⁶Niektóre kapele z lat 80., mimo upływu dekad i bogatej dyskografii, potrafią wciąż pozytywnie zaskoczyć, a nawet zbliżyć się do swoich najlepszych wydawnictw. Amerykański The Rods, działający od 1979 roku, miał za sobą długie lata ciszy, ale od powrotu w 2010 r. słychać wyraźnie, że zespół przeżywa drugą młodość. Wydany w 2024 roku Rattle the Cage udowodnił, że trio wciąż potrafi imponować pomysłowością, dbałością o szczegóły i wysoką jakością. Teraz, bez długiej przerwy, otrzymujemy kolejną dawkę – album Wild Dogs Unchained, który ujrzał światło dzienne 5 września nakładem Massacre Records.
Na pierwszym planie błyszczy lider zespołu, David Feinstein, który swoim głosem sieje spustoszenie, od razu przywołując skojarzenia z Dio, Judas Priest czy Manowar. Jako gitarzysta dostarcza natomiast solidną dawkę riffów – melodyjnych, ostrych i pełnych zadziorności – oraz chwytliwych solówek. W warstwie instrumentalnej dzieje się naprawdę wiele dobrego. Styl i klimat nowej płyty stanowią naturalną kontynuację tego, co zespół zaprezentował na Rattle the Cage.
Album zawiera dziesięć utworów trwających łącznie 52 minuty i ani sekunda nie wydaje się tutaj zmarnowana. To prawdziwy wehikuł czasu, który przenosi słuchacza w złotą erę lat 80. Już otwierający krążek „Eyes of a Dreamer” to błysk geniuszu – pełen pasji miks epickiego heavy metalu i hard rocka, w którym słychać echa Dio, Manowar, a momentami nawet Rainbow. To bezsprzecznie perełka, po której apetyt rośnie. W podobnym tonie utrzymany jest pozytywnie zakręcony „Rock and Roll Forever” – prosty, wpadający w ucho hardrockowy hymn rodem z lat 80. Z kolei zadziorny „Mirror Mirror” świetnie buja i nosi w sobie ducha Dio. Marszowy, nastrojowy „Tears of the Innocent”, najdłuższy numer na krążku, imponuje klimatem i dramaturgią.
Tytułowy „Wild Dogs Unchained” oraz „Time Rock” to kolejne znakomite ukłony w stronę klasyki lat 80., idealne dla fanów brzmienia balansującego między heavy metalem a hard rockiem. O hitach tu nie brakuje – „Run Run Run” pokazuje bardziej przebojowe oblicze zespołu, natomiast „Make Me a Believer” dowodzi, że The Rods potrafią również zagrać szybko i agresywnie. Album wieńczy mocarny „Hurricane”, będący świetnym podsumowaniem całej płyty.
Nie mam pojęcia, jak The Rods to robią, ale po raz kolejny dostarczają materiał przebojowy, dopracowany i kipiący energią, a jednocześnie pełen hołdu dla lat 80. Zespół błyszczy i pokazuje, że mimo długiego stażu wciąż potrafi nagrać świeży i pomysłowy album. Dobrze, że wrócili na dobre.
Ocena: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz