada "The way" i nie ma tutaj złudzeń co do zawartości.
Udo powraca do korzeni i powraca w wielkim stylu. Nagrał album dojrzały, pełen zaskoczeń i pełen świeżych rozwiązań. Przede wszystkim Udo nagrał album klasyczny i bez zbędnych udziwnień. Grania kawałków Accept przypomniało Udo z czego zasłynął i za co go fani kochają. Zrobił to co Judas Priest, czyli nagrał album bez błędny, bardzo klasyczny i na wysokim poziomie. Duże brawa należą się na pewno Andrey, który pokazał klasę i miłość do muzyki, a także dobrą znajomość twórczości Accept."Steelfactory" przebija większość płyt jakie nagrał Udo i śmiało można wpisać ten krążek do top5, jeśli nie nawet top3. Jedna z najlepszych płyt tego roku i już ją widzę w swoich podsumowaniach tegorocznych i to na podium.
Ocena:10/10
czwartek, 9 sierpnia 2018
KING COMPANY - Queen of hearts (2018)
W 2014 roku powstał band King Company i to inicjatywy perkusisty Thunderstone czyli Mirka Rantanena. Wraz z kolegami z którymi się już wcześniej znał powołał hard rockowy band, który zabierze nas w rejony rainbow, deep purple czy Dokken. Pierwszy album "On the road" z2016roku odniósł spory sukces. Choć odszedł Pasi Rantanen i zastąpił go na wokalu Leonarda F Guillan to i tak zespół wciąż żyje i ma się dobrze. Efektem tego jest najnowszy krążek w postaci "Queen of hearts", który idealnie rozwija patenty z debiutu. Płyta jest przebojowa, hard rockowa, ale nie bez pazura i agresji. Już tytułowy "Queen of hearts" na samym starcie pokazuje power i prawdziwą jazdę bez trzymanki. jest szybkie tempo, chwytliwy riff i popis wokalny Leonarda. Świetne otwarcie świetnego albumu.Antii spisuje się w roli gitarzysty i to on nadaje całości agresji i dynamiki. Warto wsłuchać się uważnie w jego partie, bo są pełne finezji. Słychać to lekki, przebojowym "Stars" czy rozpędzonym "Living like hurricane". Duch lat 80 jest tutaj wszędobylski i to jest dobra cecha tej płyty. Nawet ballada w postaci "never say goodbey'" to hołd dla lat 80 i ta komercyjność też wpisuje się w tamte lata. Melodyjny "Learn to fly" to ukłon w stronę Deep purple i nawet Antii stara się zbliżyć do kunsztu blackmorea.Spokojny "Arrival", który zamyka całość to utwór stworzony zmyśla o fanach Deff leppard. Płyta poukładana, dobrze wyważona i bardzo przebojowa. Wyrosła nam konkurencja dla Voodoo Circle i dobrze, bo takiej muzyki nigdy za duzo.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
PRIMAL FEAR - Apocalypse (2018)
Nie zanosi się na to, że niemiecki band Primal Fear wyda jeszcze kiedyś album na miarę "Nuclear Fire" czy debiutu. Nie oznacza to jednak, że ich ostatnie wydawnictwa są bez ikry, bez mocy i bez tego czegoś za co ich kocham. Oj nie, bowiem ostatni "Rulerbreaker" czy "Unbreakable" to jedne z ich najlepszych płyt w dyskografii. Choć nowe dzieła są mocne, agresywne, przebojowe, to jednak brakuje mi takiego równego materiału z pierwszych płyt. Wpadki małe czasem się pojawiają i to jest największy minus ostatnich płyt. Skład silny, nie brakuje też dobrych kompozytorów, mamy 3 gitarzystów i jednak mimo to coś nie do końca wychodzi. Czy inaczej jest z "Apocalypse"?
Na najnowsze dzieło przyszło czekać fanom 2 lata i to już odstęp czasowy, do jakiego band nas przyzwyczaił. W zamian za ten czas i swoją cierpliwość dostajemy ładnie opakowany album. kolorystyczna okładka i mocarne brzmienie robią swoją. Muzycy też są w dobrej formie i nie ma obaw, że nagrali gniota. Jednak nie jest to też ich najlepszy album. Jeśli o mnie chodzi brakuje mi nieco klasycznego grania, a przede wszystkim power metalu. Jak ktoś lubi "Delivering the Black" czy "Rulerbreaker" ten pokocha "Apocalypse", bowiem te albumy są bardzo podobne.
Jeśli mam wskazać najlepsze utwory z tej płyty, to na pewno warto tutaj wspomnieć przede wszystkim o dwóch kawałkach. Pierwszy to "New Rise", który wyróżnia się niezłą energią, szybkim tempem i power metalową konwencją. To jest prawdziwa petarda i przypomina mi klasyczne albumy tej kapeli. Dlaczego panowie nie nagrają więcej takich perełek? Wtedy mielibyśmy do czynienia z perfekcyjnym krążkiem. Drugim moim faworytem jest killer w postaci "Blood, sweat and Fear". Utwór dynamiczny o bardzo chwytliwym riffie. Słychać pomysłowość i hołd dla Judas Priest. To taki hit na miarę "Eletric Eye". Ralf daje tutaj popis swoich umiejętności. Wciąż ma w sobie ogień i pazur. Riff robi tutaj największą robotę. Zapada w pamięci i na długo zostaje w myślach. Co tutaj dużo pisać? Jeden z najlepszych kawałków tej formacji. Płytę promowały 3 utwory. "The ritual" to ciężki walec, który kontynuuje styl z dwóch ostatnich płyt. Klimatyczny, wręcz hard rockowy "King of madness" to kawałek idealny na koncert. Średni wydaje się "Hounds of justice", który jest taki nieco oklepany i wtórny.
