Strony

niedziela, 30 lipca 2023

GRYMHEART - hellish Hunt (2023)


 Pamięta ktoś jeszcze węgierski Wisdom? Tak to ten utalentowany band, który prezentował górnych lotów power metal. Ta kapela rozpadła się w 2018 i Mate Molnarm oraz Anton Kabanen zasilili Beast in Black. Co się zatem stało z liderem tej grupy, czyli Gaborem Kovacs?  Założył on w 2022 r band o nazwie grymheart i ich debiutancki album "Hellish Hunt" ukaże się 22 września nakładem wytwórni Scarlett Records.  Warto czekać, warto wypatrywać i warto znać.

To jedna z tych płyt, która ma w sobie to "Coś". Świeże podejście, głowę pełną pomysłów i spore zaangażowanie. Grymheart to nie kopia Wisdom, choć jakość i przebojowość została. Nowy band Gabora również ma smykałkę do tworzenia hitów i kompozycji, które na długo zapadają w pamięci. Styl grupy to dopiero jest ciekawa sprawa. Nie ma jasno określonych ram. Mamy energię i przebojowość rodem z płyt power metalowych. Do tego dochodzą elementy folk metalu spod znaku elvenking.  Band dokłada do tego rozmach i podniosłość godną symfonicznego metalu i jeszcze te harsh wokale nasuwające melodyjny death metal. Sporo słychać też nawiązań do Kalmaj, co jest naprawdę miłym dodatkiem. Panowie stawiają na szybkość, na melodie i mroczny klimat, a to się sprawdza przy takiej stylistyce. Jeszcze gdy się spojrzy na cudowną i klimatyczną okładkę to robi się naprawdę ciekawie.

Jak przystało na album tej klasy, brzmienie jest mocne i drapieżne. Dodaje to mocy i zadziorności całości. Skład zespołu uzupełnia gitarzysta Dargor Rivgahr, basista V'arhel i perkusista Sorin Naalar. Słychać, że jest chemia między muzykami i wzajemnie się uzupełniają. Każdy daje sporo od siebie, a to wszystko przedkłada się na jakość. Oczywiście błyszczy utalentowany Gabor Kovacs, który wie jak porwać słuchacza i dotrzeć do szerszego grona odbiorców.

Odpalamy płytę i co? Piękne, spokojne wejście akustycznych gitar i jakoś na myśl przychodzi mi Blind Guardian. Tak właśnie brzmi intro "the twilight is coming". Po krótkim intrze wkracza mocny i melodyjny "Hellbent Horde", który brzmi jak mieszanka Elvenking i Kalmah. Nieco folkowy i bardziej energiczny wydaje się "Ingis Fatuus". Sam riff przemyca pewne elementy z muzyki Running wild i to jest coś dla mnie. Power metal daje o sobie znać w szybkim i chwytliwym "my hellish Hunt" . W końcu można przekonać się epickości i rozmachu godnego symfonicznego metalu.  Kolejna petarda na płycie to "Everlost" i znów słychać jaki potencjał drzemie w tej kapeli. Warto pochwalić gitarzystów za popisy gitarowe w tym kawałku. Jest czym się zachwycać. Echa melodyjnego death metalu i muzyki Kalmah można uświadczyć w rozpędzonym "Facing the Kraken". Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością, a band czaruje nas techniką i dbałością o detale. Podobne emocje wzbudza dynamiczny "Harpies of Devil". Finał płyty to przebojowy "monsters among us", który również przemyca pewne patenty running wild.

Cicho o płycie to fakt, ale po premierze powinno się to zmienić. Płyta zagrana z pasją i zaangażowaniem. Gabor potwierdza, że świat nie kończy się na Wisdom i można dalej tworzyć igrać muzykę z polotem i pomysłem. Troszkę nieco zmieniono styl i obrano nieco inny kierunek. Czy to coś zmienia? Póki jakość i pomysłowość za tym stoi to jak najbardziej nie. Jedna z ciekawszych płyt, jakie ukazały się w roku 2023. Wypatrujcie debiutu Grymheart.


Ocena: 9/10

środa, 26 lipca 2023

THE UNITY - The hellish joyride (2023)


 Jedna  z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier, jeśli chodzi o scenę heavy/power metalową. W końcu The Unity nie nagrał słabej płyty i szybko stał się jedną  z najlepszych kapel grających miks heavy/power metalu i melodyjnego hard rocka. Mając w składzie muzyków Love Might Kill i Gamma Ray to można działać cuda.  W tym roku, 25 sierpnia nakładem wytwórni Steamhammer ukaże się 4 album tej super grupy zatytułowany "the hellish joyride" To też pierwszy album z Tobiasem Exxelem z Edguy na basie. Szykuje się hit?

Oj tak. Nie kierujcie się kiczowatą okładką. Ni jak ma się do zawartości i jej jakości. Tobias wniósł troszkę świeżości do kapeli. Najważniejsze jest jednak to, że kapela poszła w bardziej power metalowym kierunku. Dominują szybsze i bardziej energiczne kawałki. Dla mnie to zmiana jak najbardziej na plus. Reszta jest bez zmian. W dalszym ciągu band zachwyca świeżością, energią i pomysłowością. No mają w sobie coś takiego, że na długo zostają w pamięci i nie można przejść obojętnie obok ich muzycy. Mając w składzie takie wielkie gwiazdy to można działać cuda.

Brzmieniem jak przystało na The Unity jest mocne, wyraziste i dodaje całości odpowiedniej mocy. Niesamowity głos Manentiego, który pasuje do każdego rodzaju muzyki, do tego znakomite popisy gitarowe autorstwa Henjo i Stefana sprawiają, że album od pierwszych sekund dostarcza spora frajdy. Choć trzeba przyznać, że intro w postaci "One World" jeszcze nie wiele zdradza. Mocny riff i power metalowa stylistyka napędzają otwieracz "Masterpiece". No jest moc i wszystko to co liczy się w power metalu. Coś z Gamma Ray, czy też Primal Fear można wyłapać, ale The unity idzie swoją ścieżką. Tytułowy utwór "The hellish Joyride" bardziej stonowany, bardziej epicki i w dalszym ciągu bardzo przebojowy. Nieco hard rockowy jest "only the good die young" i tutaj band nieco zwalnia tempo.  Natomiast jest w tym sporo radości i takiej pozytywnej energii. Znalazło się miejsce na power metalową petardę "Saints and Sinners", która jest jednym z najszybszych utworów w historii zespołu. Cieszy szybkie tempo i riff godzien choćby Gamma Ray. Na wyróżnienie zasługuje również singlowy "Always two ways to play", który jest kolejny przykładem radosnego power metalu. Utwór pozytywnie nastroił do odsłuchu całości. Chwytliwy refren i prosta konstrukcja całości okazała się przepisem do sukcesu. Power metal również słychać w dynamicznym "Never Surrender" i to kolejna perełka na płycie.

