Strony
wtorek, 19 listopada 2024
STARCHASER- Into The Great Unknown (2024)
To nie koniec genialnych płyt w tym roku. Na horyzoncie pojawił się nowy album szwedzkiego Starchaser. Po 2 latach band powrócił z nowym dziełem zatytułowanym "Into the Great Unknown", który ukazał się 15 listopada nakładem wytwórni Frontiers Records. Płyty z tej wytwórni często stoją na wysokim poziomie, a do tego sam debiut Starchaser wymiatał. To dawały podstawy do oczekiwania czegoś wielkiego. Nie zawiodłem się! To kolejna perełka roku 2024.
Muzycznie dostajemy tutaj mieszankę melodyjnego heavy metalu, power metalu, a nawet progresywnego heavy metalu. Jest to rozegrane z pomysłem, dbałością o detale i podniosłością. Melodie są wyszukane i intrygujące. Można za każdym razem odkrywać ten materiał na nowo. Duży plus za zróżnicowanie, za przebojowość i pomysłowe aranżacje. Słychać wpływy Tad Morose, M.ill.ion, Lions Share, czy też Masterplan. Band ma swój styl i nie muszą nikogo podrabiać. Tutaj mamy muzyków z górnej półki, którzy potrafią czarować i tworzyć muzykę która jest portalem do innego świata. Partie klawiszowe to dzieło Kaya Backlunda robią robotę i dodają całości progresywności i podniosłości. Odwala kawał dobrej roboty. Gitarzysta Kenneth Johnsson grywał w Tad Morose i te powiązania są słyszalne. Utalentowany jest i stać go na wiele. Solówki czy riffy są dojrzałe, dopracowane i w sumie ciężko wytknąć jakieś słabe punkty w tej sferze. Całość spina niesamowity i klimatyczny wokal Urlicha Carlssona, który idealnie współgra z tym co gra zespół. Momentami przypomina nieco styl Jorna, czy Urbana Breeda. Mistrzowski skład i mistrzowski materiał.Do tego mocne i soczyste brzmienie, a całość zdobi piękna okładka w klimatach s-f.
46 minut znakomitej muzyki to jest to co nas czeka po odpaleniu płyty. Zaczyna się niewinnie pod intra" stella Exodus". Dalej wkracza energiczny i przebojowy "Into the Great Unknown" i nie ma się do czego przyczepić. Killer i pokaz prawdziwej mocy. Mrok, ciężki riff to atuty "Battalion of Heroes", który zachwyca na każdym polu. Progresywność imponuje w partiach klawiszowych w "Who am I" i jest to kolejny hit. Prosty refren w "One by one" przypomina mi trochę pierwszy płyty Masterplan, czy Tad Morose. Współpraca gitarzysty i klawiszowca jest kluczowa w muzyce w Starchaser i wystarczy odpalić taki "Shooting Star". Znakomity przykład jak band wymiata i ma smykałkę do tworzenia muzyki na wysokim poziomie. Sporo emocji dostarcza "The Nightmare King", a na sam koniec dostajemy kolejny hity, czyli "In a time of Steel".
Mamy tu wszystko. Hity, wyjątkowe melodie, złożone partie gitarowe, niesamowity wokal i klimatyczne partie klawiszowe. Muzyka dojrzała skierowana do prawdziwych smakoszy wyjątkowych dźwięków. Znakomita płyta znakomitego zespołu. Starchaser po raz drugi zachwyca i rozwala system. Brawo panowie!
Ocena: 9.5/10
niedziela, 17 listopada 2024
STEEL INFERNO - Rush Of Power (2024)
Gdyby tak zmieszać elementy Exciter, debiutu Slayer, z nutką Judas Priest, Accept z czasów "Balls to The Wall", z pewnymi cechami Iron Maiden czy Agent Steel to otrzymany heavy/speed metal, w którym spełnia się duński Steel Inferno. Band działa od 2012r i nagrał 4 albumy, a najnowszy "Rush Of Power" ukaże się 29 listopada nakładem From The Vaults Records. Warto wspomnieć, że band gra na bardzo przyzwoitym poziomie i na perkusji jest polak o imieniu Krzysztof. To dodatkowo zachęca by zapoznać się z tym co gra Steel inferno.
Band może nie imponuje świetną okładką, czy jakimś nowoczesnym brzmieniem. Stawiają na klasyczny, oldscholowy feeling. Do tego dochodzi zadziorny i klimatyczny wokal Chrisa Rostoffa, który idealnie współgra z tym co band gra. Nie powala techniką, ale właśnie charyzmą i stylem śpiewania. Jest to śpiewanie prosto z serca. Za partie gitarowe odpowiada Lars i Jens, którzy stawiają na szybkość, na drapieżność i przebojowość. Ta muzyka jest szczera i potrafi poruszyć. Oryginalności tutaj nie znajdziemy to fakt, ale dobrą zabawę i owszem.
Materiał krótki, zwarty i treściwy. 34 minut muzyki zawarto w 9 kawałkach. Otwierający "The Abyss" znakomicie odzwierciedla co gra w duszy zespołu i w czym czują się najlepiej. Riff w "Cut down by the chainsaw" jest uroczy i oddaje klimat lat 80. Taki speed metal to ja uwielbiam. Speed/thrash metal pojawia się w rozpędzonym "Power Games" i znów band błyszczy. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Imponuje też mocny i mroczniejszy riff w agresywnym "The Blitz" , czy "Attack".