Dalej mamy klimatyczny, balladowy "Supernova", który przypomina nieco "Tears of Rage" czy Fighting the darkness". To bez wątpienia kompozycja godna uwagi. Ciężki riff i dużo patentów w stylu judas priest mamy w marszowym "Hail to the fear". Primal Fear przez ostatnie lata przyzwyczaił swoich fanów do nagrywania kolosów. Różnie to się kończy i w zasadzie nie robią większego wrażenia. Inaczej jest z "Eye of the storm", który błyszczy na tej płycie. Dobra praca gitarzystów, pomysłowy rifff, marszowe tempo i niezawodny Ralf robią swoje. Długi i przemyślany kawałek, który warto obczaić. Na koniec zespół zostawił "Cannonball", który bardziej wpisuje się w ramy heavy/power metal.
Bardzo dużym plusem tego dzieła jest to, że całość brzmi wyrównanie i dobrze się tego słucha. Gdyby tak rozkładać na poszczególny czynniki to już by tak dobrze by nie było. Płyta jest równa, mocna i kontynuuje to do czego band nas przyzwyczaił. Fani "Delivering the black" bedą zadowoleni, fani klasycznych albumów mogą trochę narzekać. Płyta może nie najgorsza w dyskografii, ale też nie najlepsza. Na pewno warto posłuchać, bo niemcy trzymają dobry poziom od lat.
Ocena: 8.5/10
Na najnowsze dzieło przyszło czekać fanom 2 lata i to już odstęp czasowy, do jakiego band nas przyzwyczaił. W zamian za ten czas i swoją cierpliwość dostajemy ładnie opakowany album. kolorystyczna okładka i mocarne brzmienie robią swoją. Muzycy też są w dobrej formie i nie ma obaw, że nagrali gniota. Jednak nie jest to też ich najlepszy album. Jeśli o mnie chodzi brakuje mi nieco klasycznego grania, a przede wszystkim power metalu. Jak ktoś lubi "Delivering the Black" czy "Rulerbreaker" ten pokocha "Apocalypse", bowiem te albumy są bardzo podobne.
Jeśli mam wskazać najlepsze utwory z tej płyty, to na pewno warto tutaj wspomnieć przede wszystkim o dwóch kawałkach. Pierwszy to "New Rise", który wyróżnia się niezłą energią, szybkim tempem i power metalową konwencją. To jest prawdziwa petarda i przypomina mi klasyczne albumy tej kapeli. Dlaczego panowie nie nagrają więcej takich perełek? Wtedy mielibyśmy do czynienia z perfekcyjnym krążkiem. Drugim moim faworytem jest killer w postaci "Blood, sweat and Fear". Utwór dynamiczny o bardzo chwytliwym riffie. Słychać pomysłowość i hołd dla Judas Priest. To taki hit na miarę "Eletric Eye". Ralf daje tutaj popis swoich umiejętności. Wciąż ma w sobie ogień i pazur. Riff robi tutaj największą robotę. Zapada w pamięci i na długo zostaje w myślach. Co tutaj dużo pisać? Jeden z najlepszych kawałków tej formacji. Płytę promowały 3 utwory. "The ritual" to ciężki walec, który kontynuuje styl z dwóch ostatnich płyt. Klimatyczny, wręcz hard rockowy "King of madness" to kawałek idealny na koncert. Średni wydaje się "Hounds of justice", który jest taki nieco oklepany i wtórny.
Dalej mamy klimatyczny, balladowy "Supernova", który przypomina nieco "Tears of Rage" czy Fighting the darkness". To bez wątpienia kompozycja godna uwagi. Ciężki riff i dużo patentów w stylu judas priest mamy w marszowym "Hail to the fear". Primal Fear przez ostatnie lata przyzwyczaił swoich fanów do nagrywania kolosów. Różnie to się kończy i w zasadzie nie robią większego wrażenia. Inaczej jest z "Eye of the storm", który błyszczy na tej płycie. Dobra praca gitarzystów, pomysłowy rifff, marszowe tempo i niezawodny Ralf robią swoje. Długi i przemyślany kawałek, który warto obczaić. Na koniec zespół zostawił "Cannonball", który bardziej wpisuje się w ramy heavy/power metal.
Bardzo dużym plusem tego dzieła jest to, że całość brzmi wyrównanie i dobrze się tego słucha. Gdyby tak rozkładać na poszczególny czynniki to już by tak dobrze by nie było. Płyta jest równa, mocna i kontynuuje to do czego band nas przyzwyczaił. Fani "Delivering the black" bedą zadowoleni, fani klasycznych albumów mogą trochę narzekać. Płyta może nie najgorsza w dyskografii, ale też nie najlepsza. Na pewno warto posłuchać, bo niemcy trzymają dobry poziom od lat.
Ocena: 8.5/10