Strony

poniedziałek, 11 lutego 2019

AVANTASIA - Moonglow (2019)

Skąd biorą się duże marki w heavy/power metalowym światku? Dróg by być na szczycie jest wiele. Jedną z nich jest tworzenie czegoś nowoczesnego, czegoś co inny nie grają, tak więc można wypracować swój oryginalny styl. Można też stawiać na przebojowość i dostarczać fanom niezapomnianych i ponadczasowych hitów. Najlepszą drogą jest nagrywanie albumów na wysokim poziomie, które przechodzą do historii w metalowym świecie. To wszystko sprowadza się do osoby lidera, do mózgu całego projektu muzycznego czy zespołu. Gdzie byłby Iron Maiden gdyby nie Steve Harris? Czy Helloween zaszedł by tak daleko gdyby nie Kai Hansen? Czy istniałby Edguy lub Avantasia bez Tobiasa Sammeta? Zapewne nie.  Tobias Sammet to ciekawa postać w power metalowym świecie Młody chłopak zapatrzony w Michaela Kiske zaczął tworzyć power metal i nic dziwnego że poszedł drogą wokalisty. Jego wokal na początku był stricte power metalowy, choć z czasem dojrzał i dzisiaj brzmi bardziej dojrzale. Jest może bardziej rockowy i może nie osiąga takich fajnych górek to jednak brzmi wciąż intrygująco. Niezwykle oryginalny wokalista z niego. Geniusz muzyczny objawia się u niego w postaci pisania niesamowitych kawałków. To jest jego znak rozpoznawalny. Co dwa lata dostarcza swoim fanom nową muzykę, która zawsze jest na wysokim poziomie. Nie tak dawno był znakomity "Ghostlights" wydany pod szyldem Avantasia, no i też składanka Edguy z nowymi utworami. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na "Moonglow" czyli na 8 album Avantasia.

Jak ten czas leci. Na początku miał to być tylko projekt muzyczny, odskocznia od macierzystego Edguy. Teraz można odnieść wrażenie, że to właśnie Avantasia zawiera najlepsze pomysły Tobiasa. Umysł tego muzyka jest fenomenalny i ta jego twórczość jest bogata i godna podziwu. 

Z Avantasia jest tak, że fani wciąż wypatrują power metalowej opery w stylu z pierwszych dwóch płyt. Tak, też uważam to za największe osiągnięcie Tobiasa, ale to nie oznacza że pozostałe płyty są słabe. Sammet odszedł od rasowego power metalu, na bardziej pokręcony melodyjny metal z domieszką power metalu, rocka, symfonicznego metalu czy nawet popu. Jest komercyjnie, ale jest więcej różnorodności, jest bardziej dojrzale i więcej takiej magicznej otoczki. "The scarecrow" to był szok, że jednak można inaczej grać niż na metalowej operze i wciąż zachwycać. Ostatni "Ghostlights" pokazał że można wymieszać rock,power metal, melodyjny metal i pop. Power metalu na ostatniej płycie było całkiem sporo. Jak z tym jest na "Moonglow"? Też przemyca Sammet sporo elementów power metalu, choć ciężko mówić tutaj o typowym power metalowym albumie. Sammet przeciera jakby zupełnie nowe szlaki w power metalu.  Jeśli kochamy ostatnie dzieła Sammeta to na pewno bardziej odnajdziemy się na "Moonglow".

Okładka jest fenomenalna. Jest pełna intrygujących kolorów i sporo mrocznych motywów. Nie wygląda jak typowa okładka Avantasia, co już potrafi zaskoczyć przeciętnego słuchacza. Brzmienie jak przystało na Sammeta jest z górnej półki. Jest moc i jest nutka takiej magii.

Goście tym razem tacy już sprawdzeni. Jak zwykle pojawia się Jorn, Kiske czy Atkins. Z nowych nazwisk mamy Petrozza, Candice Night czy Hansi Kursch. Jednak moim skromnym zdaniem jest ich za mało.

Czas się zagłębić w zawartość. Zaczyna się magicznie, spokojnie, może nieco rockowo, bo od rozbudowanego "Ghost in The moon". Jest podniośle, jest melodyjnie i gdzieś tam przewija się power metalowy riff.  Sammet zabiera nas do czasów "Mystery of Time". Nie ma mowy o power metalu z czasów metalowej opery, ale jest znakomita mieszanka rocka, symfonicznego metalu i power metalu. Magiczny klimat i wciągające chórki w refrenie robią swoje i potrafią zauroczyć słuchacza. Drugi utwór to power metalowa petarda w postaci "Book of Shallows". Riff brzmi jak zrzynka z "Do me like a caveman" Edguy. Jest ciężko, jest power metal pełną gębą i goście tutaj wymiatają. Jorn, Kursch i Atkins dają tutaj czadu. Jak te głosy znakomicie ze sobą współgrają. W połowie utwór nabiera więcej mocy i ociera się nawet o thrash metal. To jest idealnie miejsce dla wokalisty Kreator. Ciekawe jakby brzmiał album jakby był wypełniony takimi petardami. Prawdziwa perełka. Płytę promował "Moonglow" z Candice Night z Blackmore Night. Jej głos jest po prostu przepiękny i wnosi taki anielski klimat. Komercja jest z rodem z "Lost in space", choć stylistycznie bliżej tutaj do Nightwish. Utwór mało power metalowy, ale wymiata za sprawą rockowej otoczki i znakomitego refrenu, który od razu zapada w pamięci. Kolejny znakomity hit Avantasia. Drugim utworem, który Sammet udostępnił przed premierą był "The Raven Child". Niezwykły kolos, który poziomem i stylem przypomina "The Scarecrow". Znakomity początek z Hansim w roli głównej to wypisz wymaluj Blind Guardian. Swoje robi też Jorn, który dodaje sporo swoich emocji. Końcówka to czysty power power metal. Jeden z najlepszych utworów Avantasia. Czysta poezja i niezbyt dowód na geniusz Tobiasa. Dalej mamy power metalowy "Starlight" z gościnnym udziałem Ronnie Atkinsa.  Mamy echa Pretty Maids, choć tutaj mocny riff i szybsze tempo robią swoje. Przypominają mi się stare szlagiery Edguy. Mocna rzecz. Geoff Tate pojawia się w "Invicible" czyli spokojnej balladzie, która ma coś z "Inside out". Nutka progresywności pojawia się w rozbudowanym "Alchemy", gdzie znów pierwsze skrzypce gra Geoff Tate. Utwór nawiązuje do albumu "Ghostlights", co nie jest żadną wadą. Tutaj pojawią się też nieco mocniejsze riffy. Znów Tobias imponuje pomysłowością w sferze refrenu. Kolejny kolos to "The piper at the gates of a dawn", który mógłby śmiało znaleźć się na "Hellfire club". To taki klasyczny edguy i nawet miło jest usłyszeć te kiczowate partie klawiszowe. Na taki power metal zawsze warto czekać. W utworze szaleją Tate, Lande i Atkins. Murowany koncertowy hit. Jak jest Bob Catley to musi być klimatycznie i rockowo, a tak jest w "Lavender", który brzmi jak zagubiony kawałek Magnum. Stałym gościem Avantasia jest Micheal Kiske i tym razem dostał mu się power metalowy killer w postaci "Requiem for a dream". Oczywiście Kiske jest w znakomitej formie, a te echa Helloween są urocze. Sammet potrafi pisać pod Kiske. Jako bonus mamy cover w postaci "Maniac" i to taki miły dodatek, bo Tobias nie raz przerabiał znany hit z lat 80.


"Moonglow" to nie metalowa opera, to nie też "The scarecrow" i w sumie najbliżej mu do "Ghostlights".  Jest power metal i to w równie dużej ilości co na "Ghostlights", choć mam wrażenia że "Moonglow" jako całość prezentuje się lepiej. Sammet nie zawiódł i stworzył kolejne dzieło, które nie tak szybko przeminie. Dajcie się porwać w świat Avantasia i jego lidera Tobiasa Sammeta. Geniusz muzyczny naszych czasów ma się dobrze i idzie na przeciw wszystkiemu i wszystkich. "Moonglow" startuje jako mój kandydat do płyty roku i niech wszyscy mówią co chcą.

Ocena: 9.5/10

6 komentarzy:

  1. Oby tylko nie była to rockowa komercja. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rock tez tu jest i jesli ktos czeka na metal opera part 3 to moze sie zawieść

    OdpowiedzUsuń
  3. Juz za pare godzin uslysze nowa Avantasie xd

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie ma się do czego spieszyć, ŻENADA !!! 3 razy posłuchałem (2x na spoti i raz w lepszej jakości na bandcamp. Dopiero w 7 i 8 utwór coś tam przykuł moją uwagę. Ogólnie badziew i nic ciekawego. Nie pomagają wokaliści gościnni. A już p. Night (niech śpiewa z Ritchim Blackmore bo są parą dobrą w swoim stylu)nie wiem co tu robi.Nie ma o czym pisać bo ogólnie kicha i nie wrócę do płyty nawet gdyby mi za to zapłacili (kwestia ceny:). Za to dziś oficjalnie 3 utwór na you tube Rhapsody of Fire i tu wiem że będzie rozwałka choćby tylko te 3 były na krążku.

    OdpowiedzUsuń
  5. W porządku album. Chociaz to juz nie ma nic wspólnego z power metalem. To bardziej symfoniczny rock z hard rockowym sznytem. Ale do poziomu Scarecrow mega daleko.

    OdpowiedzUsuń