Steel Inferno nie powalił na kolana, ale nowy materiał zasługuje na uwagę. Kawał solidnego heavy/speed metalu, który nastawiony jest na prosto motywy, szybkość, drapieżność Klimat lat 80 jest i wszystko to co liczy się w tej dziedzinie gatunku. Band doświadczony to potrafi grac na poziomie. Minus to na pewno wtórność i oklepana formuła. Warto zapoznać się z "Rush Of power".
Ocena: 7.5/10
sobota, 16 listopada 2024
SILENT WINTER - Utopia (2024)
Niezwykle utalentowany wokalista Mike Livas pozamiatał wraz z zespołem o nazwie Bloodorn, ale trzeba pamiętać, że jego macierzysta kapela to Silent Winter i to z nią ma już na koncie 3 albumy. W tym roku Bloodorn zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko i to nie tylko dla Silent Winter, ale dla całego gatunku z pogranicza heavy/power metalu. Na pierwszych dwóch płytach było pełno patentów Helloween, na nowym "Utopia" jest tego mniej. Jest sporo elementów greckiej sceny metalowej. Ta epickość, ta nutka tajemniczości, pomysłowość i gdzieś tam pójście w rejony podniosłe, trochę może nawet progresywne. 3 lata czekania i jest nowe dzieło greckiego Silent Winter, który z każdym rokiem rośnie w siłę i staję się jednym z najważniejszych zespołów power metalowych młodego pokolenia.
Okładka tradycyjnie pełna wdzięku i miłych dla oka motywów. Mike jest i tutaj niezniszczalny. Co za niesamowity głos. Trafia idealnie w mój głos i mogę go słuchać bez przerwy. Ta technika, drapieżność i urozmaicenie. Oj sieje zniszczenie. Podobnie jak i wcześniej, tak i tu zadbano o brzmienie z najwyższej półki. No jest moc! Potęga Silent Winter to nie tylko znakomite partie wokalne, to też pomysłowe i imponujące partie gitarowe w wykonaniu Papadimitriou i Balanosa. Panowie wzajemnie się uzupełniają i wiedza jak porwać słuchacza i dostarczyć power metal najwyższych lotów. W 2024 roku nowym klawiszowcem została Maria Moscheta. Jej partie dodają całości przestrzeni i nieco takiej lekkości.
Kto ma wątpliwości co do potęgi Silent Winter to zapraszam do posłuchania zawartości. Band zna się na rzeczy i wie jak podziałać na zmysły miłośników gatunku. Band zaczyna od klasycznie brzmiącego "we Burn The Future" i jest dużo patentów Helloween. Stary dobry europejski power metal osadzony w greckim brzmieniu. Mike śpiewa również w Keeepers of jericho, czyli zespole który gra covery Helloween. Już wiadomo skąd te wpływy Helloween. Killer na dzień dobry, jak ja to kocham. Przebojowy "Hellstorm" to taki ukłon trochę w stronę Firewind i same klawisze jakoś przypominają klimatem ekipę Gusa G. Grecki rozmach, tą epickość można poczuć w powalającym "Hands Held High" i jest hołd dla Manowar. To już coś więcej niż zwykły utwór. Majstersztyk w swojej dziedzinie. Lekki i przebojowy jest "Reign of the Tyrants", który troszkę zalatuje Stratovarius i Firewind. Te partie wokale Mike;a są po prostu genialne. Agresja, szybkość, rozpędzona sekcja rytmiczna i ostry riff to cechy killera "Manifest of God". Tak się gra power metal i nic więcej tutaj nie trzeba dodawać. Podniosły, klimatyczny "Reborn" to też ukłon w stronę dokonań Kaia Hansena, ale jest też podniosłość i coś z symfonicznego power metalu. Hit goni hit. Bardziej rockowo jest w "Heart is lonely Hunter" i to raczej słabszy moment na płycie. Symfonicznie, troszkę jakby w stylu Powerwolf jest w epickim "Silent Shadows". Finał rozwala system. Wkracza agresywny i rozpędzony "Utopia" i to taki Helloween czy Gamma Ray na sterydach. Melodia oddająca klimat Helloween, ale jest agresywnie, szybko i z pazurem. Czad!
Silent Winter jest nie do zatrzymania. Po raz trzeci zachwyca. Po raz trzeci dowozi znakomity album w kategorii power metal. Chciałoby się rzec, że Mike jest powodem sukcesu tej formacji. Jednak nie, tutaj cały zespół ma coś do powiedzenia. Każdy z tych muzyków jest utalentowany i ma w sobie to coś. Razem tworzą zgrany band, który sieje zniszczenie i pokazuje że power metal wciąż może być atrakcyjny i siać zniszczenie. Taki rodzaj power metalu jaki prezentuje właśnie Silent winter czy bloodorn idealnie trafia w mój gust. Kolejna perełka roku 2024! Troszkę słabiej niż znakomity bloodorn.
Ocena: 9.5/10
BEAST - Ancient Powers Rising (2024)
Nie tak dawno, bo w 2019r narodziła się na ziemi niemieckiej nowa Bestia, która jest głodna i nie bierze jeńców. Każdy kto gustuje w muzyce z pograniczna Iron Maiden, Manowar, Megaton Sword, hammerking, czy Virgin Steele ten może być pewny, że pewnego wieczoru Bestia go dopadnie. "Ancient Power Rising" to debiut młodej niemieckiej formacji o nazwie Beast, który premierę miał 15 listopada. Niby bestia atakuje jak wiele innych stworów, ma podobny styl i niczym nie zaskakuje. Jednak robi to z polotem i pomysłem, co już jest swego rodzaju atrakcją.