Wady? Kilka słabszych momentów i wciskanie nam popowych zagrywek, jak te w zamykającym kawałku. Na szczęście nie ma to większego wpływu na odbiór całości. W dalszym ciągu jest to granie na wysokim poziomie, czasami niedostępnym dla innych zespołów. Tobias wpasował się do zespołu, a band nagrał najbardziej power metalowy album w swojej historii. Pozycja obowiązkowa i to nie tylko dla fanów The Unity.

Ocena: 9/10

wtorek, 25 lipca 2023

BURNING SUN - Wake of Ashes (2023)


 31 lipca wytwórnia Stormspell Records zaprezentuje światu debiutancki album o nazwie "Wake of Ashes", którego twórcą jest węgierski band o nazwie Burning Sun. Słowo band, może troszkę przesadzone, bo to projekt muzyczny którzy tworzą basista i lider Zoltan Papi, a także znany z Merciless Law Pancho Ireland. To właśnie Pancho odpowiada za partie gitarowe czy partie wokalne. Warto wspomnieć, że na "Wake of Ashes" pojawia się Ced Forsberg z Blazon Stone, czy Alasio Perardi z Airborn. Płyta przyciągnie na pewno fanów Hammerfall, Rocka Rollas, czy Helloween.

Wiele rzeczy na tej płycie zostało dopracowane. Brzmienie podkreśla klimat lat 80 czy 90. Nic odkrywczego jeśli chodzi o Stormspell Records. Okładka zdradza klimat fantasy, który unosi się nad całością. Zoltan Papi wykreował ciekawy świat i godny uwagi styl, który określają kompozycje umieszczone na płycie. Nie ma tutaj powiewu świeżości, a może nawet jest troszkę odgrzewanie starych kotletów. Jednak odpowiednie przyprawy i kwestia smaku i można stworzyć coś smacznego. Panowie postawili na proste motywy, na przebojowość i łatwo w padające w ucho melodie. To zdało egzamin i w ostatecznym rozrachunku dostajemy wartościowy album.

33 minuty muzyki to troszkę mało, ale przejdźmy do rzeczy. Dostajemy zadziorny i drapieżny "emaly" na otwarcie. Przypominają mi się stare dobre czasy Rocka Rollas. Bardzo udany start. Klasycznie wypada przebojowy "Bend The World". Czuć klimat lat 80 i do tego ten riff, który nasuwa na myśl Dio.W podobnych klimatach utrzymany jest zadziorny "Hundred Lions". Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic co by powalało na kolana. Zabrakło przebłysku geniuszu, magii czy efektu "wow". To wciąż kawał solidnego heavy metalu. Jednym z najlepszych momentów na płycie jest agresywny i pełen ikry "Templars Verdict". Panowie mieszają patenty Grave Digger, Helloween czy Hammerfall. Tym razem wszystko wyszło tak jak trzeba. Kolejny killer na płycie to power metalowa petarda w postaci "Golden Wings". Dużo dobrego się tutaj dzieje. Jest energia, jest pomysł na kompozycje i słucha się tego jednym tchem. Lekko i przyjemnie jest w "Darkfang Keep" i tutaj coś z Helloween można usłyszeć. Całość wieńczy dynamiczny i bardziej złożony "Under the Burning Sun". Miało być bardziej epicko, bardziej energicznie i faktycznie jest. Idealnie zwieńczenie tego krążka. Taki Burning sun w pigułce.

Jak przystało na płyty z Stormspell Records. Jest klasycznie, jest klimat lat 80 i potencjał na naprawdę ciekawą przyszłość. Nie podbili jeszcze świata i może też nie nagrali najlepszej płyty 2023, to jednak panowie skradli serce i na pewno nie raz wrócę do tej płyty. Czekam na kolejne wydawnictwa Burning Sun, bo jest to projekt muzyczny który może jeszcze nas zaskoczyć. Polecam!

Ocena: 8/10

niedziela, 23 lipca 2023

APOSTOLICA - Animae Haeretica (2023)


 Ktoś powie jaki jest sens działania włoskiego Apostolica? Po co nam drugi twór typu Powerwolf czy Sabaton? Debiut "Haeretica ecclesia" z 2021r pokazał, że jest potrzeba na na kolejny taki zespół, który faktycznie podąża drogą wyznaczoną przez ostatnie włoskie zespoły power metalowe typu Fallen Sanctuary czy Flames of Heaven, a przy tym przemyci kościelne klawisze i chórki wykreowane przez Powerwolf. Apostolica ro włoski band, który chce iść własną drogą, stawiając na bardziej poważniejszy wydźwięk niż Powerwolf. Epickość, mroczny klimat, podniosłość to z pewnością atuty Apostalica. Pierwsze uderzenie było szokiem i niedowierzaniem, że można coś dopowiedzieć do muzyki Powerwolf. Czas zweryfikować jak silnym i poważnym zawodnikiem jest Apostalica i jakie ma szansę konkurować z powszechnie znanym Powerwolf. "Animae Haeretica" ukażę się 22 września tego roku i to będzie najlepszy sprawdzian dla włochów.

Siła mocy, przebojowości i jakości wykonania tych dwóch zespołów jest bardzo zbliżona. Można znaleźć wiele wspólnych mianowników, ale na szczęście Apostalica chce troszkę dodać od siebie do muzyki wykreowanej przez Powerwolf. Nie brakuje tekstów po łacinie, wyrazistych riffów, chwytliwych melodii, dużej dawki przebojowości, czy kościelnych organów. Apostalica jednak stara się być poważna w swoim przekazie i pokazać nieco mroczniejsze oblicze. Ten symfoniczny, podniosły charakter cechujące ostatnie płyty włoskich power metalowych kapel jest tutaj również obecny, co pozwala odróżnić ten band od Powerwolf. Nowy album tylko potwierdza to co słyszeliśmy na debiucie, a nawet jest to wszystko jeszcze o klasę wyżej. Płyty słucha się jednym tchem i z dużym szokiem, że w tej mocno ograniczonej stylistyce można coś dopowiedzieć. Brawo Apostolica, bowiem wasza muzyka uzależnia i pokazuje, że power metal nie musi być oklepany i przewidywalny.

Uroku dodaje tajemniczość muzyków, którzy posługują się tylko pseudonimami.  Za muzyką stoi Andrea Falaschii i dobrze nam znany Marco Pastorino. To właśnie ci dwaj doświadczeni muzycy stworzyli materiał na nowy album. Nie zmienia to faktu, że skład Apostolica dalej jest tajemnicą. Czy jest to konieczne by cieszyć się muzyką i jej jakością? Raczej nie. Na pewno byłoby miło wiedzieć, do kogo kierować pochwały. Album wypełnia 11 kawałków i każdy z nich potrafi oczarować swoim klimatem i pomysłowością. To nie granie na jedno kopyto.

Zaczynamy od mrocznego, ale jakże melodyjnego "animae Haeretica". Cóż za otwarcie płyty. Słychać włoską manierę, to magię i podejście do przebojowości. Najlepsze jest to, że Apostolica gra tutaj dostojnie, marszowo i w średnim tempie. Główny motyw to uczta dla maniaka melodyjnych odmian metalu, podobnie ma się sprawa refrenu. Majstersztyk, przejaw geniuszu. Ja chcę więcej. Nie wiem, czemu ale melodia przewodnia w rozpędzonym "Angel of Smyrna" brzmi znajomo i coś tam troszkę przypomina mi "Talisman" Axxis. Bije z tego prawdziwa energia i tak powinno się grać power metal. Dużo patentów Powerwolf wyłapię w lekkim i takim niezwykle przebojowym "Rasputin". Mamy też toporniejszy, bardziej mroczny i ponury "Black Prophets". Kolejny killer na płycie to 'Gloria" i znów popis talentu muzyków tej kapeli. Tym razem postawili na cięższe brzmienie gitar, na ostrzejsze partie gitarowe. Znów jest czym się delektować. W szybkim tempie utrzymany jest 'Heretics". Prosty refren, jak i motyw gitarowy robi tutaj robotę. Nie trzeba kombinować, by nagrać coś wartościowego. Można też delektować się przebojowym "Skyfall", czy szybkimi petardami jak "Fire" czy "Rest in a bed of Roses".

Dla jednych będzie to kopia Powerwolf, dla innych uzupełnienie tego co grają Niemcy, albo coś zupełnie innego. Wszystko zależy jak na to spojrzymy. Jedno jest pewne. Apostolica odwala kawał dobrej roboty i oby nie przestali nagrywać kolejnych albumów, bo wiedzą jak porwać słuchacza i stworzyć wartościowy album. "Animae Haeretica" to coś więcej niż kolejny power metalowy album. Panowie tworzą własną historię i mają pomysł na siebie. Wszelkie standardy zostały spełnione, a owe wydawnictwo to jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w roku 2023.

Ocena: 10/10

SCREAM MAKER - Land of Fire (2023)


 Frontiers Records to jedna z najważniejszych wytwórni płytowych, która czuwa nad młodymi i uzdolnionymi kapelami, które reprezentują wszelaki rodzaj melodyjnego grania. Począwszy od hard rocka, przez melodyjny metal, aż po power metal. Pod swoimi skrzydłami mają naprawdę ciekawe kapele, które potrafią oczarować swoją pomysłowością, techniką i jakością. Wiele z tych kapel nagrywa płyty, które na długo zostają w pamięci i potrafią podbić świat. Tym bardziej wielkie ukłony dla polskiego Scream Maker, który tam trafił. Ten warszawski band działa już 13 lat i dorobił się 4 albumów. Pierwszy tak jakoś średnio mi podszedł.  Zespół kupił mnie dynamicznym i przebojowym "back against the world".  Najlepszy z całej dyskografii jest energiczny i bardziej agresywny "Bloodking". Oczekiwania względem nowego albumu zatytułowanego "Land of Fire" były duże. Pierwszy album pod szyldem Frontiers Records, a także pierwszy album z Bartoszem Ziółkowskim w roli gitarzysty. Promocja albumu i wypuszczone single podziałały na wyobraźnie i z  miejsca nowy album Scream Maker stał się jednym z najbardziej wyczekiwanych.

Album na pewno wpisuje się w to co dostarcza wytwórnia Frontiers Records. To płyta również nastawiona na melodie, na łatwo wpadające w ucho melodie. To także mieszanka melodyjnego metalu czy hard rocka. Scream maker nie zmienił swojego stylu grania, tylko go ulepszył. Wszystko nabrało jakby nieco innego wymiaru, nowej przestrzeni, czy też świeżości. Scream maker próbuje zaskoczyć fanów i nie trzyma się kurczowo jednego motywu. "Land of Fire" to płyta łatwa w odbiorze i taka bardziej treściwa względem poprzednika.  Co przykuwa uwagę od pierwszych sekund słuchania to dobra praca gitarzystów. Bartosz i Michał stawiają na klasyczne patenty, ale chcą przy tym brzmieć współcześnie. Nie brakuje szybkich riffów, czy bardziej złożonych i klimatycznych zagrywek.

Wysokiej klasy brzmienie i miła dla oka to kolejne zalety nowego wydawnictwa Scream Maker. Czas podbić pozostałe rejony globu. Po co się zatrzymywać, kiedy świat stoi otworem? A kiedy go podbić jak nie teraz za sprawą "Land of Fire"?  Mając w zespole tak uzdolnionego wokalistę jakim jest Sebastian Stodolak to można działać cuda. Ma swój styl śpiewania, swoją charyzmę i technikę. To jest piękne, że to nie kolejny klon znanego wokalisty.

