Ravager to młody band prosto z Niemiec, który specjalizuje się w graniu rasowego thrash metalu. Jest to młoda kapela, która działa od 2017r. i jest bardzo głodna sukcesu. Mają na swoim koncie już całkiem udany debiut, a drugi krążek "Thrashletics" będzie miał premierę w lutym 2019. Jeśli kochacie twórczość Death Angel, Sodom czy Destruction to na pewno pokochacie ten band i ich najnowsze dzieło. Okładka może i nieco kiczowata, a brzmienie niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale zawartość jest dopracowana i przemyślana. Nie brakuje agresji, szybkości, ani też technicznego grania. To wszystko brzmi naprawdę dobrze i taki "Mindblender" rzuca na kolana. Niby prosty motyw, niby to wszystko było, ale ta agresja, ten szczery przekaz po prostu jest uroczy. Bardzo dobrze wpisuje się w tło nieco punkowy wokal Phipsiego. Elementy Death Angel są tutaj wyczuwalne od pierwszych minut. Potencjał kapeli można wyczuć w energicznym "Thrashletics out of hell", który imponuje dynamiką, agresją, ale przede wszystkim techniką. Niemiecką toporność można wychwycić w zadziornym "Society of blunted state", który też trzyma bardzo wysoki poziom. Gitarzyści Dario i Marcel dają czadu, jeśli chodzi o partie gitarowe i mamy sporo udanych i chwytliwych riffów. Jednym z nich jest "Dysphoria" . Jest to kolejny killer na płycie. Zaskoczeniem jest 8 minutowy "slaughter of the innocents", w którym band upycha sporo ciekawych motywów i nie ma tutaj mowy o nudzie. Na sam koniec mamy szybki "Kill for nothing" czy rozbudowany "dead furure". Trzeba przyznać, że płyta jest wyrównana i bardzo thrash metalowa. Słychać oldscholowe motywy i nawiązanie do największych kapel. Roi się od killerów i dzięki temu płyta zyskuje sporo na wartości. Warto znać ten krążek.
Ocena: 8/10
Strony
▼
poniedziałek, 31 grudnia 2018
STEEL RAISER - Acciaio (2019)
Na 15 lutego przewidziana jest data premiery najnowszego dzieła Steel Raiser. Ja jednak chcę Wam przedstawić ten album już dzisiaj. Ten włoski band powstał w 2006 roku i dał się poznać jako band, który mocno nawiązuje do twórczości Primal Fear. Alfonso Giordano to ikona tej kapeli i to dzięki niemu jest tak rozpoznawalna. Wysokie rejestry i pazur w głosie to jego znak rozpoznawczy. Dodatkowo stawia na wyróżniający go image. Steel Raiser to przede wszystkim mocne riffy, szybkie tempo i duża dawka przebojowości. Poprzednie trzy albumu to przede wszystkim speed metal. Z kolei najnowsze dzieło zatytułowane "Acciaio" to już nieco inne granie. Można odnieść wrażenie, że band nieco ograniczył szybkie, speed metalowe łojenie na rzecz bardziej stonowanego heavy metalu spod znaku Accept. Co ciekawe nawet Alfonso w niektórych momentach brzmi jak Udo Dirkschneider. Po krótkim itrze, atakuje nas melodyjny, ale stonowany "Demon Angel" i to jest właśnie zwiastun nieco innego oblicza Steel Raiser. Dalej mamy zadziorny "Heavy metal Hero", w którym więcej hard rocka i heavy metalu z lat 80, aniżeli speed/power metalu. Fanom Judas Priest, czy Primal Fear może przypaść do gustu przebojowy "The king of the night". Z kolei w "Genghis khan" band wraca do swoich korzeni i tutaj mamy taki rasowy speed/power metal. Prawdziwa petarda i to jeden z najlepszych kawałków na płycie. W podobnej konwencji utrzymany jest "Highway Eagle". Co mnie zaskoczyło to na pewno spokojna, romantyczna ballada w postaci "Whenever". Dobrze, że band próbuje nieco innych rzeczy i że próbuje zaskoczyć słuchacza. Kolejnym hitem na płycie jest rozpędzony "Night of theDuster", który brzmi jak zagubiony track Primal Fear z "Nuclear Fire". Dużo ciężaru i mroku mamy w agresywnym "Spirits of Vengeance" i to również przykład jak band dobrze funkcjonuje mimo 4 letniej przerwie. w "Man of rage" band tak dokręca śrubę, że ocierają się o thrash metal, co również bardzo zaskakuje. Na sam koniec Steel Raiser zostawia "Up the Fist" i znów to ukłon w stronę Primal Fear. Znów to zrobili! Znów nagrali bardzo udany album, który stara się pokazać że Steel Raiser potrafi grać też rasowy heavy metal, a nie tylko speed/power metal rodem z płyt Primal Fear. Płyta godna uwagi i zadowoli nie tylko maniaków tej kapeli. Bardzo dobry start roku 2019.