Szata graficzna nie zdobi bestii, ale tym razem przykuwa uwagę i potrafi na długo zapaść w pamięci. Kto z nas nie lubi dreszczyku emocji i nutki grozy? Za każdy razem kiedy bestia atakuje, to wiadomo że dźwięki jakie wydobywa są otoczone mocnym i zadziornym brzmienie. Jest ostre niczym szpony bestii. Bestię do życia powołało 4 śmiałków i każdy w czymś się specjalizuje. Julian to demon szybkości i na perkusji daje czadu. Za mocne partie basu odpowiada Rokker Kai. Najwięcej wkładu mają gitarzyści Thomas i Phillip. Stawiają na sprawdzone patenty i podążają śladami wielkich i dobrze znanych już nam zespołów. Jest melodyjnie, zadziornie, przebojowo i każda melodia potrafi poruszyć słuchacza. Dzieje się sporo dobrego w tej kwestii. Sam Phillip odpowiada też za partie wokalne. Jako wokalista wnosi sporo oldscholowego brzmienia , przywołuje na myśl lata 80. Troszkę może techniki brakuje, ale nadrabia charyzmą i klimatem. Bestia uformowana i gotowa do działania.
Bestia zadaje 8 ciosów. Pierwszy to szybki i pełen dynamiki cios. Zadany szybko i znienacka. "Behead the Dragon" to jazda bez trzymanka i pokaz mocy Bestii. Wiem, że Bestia dopiero się rozkręca. Śladami Iron Maiden, czy Hammerking Bestia podąża w energicznym i przebojowym "In the Name of The Horned One". Wokalnie momentami zalatuje Ozzy Osbourne'm i to nie powinno przeszkadzać w odbiorze. Kolejny udany cios to tytułowy "Ancient Powers Rising" i co za udany motyw przewodni i do tego pełno klasycznych rozwiązań. Nic tylko delektować się jak Bestia porusza się po znanym nam terenie jakim jest miks heavy/power metalu. Można też zaatakować z epickim rozmachem, tak jak to ma miejsce w "Kingdom of Steel" i tutaj można usłyszeć echa Hammerking czy Hammerfall.Żelazna dziewica nie powstydziłaby się przebojowego "Ride the Tempest". Co świetnie poprowadzony motyw przewodni. Killerów nie brakuje i "Shadows from the arcane Tower" to szybki i bezpośredni cios prosto w zęby. Powolne niszczenie przeciwnika to "Swords are Burning", który przywołuje na myśl rycerskie klimaty Manowar. Epickość, kwintesencja rycerskiego heavy metalu sięga w rozbudowanym, pełnym smaczków "Mystery of The Lonesome Rider". 10 minut z Bestią mija tutaj bardzo szybko.
Bestia z Niemiec zdewastowała i ten atak będzie odnotowany przez niejednego miłośnika heavy/power metal. Jeszcze nie jest to perfekcyjna maszyna do zabijania, ale zadatki na taką są. Jeszcze kilka treningów, kilka ataków i kto wie. Na pewno jeszcze o niej usłyszymy i wiem, że będziemy znów się zachwycać wyczynami Bestii. Pierwszy atak imponujący!
Ocena: 9/10
czwartek, 14 listopada 2024
GAUNTLET RULE - After the Kill (2024)
Debiut szwedzkiego Gauntlet Rule to dopracowany krążek z muzyką utrzymaną w stylizacji heavy/power metalu. Troszkę tam Grim Reaper, trochę Attacker, Grave Digger, czy Paragon. Brudne brzmienie, surowe partie gitarowe, szorstki wokal i mroczny klimat. Teraz po dwóch latach przyszedł czas na nowy materiał i "After the kill" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie. Jest klasycznie, ale też wtórnie, troszkę ospale i troszkę szkoda, bo zespół grać potrafi.
Po raz kolejny dostajemy okładkę klimatyczną i świetnie narysowaną, w której jest pełno ciekawych motywów. Brzmienie jest mocne, zadziorne, a zarazem takie klasyczne. Bije z niego moc. Od strony instrumentalnej jest dobrze i dostajemy tutaj sporo ciekawych riffów, czy chwytliwych solówek. Minus na pewno jest taki, że materiał jest nie równy, przewidywalny i w niektórych monetach potrafi zmęczyć, Dobrze radzi sobie duet gitarowy Moller/Lynghaug i panowie stawiają na solidność, na takie nieco oklepane patenty. Wieje wtórnością i troszkę brakuje pomysłowości na riffy, na solówki. Do tego dochodzi specyficzny wokal Mollera, który jest specyficzny i nawet co niektórych irytować.
Płyta nie jest idealna, ale otwieracz "usurper", w którym przemycają patenty Running wild czy Paragon. Rozpędzony i przebojowy hit, który daje nadzieje na bardzo ciekawy materiał. Melodyjny i nieco taki bardziej ponury, stonowany jest "Drumhead Trail". Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Klimaty Running wild powracają w "The zero crack" i to kolejny jasny punkt tej płyty. Jest pazur, dobra melodia i o ogólnie utwór potrafi zapaść w pamięci. Dobrze prezentuje się stonowany i taki klimatyczny "Empire Maker". Jest jeszcze toporny "The After Kill", który troszkę pokazuje niemoc na tym albumie. Chęci są, ale jakoś brakuje pomysłu, bo to jakoś rozkręcić i powalić na kolana.