Pomówmy o zawartości. Jest czym się zachwycać i być z czego dumnym. Szok, że Polska kapela gra tak wysokiej jakości metal i nie jest to death metal, tylko mieszanka heavy metalu, hard rocka czy power metalu.  Wkracza zadziorny i chwytliwy otwieracz "Perpetual Burning". Nie wiem czemu, ale utwór przypomniał mi twórczość Ceti, ale też Judas Priest. Niby łatwy kawałek, ale ile uroku ma w sobie. To dopiero początek.Na singla wybrano "cant stop the rain" i już wiem czemu. To rasowy hit, który chwyta od pierwszych sekund. Główny motyw gitarowy nasuwa na myśl Iron Maiden czy Helloween. Niby nic odkrywczego band nie gra, ale utwór rzuca na kolana i zapada w pamięci. Czasami oklepane motywy potrafią dostarczyć najwięcej frajdy. Coś z hard rocka, coś z melodyjnego metalu znajdziemy w "everbody needs illusion". Troszkę spokojniejszy jest "Zombies" i tutaj band zabiera nas w rejony nieco bardziej rockowe.Kolejny killer na płycie to energiczny "A nail in the head", który przemyca sporo ciekawych zagrywek gitarowych i potrafi oczarować dynamiką. Takich petard mogłoby być więcej. Duży plus za mroczny feeling w "Dark side of mine" i niezwykle chwytliwy refren. Solówki są tutaj godne uwagi. Echa Iron maiden znajdziemy w galopującym "way to the moon" i znów Scream Maker błyszczy i pokazuje na co ich stać. Dalej znajdziemy tytułowy "Land of Fire", który jest jednym z najcięższych utworów na płycie. Mocny riff, mroczny klimat i znakomity popis umiejętności Sebastiana. Wizytówka tego krążka i żywy dowód na to, że Scream Maker w sobie to coś. Imponujące solówki i wciągający główny motyw to atuty stonowanego i rytmicznego "See the Light".

Scream Maker stał się potęgą polskiego metalu i śmiało można zaliczyć ich do grona najlepszych polskich kapel heavy metalowych. "Bloodking" był wysokiej klasy albumem i tutaj mamy podobny przypadek. Tym razem jest bardziej melodyjnie, duży nacisk na melodyjny metal,  na nutkę hard rocka. Panowie wiedzą jak dostarczyć materiał wysokiej próby i jak porwać słuchacza. Obok "Bloodking" najlepszy album tej grupy i aż duma rozpiera, że jeszcze w dodatku płyta ukazała się za pośrednictwem  Frontiers Records. Scream Maker właśnie wskoczył na wyższy poziom i aż ciarki przechodzą na myśl czego mogą jeszcze dokonać w przyszłości.

Ocena: 9/10

sobota, 22 lipca 2023

NIGHTHAWK - Prowler (2023)


 Szwedzki Nighthawk powrócił z nowym albumem i "Prowler" to w dalszym ciągu hard rock mocno wzorowany na latach 70 czy 80. Co mnie przekonało do muzyki Nighthawk to właśnie taki klasyczny charakter, styl w jakim się obracają i ich pomysłowość. To band złożony z doświadczonych muzyków, który stać na dużo i są wstanie nawiązać do złotych lat Deep Purple, Foreigner czy Uriah Heep. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo umiejętnie. Nowy album to z pewnością pozycja obok której nie można przejść obojętnie.

Warto na chwilę przyjrzeć się zespołowi, bowiem mamy tutaj ciekawe osobistości z kręgu hard rocka, czy heavy metalu. Jest na wokalu Bjorn Strid, którego znamy z  Soilwork, czy the night flight orchestra. Typowy rockowy głos, który potrafi oczarować swoją barwą i umiejętnościami.  Za partie gitarowe odpowiada Robert Majd, który jest basistą w Metalite. W Nighthawk stawia na przebojowość, proste motywy i klimat lat 70 czy 80. Za partie klawiszowe odpowiada John Lonnmyra, którego dobrze znamy z The Night flight orchestra. To za jego sprawą album ma hard rockowy feeling i brzmi jakby powstał w latach 70 czy 80. Zespół jest zgrany i wie co ma robić. Od samego początku stara się porwać słuchacza i zauroczyć nas chwytliwymi melodiami i przystępnym materiałem. Ma to swoje plusy. Czasami jednak band za bardzo wkracza w rejony komercyjności. Tracimy wtedy na drapieżności i autentyczności. Płyta jest krótka i treściwa. Nawet cover Kiss i Bruce;a Springsteena daje radę i nie przynosi wstydu zespołowi. To potwierdza, że Nighthawk chce podążać hard rockową drogą.

Piękna okładka robi robotę i nawet nie znając zawartości, chce się sięgnąć po owe wydawnictwo. Tak to właśnie powinno wyglądać. Troszkę brakuje mi pazura, brakuje mi może też większej dawki przebojowości, czy czegoś więcej od Nighthawk.  Nie zaskakują w żaden sposób i szybko idzie ich rozgryźć. Potrafią jednak grać i to naprawdę bardzo dobrze. Wystarczą pierwsze sekundy "Highest Score", który od razu pokazuje co gra band i na jakim poziomie. Jeden z najlepszych kawałków na płycie. Singlowy "Running wild" jest właśnie taki lekki, klimatyczny i nieco przesiąknięty komercyjnością. Uroczy jest też dynamiczny "Action", który wnosi sporo więcej życia do płyty. Bardzo łatwo przychodzi Nighthawk tworzenie hitów. Troszkę radiowego rocka znajdziemy w lekkim "Free your mind", z dobrze rozplanowanymi solówkami. Końcówka płyty to pomysłowy "Burn the night", który również imponuje dynamiką i hard rockowym szaleństwem. Nie ma tutaj odkrywczego, ale band dostarcza kawał dobrej rozrywki. Troszkę rozczarowuje ballada "See You Again", która nie wiele wnosi do płyty.