Ocena: 8/10
czwartek, 27 grudnia 2018
FROZEN LAND - Frozen Land (2018)
Rok 2018 to rok udany dla melodyjnego heavy/Power metalu. Były płyty idealne, zaskakujące, a czasami pojawiały się płyty, które przyprawiały o dreszcze. Nie obeszło się też bez płyt, która z miejsca stały się klasykami i żywymi przykładami, że jednak w danym gatunku można jeszcze stworzyć perełkę. Kto z nas nie chciałby usłyszeć albumu, który może konkurować z największymi osiągnięciami Sonata Arctica, Stratovarius, czy Helloween. Taką płytą okazał się debiut fińskiego bandu o nazwie Frozen Land. Kapela działa od 2017r i w składzie mają choćby perkusistę z znanego astralion. Gwiazdą tej kapeli jest bez wątpienia wokalista Tony Meloni, który czerpie inspiracje z Timo Kotipelto czy Micheal Kiske. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach, gdzie po prostu wymiata. Okładka zdradza, że mamy do czynienia z power metalem, ale nie zdradza że to płyta perfekcyjna. Samo brzmienie wzorowane na wczesnych płytach Sonata Arctica, czy Stratovarius. Jest gdzieś wyczuwalny ten chłód i ta słodkość z Helloween z lat 80. Całość prezentuje się perfekcyjnie. Płytę otwiera melodyjny "Losers Game", który brzmi jak mieszanka Helloween, Sonata Arctica i Timeless Miracle. Jest moc, jest ciekawy riff i duża przebojowość. Prawdziwa magia wybrzmiewa z tego utworu, a to dopiero początek. Jeszcze lepszy jest chwytliwy "Delusions of Grandeur", który zabiera nas do najlepszych płyt Statovarius. Sam główny motyw brzmi jakby stworzył go Timo Tolkki. Jednym słowem rasowy przebój. "The Fall" nieco bardziej stonowany, ale w niczym nie ustępuje w przebojowości poprzednim utworom. Imponuje ta lekkość, ta chwytliwość i prostota. Jak to nie wiele trzeba, że stworzyć imponujące dzieło w kategorii power metalu. Jeszcze inny jest "Underworld", który czerpie garściami z twórczości Bloodbound, czy sabaton. Epickość jest tu wszechobecna. Gitarzysta Toumas i klawiszowiec Lauri tworzą zgrany i imponujący duet, który wzajemnie się uzupełnia. Specjaliści od energii i znakomitych melodii. Rozpędzony "The rising" to świetny przykład tego. Echa Running Wild pojawiają się w folkowym "Unsong Hereos". Dużo tutaj power metalowych petard, a kolejną z nich jest rozpędzony "Mask of the youth". Frozen land nawet nie zawiódł w balladzie, gdzie "I would" ma prze uroczy klimat. Całość zamyka udany cover E-type w postaci "Angels Crying". 45 minut zleciało bardzo szybko i w tym czasie zwiedziliśmy rejony największych tuz power metalu. Frozen land nie odkrywa niczego nowego, ale jest to wszystko znakomicie podane i fani Helloween czy Sonata Arctica na pewno nie pogardzą taką młodszą wersją swoich idoli. Panowie pokazali, że można jeszcze w tym gatunku nagrać płytę perfekcyjną i oparta na oklepanych patentach. Jestem w szoku i czekam na dalsze losy tej formacji. Jedna z najlepszych płyt roku 2018.