Gauntlet Rule niestety troszkę rozczarował. Płyta nie robi takiego wrażenia jak debiut. Jest wtórnie, jest troszkę nijako. Słucha się tego całkiem dobrze, ale nie wiele zostaje w głowie, nie wiele porusza słuchacza. Szkoda, bo trochę zmarnowany potencjał.
Ocena: 6.5/10
poniedziałek, 11 listopada 2024
DISTANT PAST - Solaris (2024)
Szwajcarski Distant Past raz miewa wzloty, a raz upadki. Nie potrafią złapać stabilnego poziomu. "Rise of the fallen" z 2016r to bardzo udany miks melodyjnego heavy metalu z nutką power metalu. Następny album zatytułowany "The Final Stage" rozczarował mnie i pokazał słabsze oblicze zespołu. Brakowało dopracowania i ciekawych utworów, które by na dłużej zostały z słuchaczem. Teraz po 3 latach przychodzi czas na nowe dzieło zatytułowane "Solaris". Płyta miała premierę 8 listopada za sprawą Art gates Records. To już ich 5 album w karierze i znów słychać powrót do ciekawszego grania, ale do ideału sporo zabrakło.
Minus tej płyty, to bez wątpienia troszkę brak konsekwencji i nieco nierówny materiał. Kiedy jest heavy metalowo i dynamicznie, to jest ciekawie i wpadają interesujące melodie. Kiedy wkracza komercyjność, nieco rockowe elementy, to trochę zaczyna wiać nudą. Jvo Julmy jako wokalista sprawdza się idealnie w takim graniu. Dobre szkolenie i miła dla ucha barwa sprawiają, że dobrze się go słucha w takiej stylizacji. Nie ma może drapieżności czy ognia, ale nie zawsze wszystko można mieć. Dobrze spisuje się duet gitarowy, aczkolwiek Sollberger czy Laderach mogli pokusić się o nieco mocniejsze, bardziej wyraziste partie gitarowe. Troszkę to wszystko takie bezpieczne i oklepane. Jest kilka godnych uwagi kompozycji. Jedną z nich jest przebojowy "no way Out". Dalej mamy rozpędzony "Warriors of Wasteland", który jest banalny w swojej konstrukcji, ale jest solidny i dostarcza sporo frajdy. Dobre emocje wzbudza zadziorny i bardziej dynamiczny "Sacrifice". Oczywiście też nic oryginalnego i pomysłowego nie dostajemy. Distant Past stać na więcej. Troszkę hard rocka dostajemy w "Rise Above Fear", trochę mroczniejszego klimatu w "Fugitive of Tommorow", czy troszkę w klimatach iron maiden "speed dealer". Całość wieńczy lekki, przebojowy "Fire and Ice" i znów gdzieś tam echa żelaznej dziewicy można uświadczyć, ale też nieco hard rocka. Niby nic nadzwyczajnego, a dostarcza sporo radości w odsłuchu.
Jest spora poprawa względem "The Final Stage", ale to jeszcze nie jest ten poziom na jaki stać ten zespół. Płyta, które niestety jest nie równa i nie dopracowana nie ma szans podbić serc fanów melodyjnego metalu. Jest kilka ciekawych momentów i udanych utworów, ale to za mało. Pewnie wielu z was posłucha i potem zapomni o tym wydawnictwie. Niestety taki los "Solaris".
Ocena 5.5/10
sobota, 9 listopada 2024
WINDROW - Dues Universi (2024)
Co jak co, ale w konkursie na najlepszą okładkę heavy metalową roku 2024 okładka nowego dzieła włoskiej formacji Windrow znalazła by się na pewno bardzo wysoko. Uwielbia jak na okładce dużo się dzieje i jest troszkę nutki tajemniczości, sporo smaczków i ukrytych motywów. Okładka z daleka zachęca i od razu krzyczy z daleka, że czeka nas power metal w klasycznym wydaniu. Tak też faktycznie jest. Windrow to nie zespół znikąd, bowiem działają od 1997r i nagrali w sumie 6 albumów, z czego "Deus Universi" ukazał się 5 listopada.
Windrow w rzeczy samej jest kolejną wariacją Helloween i tych wpływów ekipy z Niemiec i w ogóle Kaia Hansena nie da się ukryć. Do tego dochodzi podobne konstruowanie utworów, no i jeszcze wokalista Pino Chirico, który mocno wzoruje się na Kiske. Wszystko staje się jasne, kiedy wkraczają pierwsze dźwięki i band daje popis swoich umiejętności. Grać potrafią i robią to naprawdę bardzo dobrze.Jakość jest, choć do ideału daleko. Wszystko na pewno przyćmiewa wtórność i troszkę brak pomysłów na hity na cały album. Problem wynika przede wszystkim z tego, że album trwa godzinę i 12 minut. Strasznie długi materiał i troszkę band pod koniec już nie potrafi tak zaciekawić słuchacza. Gitarzysta Massimino też dwoi się i troi by było ciekawie, melodyjnie i klasycznie. Band zasługuje na uwagę i pochwałę za dobrze rozegrany materiał.
Wystarczy odpalić przebojowy "Overcome Your Fears" i już wszystko jasne. Klasyczny power metal zakorzeniony w latach 90 i słychać Helloween, czy Insania. Takie utwory jak "Humanity" to takie dość ostrożne granie, które jakoś specjalnie nie potrafi poruszyć. O wiele ciekawszy i żywszy jest "Breathe Of Life" i tutaj dobrze słychać inspiracje wokalisty twórczością i techniką Micheala Kiske. Emocjonujący riff na miarę Stratovarius dostajemy w "The last Legion". Dobrze band wypada w takiej stylizacji. Podobne wrażenie wywołuje "Wake of Time" czy "Lady of Blood", ale zaczynamy wkraczać w monotonnie i wałkowanie podobnych motywów. Druga część płyty solidna, rzemieślnicza i nieco słabsza niż pierwsza część. Warto wyróżnić bardzo helloweenowy "Against the End".
Nazwa Windrow może nie jest jakoś bardzo rozpoznawalna, bo do tych najlepszych im brakuje. Na pewno znajdziemy tutaj dobrze skrojony klasyczny power metal. Troszkę materiał za długi, troszkę taki momentami przewidywalny i taki jednostronny. Dla fanów Helloween pozycja obowiązkowa.
Ocena: 7.5/10
piątek, 8 listopada 2024
IMPELLITTERI - War Machine (2024)
Jeśli miałbym wymienić z marszu najlepszych i najbardziej uwielbianych gitarzystów przeze mnie, to z pewnością Chris Impellitteri znalazł by się na niej. Kocham jego styl gry, jego pasję, finezję, lekkość i technikę. Na każdej płycie potrafi czarować, nawet na takim Animetal Usa. Jego zespół o nazwie Impelliterri każdy fan heavy/power metalu na pewno zna. Takie płyty jak "Stand in Line", "Screaming Symphony" czy "Venom" pokazały jego wielkość i szybko stały się klasykami. Ostatni "The Nature of the beast" troszkę odstawał i teraz po 6 latach band powraca z nowym albumem zatytułowanym "War Machine". Płyta premierę ma 8 listopada i to nakładem Frontiers Records. Skoro taki Cloven Hoof wrócił w glorii i chwale, to czemu podobnie miałoby nie być z Impellitteri. Warto odnotować, że to pierwszy album z nowym perkusistą, czyli Paul Bostaph. Jego obecność dodała thrash metalowego pazura całości i niezwykłej mocy. Bardzo ważna zmiana, która tchnęła nowe życie do muzyki tej grupy. Kto by pomyślał, że dostaniemy jeden z najlepszych albumów tej grupy? Zwiastuny i single nie kłamały i dostajemy prawdziwe arcydzieło.
Pomijam już tą kiczowatą okładkę, która mogła by zdobić jakąś grę strategiczną. Nowy album to faktycznie tak maszyna nie do zniszczenia, które rozprawia się z przeciwnikiem w mgnieniu oka i rozwala system. Na tle konkurencji i znakomitego roku 2024 ta płyta mocno zapada w pamięci i jest jedyna w swoim rodzaju. Te popisy gitarowe Chrisa są nie do podrobienia i stanowią atrakcję i źródło mocy tego krążka. Mimo tylu lat i tylu płyt, wciąż zachwyca, a tutaj jakby nawet jest to wszystko o wiele cięższe i ostrzejsze. Gdzieś tam aspekty thrash metalowe można wyczuć i coś z "System X". Do tego do chodzi znakomity Bostaph, który dodaje agresji i odpowiedniej dynamiki. Sam Rob Rock to już zasłużony wokalista, który już swoje zrobił i nic nie musi udowadniać, a mimo to robi to. Tutaj pokazuje klasę i drapieżność. Takie głosy chce się słuchać i w pełni oddają piękno muzyki heavy metalowej. Każdy element tej płyty po prostu sieje zniszczenie. Do tego to mocne i wyraziste brzmienie autorstwa dobrze znanego Jacoba Hansena. No i ten dopieszczony materiał, który brzmi jak miks tego co gra Impellitteri z nutką "Painkiller" Judas Priest. Jest agresja, szybkość, mocne riffy, ostre solówki, ale jest też melodyjność i killer goniący killer.
Na dzień dobry dostajemy finezyjny i przebojowy "War Machine". Jest przedsmak tego co nas czeka i od razu słychać, że panowie stawiają na jakość, na agresję i drapieżność. To pierwsze wrażenie, jakie zrobił singiel "Out of a mind" nie da się zapomnieć. Miks troszkę judas priest z czasów "Painkiller" do tego coś z Rainbow i złotych lat Ritchiego Blackmore'a. Rob Rock brzmi obłędnie i jego wokal prezentuje się znakomicie. Tyle lat, a on wciąż jest na szczycie. Killer i jeden z najlepszych utworów, jakie stworzył Chris. Pomysłowy riff dostajemy w "Superkingdom" i to kolejny killer. Klasycznie, a zarazem z pomysłem i świeżym podejściem do tematu. Kolejny singiel, który powalił na kolana to "Wrath child" i to jest czysty przejaw geniuszu. Ten niszczący riff, ta szybkość i agresja. Znów pewne wpływy "Painkiller" Judasów można uświadczyć. Te zapędy w kierunku power/thrash metalu są imponujące. Podobne emocje wzbudza "What Lies Beneath" i tutaj Chris znów potwierdza swoją wielkość i niezwykłą grę na gitarze. Każdy utwór jest na wagę złota i każdy to osobna niesamowita przygoda. Band się nie zatrzymuje i utrzymuje wysokie obroty za sprawą agresywnego "Hell on earth" i jestem w szoku, że band gra przez cały album w takim tempie. Nie ma nie potrzebnych zwolnień, udziwnień, eksperymentów. Dalej mamy równie zadziorny "Power grab", przebojowy "Beware The Hunter" i dynamiczny "Light it up". Prawdziwa jazda bez trzymanki. Końcówka to równie zadziorny "Gone insane" o bardzo podniosłym refrenie, czy finezyjny i szybki "Just Another Day". Nie ma oddechu, nie ma miejsca na przerwie. Killer za killerem!
Na takie albumy jak "War Machine" Impellitteri warto czekać, nawet jeśli ma to trwać latami. Płyta bezbłędna, bez wad, bez zbędnych dźwięków. 11 niesamowitych utworów, który każdy oddaje piękno muzyki Chrisa i jego zespołu. Brak słów by opisać, co tu zadziało się. Majstersztyk i jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Chris Impellitteri. Szok i niedowierzanie.
Ocena: 10/10
czwartek, 7 listopada 2024
EMPIRES OF EDEN - Guardians of Time (2024)
Stu Marschall w końcu po latach przypomniał sobie o swoim zespole o nazwie Empire of Eden. Ostatnie dzieło zatytułowane "Architect of Hope" ukazał się 9 lat temu. Dalej dzieli i i rządzi stu Marschall. To on odpowiada za materiał za jakość. "Guardians of Time" to 5 album tej grupy i ukaże się 15 listopada nakładem Massacre Records. Na pewno przyciąga uwagę pokaźna liczba gości. Jest David Readman, jest Sean Peck, czy Rob Rock. Działa to na zmysły, a jak to finalnie brzmi?
Widać, że Stu zadbał o miłą dla oka okładkę czy mocne, wyraziste brzmienie i znakomitych gości. Tylko szkoda, że sam materiał nie jest z górnej półki. To ten rodzaj płyty, która ni to ziębi ni to grzeje i jest nam obojętna. Słucha się tego dobrze, ale nie wiele zapada w pamięci i nie wzbudza większych emocji. Stu Marschall to wysokiej klasy gitarzysta i wciąż jest w bardzo dobrej formie. Szkoda tylko, że zabrakło bardziej wyrazistych i dopracowanych kompozycji.
Jest kilka godnych wyróżnienia utworów. Dojrzały, zadziorny, o nieco hard rockowym zabarwieniu "The Guardians of Time", w którym czadu daje Rob Rock. Więcej takich kawałków i album by sporo zyskał. Jonas Heidgert z dragonland błyszczy w rozpędzonym i power metalowym "Mortal rites". Jednym z najlepszych na płycie jest bez wątpienia przebojowy i nieco taki hard rockowy "The Inner me". Jest klasycznie, jest chwytliwa melodia, pomysłowy riff i niezawodny David Readman. Agresywniejszy "When the beast comes out" brzmi jak odrzut z sesji na ostatnie wydawnictwo Death dealer. Sean Peck też sprawdza się w takim graniu idealnie. Im dalej w las ty mniej emocjonalnie jest. Troszkę wszystko takie na jedno kopyto i bez ikry. Solidna porcja miksu heavy metalu i hard rocka. Nic ponadto.
Szkoda. Wielkie nazwiska i w zasadzie z dużej chmury mały deszcz. Mocne brzmienie, ciekawa okładka i w zasadzie zabrakło pomysłów na cały materiał. Początek płyty udany jest, ale potem tempo i jakość siada. Czekam jednak na nowy album Death Dealer...
Ocena: 5.5/10
środa, 6 listopada 2024
LANKASTER MERRIN - Dark Mothers Child (2024)
Melodyjny heavy metal z elementami hard rocka, czy power metalu, a wszystko nastawione na chwytliwe melodię, dynamikę i przebojowość. To jest to co opisuje to co gra niemiecka formacja Lankester Merrin, która działa od 2019r. Nagrali już 3 albumy studyjne, a najnowszy "Dark Mothers child" potwierdza, że ten zespół potrafi grać, że ma coś do zaoferowania. Nie ma w tym nic oryginalnego, ale ta pozytywna energia potrafi zarazić.
Komercyjny wokal Cat Rogers z jednej strony nadaje melodyjnego charakteru, przebojowości, a z drugiej strony jest jakby mało heavy metalowy. Za mało w nim drapieżności czy mocy. Jednak za jej sprawą materiał może trafić do szerszego grona odbiorców. Mocnym atutem tej kapeli jest duet gitarowy tworzony przez Vorwald/Schulz, gdzie robią wszystko co tylko się da, aby album emanował energią, drapieżnością. Każdy riff jest mocny i łatwo wpadający w ucho. Nie brakuje chwytliwych melodii, a wszystko jest zwarte i treściwe. Bije z tego też komercja i ma to swoje plusy jak i minusy. Stylistycznie momentami przypominają dokonania Battle Beast czy Burning Witches.
Zawartość płyty to 37 minut dobrze skrojonego melodyjnego heavy metalu. Praca gitar i zadziorność otwierającego "Eyes of the Night" napawa optymizmem. Jeszcze większe emocje wywołuje agresywny i zarazem bardzo melodyjny "High Plains Drifter". Wszystko jest na swoim miejscu i tu słychać dobitnie, że band potrafi grać. Drzemie w ich ogromny potencjał i stać ich na znacznie więcej. W podobnej stylistyce jest utrzymany "Hoist up the Sail" i tutaj znów szybkie tempo, zadziorny riff i nieco power metalowych patentów. Kolejny killer na płycie, która łatwo wpada w ucho. Nieco mroczniejszy jest "Immortal Prince" i tutaj band zabiera nas w bardziej hard rockowe klimaty. Stonowane tempo, hard rockowy riff to atuty "In rank and file", z kolei "Lords of the Flies" to przyspieszenie i znów ostrzejsze granie. W takiej wersji band wypada najkorzystniej. Piękna i chwytliwa melodia w "Mastermind" robi robotę i to kolejny wielki hit na płycie. Płyta pod tym względem zachwyca i to jest jej siła. Na sam koniec nijaka ballada "Valley of Tears".
Lankester Merrin nagrał przyzwoity album, który imponuje dynamiką, przebojowością i dużą dawką łatwo wpadających melodii. Troszkę może irytować wokal, troszkę pewne niedociągnięcia, ale nie można im odmówić potencjału i naprawdę dobrego zgrania czy pomysłowości, co przedkłada się na jakość tej płyty. Warto posłuchać, bo jest kilka mocnych momentów.
Ocena: 7.5/10
wtorek, 5 listopada 2024
BLACK DENIM RAGE - Chaos of War (2024)
Każdy fan speed metalu i thrash metalu nie może pominąć nowego wydawnictwa od amerykańskiego Black Denim Rage, który nosi tytuł "Chaos Of War". 30 października album został wydany nakładem Witches brew i jest to świetnie skrojony miks heavy metalu, speed metalu i thrash metalu, a wszystko wykreowane na wzór lat 80. Dużo tutaj starego exciter, razor, coś z Vulture, coś z wczesnego running wild. Każdy kto kocha szybkość, dynamikę, przebojowość i chwytliwe melodie to znajdzie to na nowym krążku Black Denim Rage.
Zachwycali na debiucie i tutaj dalej zachwycają. Mają pomysł na siebie, a przede wszystkim umiejętności, które pozwalają im się wybić i trafić do szerszego grona słuchaczy. Okładka nie wiele zdradza i raczej jakoś nie zapada w pamięci. Zresztą ta z debiutu też daleka była od ideału. Brzmienie takie typowe dla płyt z kręgu speed/thrash metalu. Dodaje agresywności i klimatu lat 80 czy 90. Motorem napędowym grupy jest wokalista i zarazem gitarzysta James Balcazar. Jego głos jest specyficzny, taki surowy i nieokiełznany. To za jego sprawą czuć ten klimat speed metalu lat 80. Idealnie współgra z partiami gitarowymi i rozpędzoną sekcją rytmiczną. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale słucha się muzyki Black Denim rage z dużą przyjemnością i niczym wehikuł czasu przenosi nas do złotych lat 80. Za partie gitarowe odpowiada duet Balcazar/Sanders i tutaj panowie stawiają na melodyjność, szybkość i zadziorność. To mocny atut tej płyty i jest czym się zachwycać.
Materiał zwarty i treściwy. Można delektować się znakomitym riffem w otwierającym "Chaos Of War", który jest kwintesencją speed/thrash metalu. Co za pokaz mocy i talentu. Heavy metalowo robi się w prostym i nieco punkowym "Street metal Violence". Kolejny szybki i agresywny kawałek. Ach ta praca gitar w przebojowym "Executor's Reign" i słychać wpływy Exciter czy takich grup jak Slayer, czy Metallica. Prawdziwa jazda bez trzymanki. Dalej znajdziemy nieco bardziej techniczny "troops of hate", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Oldscholowy riff dostajemy też w "selected to die". Najdłuższy na płycie to "Hero's Journey" i wygrywa za sprawą klimatu i złożonej formuły. Na koniec przebojowy "Legacy", który sieje zniszczenie od samego wejścia. Piękne zwieńczenie tego udanego albumu.
Black Denim rage rośnie w siłę i umacnia swoją pozycję na speed metalowym rynku. Znają się na rzeczy i potrafią zmajstrować przemyślany i przebojowy materiał, który zostaje jeszcze na długo z słuchaczem, nawet kiedy cichnie muzyka w głośnikach. Niby nic oryginalnego nie grają, jest wtórne i oklepane, jednak robią to na tyle umiejętnie że ta muzyka dostarcza sporo frajdy. Tego trzeba posłuchać.
Ocena: 9/10
poniedziałek, 4 listopada 2024
VIPERWITCH - Witch Hunt- Road to vengeance (2024)
Wytwórnia Stormspell Records słynie z ciekawych pozycji w kategorii heavy metalu i zawsze to jest sprawdzone źródło, które potrafi dostarczyć solidne wydawnictwa w tej dziedzinie. Najnowsze dzieło wydane przez tą wytwórnię to debiut amerykańskiej formacji Viperwitch. Kapela jest na rynku w sumie 10 lat, ale dopiero teraz przyszedł czas na zaprezentowanie w pełni swoich umiejętności. Band gra klasyczny heavy metal z pewnymi elementami hard rocka czy speed metalu. "Witch Hunt - Road to Vengeance" ukazał się 31 października i na pewno przykuwa uwagę miłą dla oka okładką, a jak prezentuje się zawartość?
Nie do końca przemawia do mnie przybrudzone i nieco garażowe brzmienie. Wokal i maniera wokalna Danica Minor też może poróżnić słuchaczy. Z jednej strony śpiewa agresywnie, z drugiej strony brakuje technicznego wyszkolenia. Może się to podobać, albo też nie. Nie przeszkadza to aż tak w odsłuchu. Na szczęście większą uwagę skupia na sobie duet gitarowy Minor/Perkins. Jest klasycznie, prosto i bez większego zaskoczenia. Band nie odkrywa niczego nowego i troszkę brakuje im pomysłu na ciekawe melodie, na poruszenie i stworzenia czegoś godnego zapamiętania. To materiał, który dobrze się słucha, ale to wszystko jest dobre do posłuchania na raz, potem staje się monotonne i troszkę męczące.
Poszukajmy plusów. Rozpędzony "Hellbound" ma dobrą dynamikę i potrafi dostarczyć jeszcze frajdy. Tutaj band przemyca trochę speed metalowej stylistyki. Lata 80 i ta prostota daje o sobie znać w "Bathory", który nieco brzmi jak ukłon w stronę Warlock czy Judas Priest. Instrumentalne przerywniki w postaci "Vapor City" przeszkadzają. Rozpędzony "The huntress" też nie wiele wnosi i wypada blado na tle wiele innych kawałków w podobnym stylu jakie pojawiły się w 2024. Niby jest potencjał, ale w ogóle nie jest wykorzystany. Ogólnie przerost formy nad treścią, chcieli stworzyć mroczny klimat, pójść w koncepcyjny album, ale polegli. Nie udało się.
Stormspell Records jak się okazuje nie zawsze oznacza materiał godny uwagi. Debiut Viperwitch to płyta nijaka, bez charakteru, bez pomysłu i polotu. Gdzieś tam był potencjał, że to mógł być ciekawy album. Kompozycje są słabe, do tego to brzmienie, mało wyrazista wokalistka i zdominowanie albumu przez przerywniki instrumentalne. Jestem na nie.
Ocena: 3.5/10
piątek, 1 listopada 2024
CHALLENGER - Force of Nature (2024)
Skyeye ze Słowenii wymiata, to też chciałem poznać możliwości debiutującego Chalanger, który również wywodzi się z tego samego kraju. Działają od 2016r, mają za sobą solidny mini album, a teraz w końcu przyszedł na pełnometrażowy debiutancki album. "Force Of Nature" to płyta skierowana do maniaków heavy metalu z nutką speed metalu. Oczywiście musi być ukłon w stronę lat 80, muszą być echa Iron maiden, NWOBHM, ale jest też coś z Savage grace, Jag Panzer czy Omen. Band stara się brzmieć klasycznie, oldschoolowo i nawet można ich pochwalić za zapał, chęci i za potencjał, który drzemie w nich. Niestety debiut nie powala na kolana.
O ile brzmienie jest mocne, zadziorne i takie jakie słuchacz by chciał. Tak samo okładka. O tyle już kwestia aranżacji, kompozytorstwa troszkę kuleją. Sekcja rytmiczna daje czadu, partie basu wygrane przez Samo Stopera, który dołączył w roku 2023 zasługują na słowa uznania. Partie gitarowe wygrywane przez Toniego i Urbana są solidnie, bardziej rzemieślnicze. Dobrze się tego słucha, ale nie ma nic odkrywczego. Brakuje świeżości i pomysłowości na to jak wykorzystać oklepane motywy i patenty. To kolejna płyta z taką muzyką, a że konkurencja jest silna w tym roku, to i płyta nie robi większego wrażenia. Wokal Urbana też pozostawia troszkę do życzenia. Często nie ma pary i charakteru w głosie. Jak dla mnie jest za łagodnie i jakoś tak bezpiecznie.
Płyta miała premierę 25 października za sprawą wytwórni Dying Victim Records. 43 minuty muzyki to mało, ale w przypadku tego co gra band to wystarczająco. Otwieracz "Imperial Madness" to średni utwór, który jakoś specjalnie się nie wyróżnia. W takiej stylizacji znajdzie się lepszych graczy. Niby energiczny jest "Under the Skin", ale nie ma elementu zaskoczenia i to wszystko się słyszało i w lepszej wersji. O wiele ciekawszy jest 7 minutowy "Victims of War" i to najdłuższy utwór na płycie. W końcu jest jakiś pomysł i wokal Urbana sprawdza się w takim epickim i klimatycznym graniu. Dużo wpływów NWOBHM mamy w "Exhausted Earth", a "Recurrent Universe" zachwyca melodyjnością. Coś z Iron maiden można wyłapać w stonowanym "Sleepless. Zamykający "The final Epoch" to klimatyczne granie, ale niestety trochę wieje nudą.
Band grać potrafi i nawet dobry kierunek stylizacji obrali. Jest kilka godnych uwagi momentów, ale całość to średnia klasa. Band musi teraz ciężko pracować, by przeskoczyć do wyższej ligi. "Force of Nature" to płyta do posłuchania i do zapomnienia. Póki co rok 2024 dostarcza sporo lepszych płyt niż to co gra Challanger.
Ocena: 6/10