Nighthawk nie dokonuje rewolucji w hard rockowym świecie, nie wyznacza nowych trendów, ani też nie powala na kolana swoją techniką, czy pomysłowymi riffami. Mimo to wciąż stanowią miłą atrakcję dla maniaków takich dźwięków. Każdy kto uwielbia muzykę Uriah Heep, Deep Purple czy Foreigner ten powinien poznać ten album.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 20 lipca 2023

THUNDERFORGE - Vanquish the sun (2023)


 Dragonforce obecnie milczy, a i ostatni album wzbudzał kontrowersje. Tą lukę próbuje wypełnić amerykański Thunderforge, który stara się grać europejski power metal z wyraźnymi wpływami dragonforce, czy Cellador. Thunderforge działa od 2012r i dopiero teraz przyszedł czas na debiutancki album. "Vanquish the sun"  miał premierę 9 lipca.

Słuchając płyty można wyłapać rozpędzone i szybkie partie gitarowe duet Mortini/Conroy. Panowie stawiają na szybkość, melodyjność i słodki klimat. Momentami zapominają o jakości czy świeżości. Jakość kuleje i to nie tylko tu.  Najsłabszym ogniwem wg mnie jest wokalista Adam Mortini, który ma dziwną charyzmę i styl śpiewania. Niby przypomina Koltipelto, a odnoszę wrażenie, że wokalista się męczy i zostaje przytłoczony przez gitary i sekcje rytmiczną. Nie ma takiej siły przebicia i momentami zostaje przygaszony. Sama muzyka miewa ciekawe momenty, ale jako całość jawi się jak płyta jakich pełno.

Słodkość i duże pokłady energicznego power metalu w stylu dragonforce znajdziemy w "all or nothing". Podobnie brzmi "someday", który opiera się na podobnych rozwiązaniach. Niby jest energia, ale jakoś brzmi to znajomo i niezbyt oryginalnie. Wokal gryzie mi się z warstwą instrumentalną. "Siege Day" to też power metal jakiego pełno ostatnio i nic nowego tutaj nie znajdziemy. Tak płyta przelatuje i są raz słabsze momenty, a raz ciekawe i imponujące. Tak jest w przypadku nieco progresywnego "In the time of the king", gdzie sporo dobrego się dzieje. Pochwalić na pewno należy za energiczny "as the horizon falls", który pokazuje że kapela ma potencjał. Troszkę może więcej odwagi, troszkę może więcej pracy nad wokalem. Jest nad czym pracować.

Solidny debiut. Tak można określić "Vanquish the sun" , który miewa ciekawe momenty i zwłaszcza od strony instrumentalnej. Jest energia, zapał, tylko jakoś pomysłowości i jakości brakuje. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Kibicuje, że kiedyś nagrają płytę, która rzuci mnie na kolana. Póki co czuje niedosyt i może nawet rozczarowanie.

Ocena: 6/10

wtorek, 18 lipca 2023

TAILGUNNER - Guns for hire (2023)


 Kilka dni temu odbyła się trasa koncertowa Kk's Priest. Trasę tą wsparł Paul Di Anno, a także młoda i uzdolniona brytyjska formacja o nazwie Tailgunner. Zespołowi na pewno to wydarzenie przysporzy nowych fanów. Tailgunner działa od 2018r i faktycznie czerpie garściami z dokonań Judas Priest, Iron maiden czy Saxon, a nawet enforcer. "Guns for hire" ukaże się 14 lipca tego roku nakładem wytwórni Fireflash Records.

Muzyka to ukłon w stronę lat 80, heavy metalu i nwobhm. Nic dziwnego, że album zdobi okładka, która wygląda jakby powstała w tamtym okresie. Podoba mi się miks terminatora z powrotem żywych trupów. Czuć ten kicz lat 80. Okładka ma swój klimat i zachęca do zapoznania się z płytą. Na dzień dobry wita nas proste, naturalne brzmienie, które również ma podkreślić klimat i feeling tego wydawnictwa. Kapelę tworzy 4 muzyków, z czego dwóch to już bardziej doświadczone osoby. Jest przecież perkusista Sammy Starwood i Craig Cairns, którego głos niszczy w Induction. Tutaj akurat Craig pokazuje się jako rasowy heavy metalowy wokalista i jego wokal o dziwo idealnie współgra z zawartością. Sama muzyka przyswajalna, momentami banalna i nieco może obdarta z pomysłowości czy świeżości. Tak jest w przypadku nieco zachowawczego "Shadows of war". Niby jest dobrze rozegrane, ale nie ma w tym życia czy elementu zaskoczenia. Band zupełnie inaczej brzmi w tytułowym "Guns for hire", gdzie jest pasja, energia i pokaz umiejętności. Niby nic odkrywczego , a dostarcza sporo frajdy. Pierwszy przebój na płycie można odhaczyć. Współpraca gitarzystów zaczyna się rozkręcać. Duet Zach/Patrick stawia na dynamikę, melodyjność i łatwy odbiór wygrywanych dźwięków. Mocny riff dostajemy w "White Death" i wkraczamy w rejony heavy/speed metalu spod znaku enforcer. Kolejny mocny punkt na płycie. Lekki i miły w odsłuchu jest "Revolution Scream" i w sumie to takie granie jakiego pełno.  Kolejny killer na płycie to bez wątpienia dynamiczny "New Horizons" i troszkę poczułem się jakbym słuchał Induction. Nie przekonuje mnie oklepany "Cashdrive", który nic ciekawego nie wnosi. Ot co średni kawałek w klimatach lat 80. Do grona ciekawych kawałków warto dodać 9 minutowy "Rebirth", który mocno nawiązuje do twórczości iron maiden. Idealne zwieńczenie tej płyty.