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
RUNELORD - The Battle for Greatness (2018)
Ced Forsberg i Georgy Peichev powracają z drugim albumem sygnowanym nazwą Runelord. "The battle of greatness" to swoista kontynuacją "A message from the past". Dalej mamy do czynienia z energicznym, przebojowym heavy/power metalu w epickim wydaniu. Co znajdziemy tutaj to dużo pozytywnych melodii, chwytliwych motywów gitarowych i sporej dawki przebojowości. Ced nie raz przekonywał nas o swoim talencie i nigdy też nie wydał słabego albumu, dlatego byłem spokojny o nowy album Runelord. Sama okładka też jest bardzo klimatyczna i w pełni oddaje to co znajdziemy na płycie. Kiedy odpalamy płytę, to od razu atakuje nas zadziorny "Worthy Valhalla" w którym imponuje przede wszystkim ten zadziorny riff rodem z ostatnich płyt Judas Priest. Z kolei marszowy "Temple of Vitalism" w pełni oddaje rycerski klimat i to jest bardzo urocze. Ced daje popis swoich gitarowych umiejętności w pokręconym "Nidhugg Curse", gdzie przeplata się sporo ciekawych motywów. Jest epickość, pazur i duża dawka przebojowości. Dobrze wypada też agresywniejszy "salvation agressor", który nawiązuje do twórczości Grave Digger. Runelord najlepiej wypada w nieco szybszych kawałkach typu "Lighting Sword Berer" czy "Age of Necromancy", który ukazuje potencjał muzyków i przebojowe oblicze tego projektu. Kawał solidnego heavy/power metal, który imponuje aranżacjami i pomysłowością Ceda. To kawał porządnego grania, w którym pełno ciekawych, intrygujących partii gitarowych i chwytliwych refrenów. Znów Ced dostarczył bardzo udany album, który trzeba mieć w swojej kolekcji. Płytę oczywiście polecam i tak jak zawsze można brać w ciemno.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
sobota, 15 grudnia 2018
GAIA EPICUS - Alpha & Omega (2018)
Najgorszym doradcą przy wyborze danej płyty może okazać się sentyment. Miłe wspomnienia z wcześniejszymi krążkami danej grupy sprawiają że sięgamy po kolejne albumy bez większego zastanowienia. Tak właśnie miałem z nowym dziełem Gaia Epicus. Cenię sobie ich wcześniejsze dzieła jak choćby "Victory" czy "Satrap". Niestety, ale od kiedy Gaia Epicus to projekt solowy Hansena to muzyka stała się bardziej przewidywalna i mało ambitna. "Alpha & Omega" rodziła się jakby w bólach i te 6 lat czekania zostało zmarnowane. Dostaliśmy w zamian za swoją cierpliwość papkę, w której trochę starego power metalu z pierwszych płyt, trochę mocniejszego grania z elementami thrash metalu z czasów "Victory". Jednak same pomysły są co najwyżej dobre. Na sam start mamy szybki i energiczny "War againts Terror", który trąci mieszanką thrash i power metalu. Dobry riff i partie gitarowe sprawiają, że utwór broni się sam. W podobnym klimacie utrzymany jest "System is down". Konstrukcja kawałka przywołuje czasy "Victory", co jest akurat miłą niespodzianką. "Crush" posłużył do promocji krążka, co wzbudziło spore kontrowersje. Wynikało to z tego, że utwór brzmi jak kalka "Enter Sandman" Metaliki. Riff mało oryginalny, ale słucha się tego nie najgorzej. Bardzo przypadł mi do gustu stricte power metalowy "Dont be a fool", który utrzymany jest w duchu pierwszych płyt, co jest sporym plusem. Szkoda, że płyta nie jest utrzymana w takich klimacie.Thomas Hansen uwielbia Gwiezdne Wojny i często przekonuje o tym swoich fanów umieszczając utwór nawiązujący do tej tematyki. Tym razem mamy "Join the dark side", który jest niestety średniej jakości. W historii zespoły były ciekawsze kawałki z tej tematyki. Dobrze wypada odświeżony "Fire and ice". Kolejny przejaw thrash metalu mamy w agresywnym "Blinded by Hate" i to również jeden z ciekawszych momentów na płycie. Gaia Epicus gra przede wszystkim power metal i to potwierdza dynamicznym "Land of the rising sun", który został położony wokalnie na całej linii. Na sam koniec rozbudowany "Alpha & omega", który jest tylko dobry, a mógł być znacznie ciekawszy pod względem motywów. Gaia Epicus to projekt solowy Hansena, który już nic ciekawego nie wnosi do dyskografii, a tym bardziej do gatunku power metalu. Szkoda, bo kiedyś jeszcze było ich stać na ciekawe wydawnictwa.