Tailgunner wysyła wyraźny sygnał, że chce zagrzać stałe miejsce na brytyjskiej scenie metalowej. Mają dobry skład, uzdolnionych muzyków, mają pomysły i pomysł na siebie. To może ich zaprowadzić daleko. Debiut robi wrażenie i na pewno zasługuje na uwagę. Nie zbieram może szczęki z podłogi, ale jest to płyta, do której będę wracał w przyszłości.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 9 lipca 2023

KIKIMORA - For a broken Dime (2023)


 Nazwa Kikimora nie wiele będzie mówić większej liczbie słuchaczy. Nic dziwnego, bowiem nie mają statusu gwiazdy, a i słaby marketing, czy też jego brak sprawił, że o kapeli mało kto wie. Jeśli jednak przytoczy się nazwisko Nikolo Kotzev i Brazzon Abbot to już zaczyna coś świtać w głowie. Tak to projekt muzyczny, który mocno nawiązywał do dokonań Deep Purple czy Rainbow. Teraz Nikolo powraca z nowym albumem i innej swojej kapeli. Mowa o Kikimora, który w 2021r wydał debiutancki album "Dirty nails". Po 2 latach przyszedł czas na "For a broken dime", który w dalszym ciągu przypomina muzykę w stylu Brazzon Abbot, Rainbow, Journey, Deep Purple czy Foreigner. Nie ma rozgłosu, ani wielkiego szumu, a płyta na to zasługuję. W końcu coś dobrego z tego rodzaju muzyki. Fani mieszanki heavy metalu i progresywnego rocka będą zachwyceni.

To, że Kotzev jest uzdolnionym gitarzystą i kompozytorem, to wiadomo. Na tym albumie również błyszczy i nie raz można przetrzeć oczy ze zdumienia, że takie pomysłowe riffy czy solówki tutaj wybrzmiewają. Ten album ma jeszcze inną gwiazdę i nie wiem czy nawet nie większą. Chodzi o wokalistę Nikola Zdravkov, który ma charyzmę, technikę i serce do śpiewania wszelkiego rodzaju hard rocka czy heavy metalu. Wokal pierwsza klasa i wbija w fotel od pierwszych dźwięków. Co ciekawe album ma ciekawą i taką prostą okładkę, samo brzmienie też takie nieco wzorowane na latach 80. Ogólnie wszystko jest dopracowane, z resztą jak przystało na płyty wydane przez Frontiers Records.

10 kawałków i każdy z nich ma coś do zaoferowania.  Zaczyna od mocnego wejścia. "Bound for Destruction" przemyca mroczny klimat i sporo klasycznych rozwiązań. Kocham takie dźwięki i wyraźne inspiracje Deep Purple czy Rainbow. Magia! Kotzev wie jak stworzyć powalający riff i ten z "Spell of Love" jest godzien Ritchiego Blackmore'a. Utwór imponuje pomysłowością i drapieżnością. Cudo! Też mroczny klimat daje o sobie znać w zadziorny "fear and greed", który mógłby zdobić ostatni album rainbow z Doggie Whitem. Jest ten heavy metalowy pazur. Jest piękna ballada "Edge of Freedom", który stawia na romantyczny feeling rodem z płyt Foreigner czy Rainbow. Znalazło się też miejsce na szybsze granie i tu wkracza przebojowy "Have mercy on me". Zdravkov poraża swoim niesamowitym głosem i jeszcze obłędne popisy gitarowe Kotzeva. Panowie dają czadu i aż miło. Rzadko można trafić na tego typu muzykę i na takim poziomie. Tym bardziej wielkie uznanie dla Kikimora. Więcej progresywności znajdziemy w złożonym i bardzo gitarowym "Hit and run". Warto wspomnieć o mocniejszym i bardziej heavy metalowym "I am eternity" czy energicznym "Nightmare".

Rzadko można trafić na wartościowy album z muzyką, która przypomni nam złote lata twórczości Rainbow, Deep Purple, czy Foreigner. Mamy znakomitego gitarzystę, wysokiej klasy wokalistę i można zdziałać cuda. Kikimora właśnie wydała prawdziwą perełkę i mam nadzieję, że teraz ich kariera nabierze rozpędu i za niedługo wydadzą kolejny świetny album. Ja bawiłem się dobrze i chyba zaraz zapuszczę ten album jeszcze raz, bo uzależnia ta muzyka.

Ocena: 9/10

sobota, 8 lipca 2023

DEMOLIZER - Post Necrotic Human (2023)


 Od razu widać, że chyba zabrakło funduszy na ciekawą szatę graficzną. Okładka nie zachęca by sięgnąć po drugi album duńskiej formacji demolizer zatytułowany "Post Necrotic Human". Co można stracić? Dużo, bo to kawał udanego thrash metalu w klimatach Municipal Waste, Slayer czy Exodus. Jedna z najlepszych płyt tego roku, jeśli chodzi o thrash metal. Tak to widzę.

Płyta ukazała się 7 lipca nakładem wytwórni Mighty Music.  O ile okładka jest daleka od ideału, o tyle brzmienie jest ostre niczym brzytwa i w pełni oddaje klimat thrash metalowych płyt z lat 90. W zespole kluczową rolę odgrywa Ben Radtleff, który odpowiada za partie wokalne. Jego wokal niczym może specjalnym się nie wyróżnia, ale jest agresywny i nadaje całości oldscholowego feelingu. Idealnie pasuje do tego co band gra i brzmi bardzo autentycznie. Słychać to zamiłowanie do thrash metalu. Trzeba przyznać, że Ben daje czadu wraz z Aria Mobbarez w sferze partii gitarowych. Znajdziemy tutaj ciekawie rozplanowane solówki, mocne, wyraziste riffy i w zasadzie przez cały czas się coś dzieje. Album kipi energią i potrafi przyprawiać o szybsze bicie serce.

43 minut muzyki to idealny czas i nie jest ani za krótki, ani za długo. Płytę otwiera tytułowy "Post Necrotic Human" i to jest rasowy, thrash metalowy killer. "Fastcist State" zaczyna się od mocnego riffu i od razu rzucają na kolana. Brzmi to oldscholowo, ale zarazem świeżo i z pazurem. Tak powinno się grać thrash metal. Stara szkoła jednak rządzi. Band nie zwalnia i serwuje nam serię szybkich i agresywnych kawałków. Taki też jest "The Butcher", który momentami przypomina mi twórczość Destruction. Zwolnienie następuje w początkowej fazie "Crossfire", ale utwór szybko nabiera szybkości i staje się kolejnym thrash metalowym łojeniem. Demolizer na pewno imponuje pomysłowością, bo kawałki nie nudzą i zapadają w pamięci. Bardziej techniczny i złożony jest "The Wheel" i to kolejna petarda na płycie. "Killing a friend" to pierwszy taki słabszy moment na płycie. Troszkę przekombinowany i na dłuższą metę nudzi. Znakomicie wypada bardziej heavy metalowy feeling "Day after day" czy melodyjny "Warmonger", który zamyka ten album.

Ktoś powie, że to kolejny typowy thrash metalowy album, jakich pełno ostatnim czasie. W tym roku ciężko o dobry album z tego rodzaju muzyką. Demolizer pokazał, że można grać agresywnie, a zarazem z pomysłem, świeżością i dbałością o melodie. Tego słucha się jednym tchem i chce się więcej. Pewne niedociągnięcia są i nawet jeden słabszy moment, ale nie przeszkadza to w odbiorze i czerpaniu radości z słuchania tej płyty. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

piątek, 7 lipca 2023

CATHALEPSY - Blood And Steel (2023)


 Widziałem wiele różnych metalowych oper, wiele różnych projektów muzycznych, ale lista gości, która wystąpiła na nowym albumie chilijskiego Cathalepsy jest imponująca. Na drugi album zatytułowany "Blood and Steel" przyszło czekać fanom 18 lat i  w sumie trzeba przyznać, że warto było czekać. Duet tworzony przez Luigi Ansaldi i Fabiana Valdesa dopracował kompozycję i zebrał prawdziwą śmietankę ze świata heavy/power metalu. Mamy tutaj Tima Rippera Owensa, Sheepersa, Conklina,Franka Becka, Herbiego Langhansa czy Dawida Readmana. Jest też sporo uzdolnionych gitarzystów jak Jens Ludwig, czy Roland Grapow. Wielkie nazwiska i sama muzyka też jest wysokich lotów. Misja się udała i powstał naprawdę intrygujący album, który został stworzony dla maniaków heavy/power metalu.

Album jest krótki i bardzo treściwy. Nie ma zbędnych dłużyzn i postawiono na proste motywy i przebojowość. Znajdziemy tutaj masę łatwo wpadających w ucho melodii, zadziornych riffów i pełnych finezji i lekkości solówek. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i to od pierwszych sekund. Sam materiał trwa 40 minut i to troszkę za mało. Okładka kiczowata, brzmienie typowe dla takich płyt. Jednak nazwiska i sama jakość muzyki to nadrabiają, co w efekcie dają miłą dla ucha płytę.

Odpalam płytę i słyszę Tima Rippera Owensa w energicznym "We are Warriors", który mocno wzorowany jest na ostatnim albumie KK Priest. Prosty motywy i zadziorny riff robią robotę. Idealny przedsmak tego co znajdziemy na płycie. Nic odkrywczego nie prezentuje "Heavy metal faith", ale bije z tego kawałka pozytywna energia i sam motyw taki klasyczny. Sheepers w "Hammer Heart" przypomina swoje złote lata w Gamma Ray. Utwór niezwykle energiczny i melodyjny. Power metal w najlepszym wydaniu. "Blood And steel" to taki heavy metalowy hymn, który oparty został na dobrze znanych patentach z lat 80. Znajdziemy tutaj też power metalową petardę w postaci "Emptiness" czy przebojowy "Rockstar", który przemyca pewne elementy Helloween. Cathalepsy nie zwalnia i sieje zniszczenie w energicznym "the final battle". Brzmi to obłędnie i taki power metal zawsze jest w cenie. Nie ma się do czego przyczepić i wiele zespołów może brać przykład od tego co prezentują na tym krążku. Na wielki finał został bardziej rozbudowany "Song of Ice and Fire". Herbie Langhans wymiata i powala na kolana, ale już do tego nas przyzwyczaił. Jeden z najlepszych wokalistów. Sam utwór też prawdziwa perełka i kwintesencja power metalu. Killer goni killer i nie ma słabych momentów jak dla mnie.

Ten album jest jak prawdziwy park rozrywki dla fanów heavy/power metalu. Pełno atrakcji, nie chce się opuszczać tego miejsca i chce się do niego wracać. Ta płyta właśnie taka jest. Od samego początku do końca dostarcza sporo frajdy i oddaje to co najpiękniejsze w tej muzyce. Do mnie trafiła i stała się jednych z ważniejszych wydawnictw roku 2023. Brawo Cathalepsy!  "Blood And steel" to pozycja obowiązkowa!

Ocena: 9/10

czwartek, 6 lipca 2023

WITHERING SCORN - Prophets of Demise (2023)


 Wielkie nazwiska potrafią zrobić dobrą reklamę i przyciągnąć spore grono fanów. Nie trzeba w zasadzie innego bodźca, żeby podziałać na wyobraźnie. Kiedy na jednej płycie pojawiają się same wielkie gwiazdy w dziedzinie heavy metalu to od razu rodzą się wielkie nadzieje. Zazwyczaj daje to w efekcie wyjątkowe dzieło. Czasami kończy się na zaspokojeniu ciekawości. 7 lipca roku 2023 będzie premierę debiutancki album grupy Withering Scorn zatytułowany "Prophets of Demise". Fani Firewind, Megadeth, Nightmare, czy Iced earth poczują się jak w domu i nie raz zabije im szybciej serce.

To płyta, która stawia na mroczny feeling, na bardziej nowoczesne brzmienie, agresywność. Wszystko utrzymanie na pograniczu heavy metalu, power metalu, nawet z pewną nutką thrash metalu. Band tworzą gwiazdy, które niczego nie muszą udowadniać. Sama ich obecność już gwarantuje pewien poziom jakości. Na wokalu jeden z moich ulubionych wokalistów, czyli Henning Basse. Znamy go z Metallium, czy Firewind. Przypominają się te czasy, a nawet momentami czuje się jakby Henning pokazywał co by się stało jakby faktycznie był wokalistą Gamma Ray. Jest drapieżność, jest agresja, którą rzadko kiedy pokazuje w taki sposób jak na tym albumie. Prawdziwy pokaz jego techniki i talentu.  Partie gitarowe to sprawka Glena Drovera, którego możemy kojarzyć z Megadeth.  Na basie jest Joe Dibiase z Fates Warning, a partie perkusyjne to zasługa Shawna Drovera, którego znamy z Megadeth. Mocny skład, który daje pewien sygnał czego można się spodziewać.