Ocena: 5/10
Ocena: 5/10
DARK MOOR - Origins (2018)
"Origins" to tytuł, który sugerowałby powrót Dark Moor do swoich korzeni. Od razu trzeba to sprostować, że jednak tak nie jest. Hiszpański band raczej sięga do korzeni, ale muzyki regionalnej tamtych rejonów. To było do przewidzenia, bo od kiedy w zespole jest wokalista Alfred Romero to band wydaje w zasadzie różne albumy. Nie boją się eksperymentów i raz wychodzi im to na plus, a raz kończy się porażką. W "Ancestral Romance" czy "Autumnal" to próbowanie nowych rzeczy potrafiło zauroczyć słuchacza i w sumie z "Origins" jest tak samo. Tutaj band sięga po patenty z "Ancestral Romance" czy "Ars musica". Nie brakuje elementów progresywnych, folkowych, rockowych, czy właśnie patentów charakterystycznych dla melodyjnego metalu. Podobnie jak w "Ancestral Romance" tak i tutaj band sięga do swojego regionalnego folku i to się sprawdza. W efekcie powstał znów album świeży, zaskakujący i bardzo klimatyczny. Nie jest to jednak Dark Moor z czasów "Tarot" czy "The gates of oblivion", gdzie dominował power metal i neoklasyczne zapędy. Brakuje tego mi tutaj, bo to był najlepszy okres zespołu. "Origins" w kategorii rockowych wydawnictw, ciekawostki, czy w ramach samej dyskografii Dark moor jest wydarzeń i nie można tego pominąć. Z resztą już sama okładka zwiastuje nam zupełni inny album od poprzednich i rzeczywiście tak jest. "Birth of the Sun" to kawałek, który otwiera krążek i zarazem go promował. Skoczny, folkowy kawałek, który nawiązuje choćby do Blackmores night. Nieco inne granie, ale bardzo mi przypadło do gustu. Refren to nieco ukłon w stronę wcześniejszych płyt i to się nazywa dobre otwarcie płyty. Energiczny "The spectres of dance" to już więcej z power metalu i melodic metalu. Enrik Garcia ma znacznie więcej do roboty w sferze gitarowej. Bardzo fajnie wypadł folkowy, może nawet nieco piracki "Raggle Taggle Gypsy". Spokojny, romantyczny "And for ever" łapie za serce i potrafi oczarować swoją prostotą. Echa power metalu można wyłapać w szybszym "Mazy" i jeszcze na sam koniec mamy klimatyczną balladę w postaci "Green lullaby", który zachwyci fanów Queen, czy Blind Guardian. Dark moor po tylu latach wciąż ma się dobrze i cały czas eksperymentuje i pokazuje swoje inne oblicze. Tym razem owe oblicze zespołu i bardzo korzystne i warto poznać Dark Moor roku 2018.
Ocena: 7.5/10
Ocena: 7.5/10
sobota, 8 grudnia 2018
METAL CHURCH - Damned if You Do (2018)
Pomówmy o nowym albumie Metal Church. Jest to już drugi krążek po powrocie Mike'a Howe'a, a także pierwszy z Stetem Howlandem w roli perkusisty. Oczekiwania były ogromne, bo i "XI" był dojrzałym i dopracowanym krążkiem. Niestety, ale najnowsze dzieło Metal Church zatytułowane "Damned if You Do" to tylko dobry album, który nie ma szans namieszać w tegorocznych rankingach. To płyta przewidywalna i bez ikry. Wszystko zostało zagrane ostrożnie, bez ryzyka, kopiując oklepane riffy i motywy. Dalej jest to muzyka do jakiej nas przyzwyczaili, czyli heavy power metal, który nawiązuje przede wszystkim do ostatniego dzieła. Nie brakuje też nawiązań do lat 80, ale to wszystko jest zrobione tak na średnim poziomie. Kurdt jako lider zawodzi, bo nie dostarcza jakiś pomysłowych, wybitnych partii gitarowych. Tego mi tutaj brakuje. Co z tego, że jest Mike i przeżywa drugą młodość. Jest znakomity na tym albumie, ale to za mało żeby stworzyć arcydzieło. Niestety, ale od kapeli tego formatu oczekuje się więcej. Płyta ma znakomitą i przykuwającą oko okładkę, a także mocne, drapieżnie brzmienie, ale problem tkwi w samych kompozycjach. Najlepiej wypadają utwory, które band udostępnił nam przed premierą. Mamy ocierający się o thrash metal "By the numbers", który imponuje energią i mocnym riffem. Jest też oczywiście przebojowy "Damned if You do", pełniący rolę otwieracza. Znakomity strzał, tylko trochę irytuję to "hmm". Trzeci znany kawałek to dynamiczny "Out of balance", który najbardziej przypadł mi do gustu. Jest energia, jest pazur i taki duch starych płyt Metal Church. Cieszy też bardziej złożony i mroczniejszy "Black Things", który stara się przypomnieć nam czasy "Human Factory". W podobnej stylistyce utrzymany jest "Revolution underway", choć tutaj wdziera się nuda. Kurdt bardziej się wysila się pod względem partii gitarowych w kawałku "Rot away", który wyróżnia się pomysłowym riffem. Totalnie nie pasuje mi do całości hard rockowy "Monkey finger". Całość zamyka żywszy "The war eletric", gdzie zespół stara się grać bardziej melodyjniej. Czas oczekiwania się skończył i dostaliśmy album co najwyżej dobry. Czuje rozczarowanie, bo liczyłem na powtórkę z "XI". Niby jest to heavy metal, ale nudny i po prostu przewidywalny. Metal Church z Mikem Howem stać na więcej. Szkoda
Ocena 6/10
Ocena 6/10