Płyta zawiera 8 kawałków o jasno zarysowanym stylu i w zasadzie nie ma większych niespodzianek. Single nie kłamały i właśnie taki album dostajemy. Pełen mroku i agresywnych riffów.  Tytułowy "Prophets of Demise" wyrywa z kapci. Bije z tego kawałka niezła energia i taka heavy metalowa agresja. Panowie nie bawią się w zbędne przynudzanie. Grają ostro i na poważnie. Dobrze buja zadziorny "The Vision" i znów mamy mieszankę heavy/power i thrash metalu. Mocna rzecz i słychać, że panowie się rozkręcają. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest bez wątpienia agresywny "Pick up the pieces", gdzie mamy coś na miarę starego metal Church czy Iced Earth i kilka thrash metalowych smaczków.  Henning Basse pokazuje się w nieco innej stylistyce co bardzo cieszy.Podobne emocje wzbudza dynamiczny i niezwykle melodyjny "Dark Reflection". Dalej trzymamy się agresywnego grania i mrocznego klimatu. Wszystko brzmi współcześnie i świeżo na swój sposób. Singlowy "Dehtroned" od samego początku rzucił mnie na kolana. Przypomniały mi się najlepsze czasy Firewind czy Nightmare. Poza tym momentami wyobrażam sobie jakby świetnie Henning by pasował do takiej kapeli jak Gamma Ray. Jeden z najlepszych głosów w power metalowym światku. Sam utwór jest pełen energii i drapieżności. Cudo! Końcówka płyty to mocny i wyrazisty "Never Again" czy klimatyczny i nieco progresywny "Eternal Screams", który przypomina nieco twórczość Icead Earth.

Tym razem wielkie nazwiska dostarczyły muzykę wysokich lotów. Znakomita mieszanka mroku, agresji, melodyjności. Mieszanka heavy, power i thrash metalu, która imponuje jakością i wyczuciem smaku. Riffy są mocne, pełne mroku, agresji, a całość brzmi współcześnie i nowocześnie. Henning Basse i cała ekipa stanęli na wysokości zadania. Dla mnie jedna z najciekawszych płyt tego roku.

Ocena: 9/10

niedziela, 2 lipca 2023

HEIMDALL - Hephasteus (2023)


 Lata 90 zrodziły jedne z najlepszych kapel w kategorii power metalu. Niektóre przeszły do historii, a niektóre grają po dzień dzisiejszy. Włoski Heimdall to jeden z takich zespołów, które przetrwał trudne czasu i pokonał wszelkie przeszkody, żeby działać po dzień dzisiejszy. Zespół po 10 latach ciszy powraca z 6 albumem zatytułowanym "Hephaestus". Najnowsze dzieło włochów to nie tylko dowód na to, że kapela wciąż działa i dopisuje kolejny rozdział swojej historii. To coś znacznie więcej. To żywy dowód na to, że Heimdall zasłużenie jest w miejscu, w którym jest. Zasłużenie można ich zaliczyć do jednych z najważniejszych kapel obracających się w tym gatunku. Nowe dzieło pokazuje powiew świeżości w zespole i potwierdza ich znakomitą formą. Wszystko wskazuje, że to jeden z ich najlepszych albumów.

Czy są jakieś wady? Tak nie obyło się bez wpadek. Przeszkadza mi to, że album ma  tylko 9 utworów, z czego jeden to cover. Kolejny cover "Show Must go on" Queen. Czy to było potrzebne? Ja bym wybrał coś innego. Materiał trwa 41 minuty i to też troszkę skromnie. To sobie ponarzekałem. Może zdarza się jakiś słabszy moment jak choćby ten w klimatyczny "Till the end of Time", ale tak poza tym to album trzyma bardzo wysoki poziom. Od samego początku do końca słucha się tego jednym tchem i już na wstępie poraża mocne, zadziorne i dopieszczone brzmienie. Jest moc.  Band wiedział co wybrać na pierwszy rzut. Otwierający "Hephaestus" to prawdziwy majstersztyk i powiew świeżości. Pomysłowy riff, dobra praca gitar i ten powalający głos Grandolfo Ferro.  To taki zadziorny wokal, który dodaje całości drapieżności, charakteru i nieco epickości. Ma to coś, co sprawia, że utwory sporo zyskują. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Band na tym albumie stara się być bardziej przystępnym, trafiać do słuchacza prostymi i chwytliwymi motywami. Zdaje to egzamin. Taki właśnie łatwy w odbiorze jest rozpędzony "Masquerade". Przypomina wiele znanych zespołów i choć nie ma w tym nic oryginalnego, to kawałek po prosty niszczy. Jest odpowiednia dynamika, duża dawka energii. Power metalowa petarda, a to dopiero początek. Dobrze słucha się rozpędzonego "King" i tutaj znów band zabiera nas w rejony klasycznego, europejskiego power metal. Znakomicie układa się praca gitarzystów, błyszczy zarówno Fabio, jak i Carmelo.  Panowie nie kombinują, nie szukają nowych dróg, co jest dobrym posunięciem. Przypominają się stare dobre czasy Heimdall. Dowodem na to jest hit w postaci "The Runes". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Czy trzeba czegoś więcej? Kawałek szybko wpada w ucho i na długo zapada w pamięci. Mocnym punktem płyty jest również dynamiczny "Power", który jest encyklopedycznym przykładem jak powinno się grać power metal. Znalazło się też miejsce na nieco ostrzejsze granie i to dostajemy w "We are One". Chwytliwy refren, zadziorny riff robią robotę.Na płycie jest jeszcze "Spellcaster", który przejawia pewne momenty progresywne. Band pokazuje się z nieco innej strony.

Heimdall to band z klasą i bogatą historią, to właściwie marka która jest dobrze znana fanom power metalu. Ta marka wciąż błyszczy i wciąż dostarcza muzykę na wysokim poziomie.Nowy album jest bardzo przebojowy i dojrzały. To jeden z ich najlepszych albumów Heimdall.

Ocena: 9/10