Strony

wtorek, 14 października 2025

BATTLE BEAST - Steelbound (2025)


 Często słuchacze drwią z zespołów takich jak Bloodbound, Powerwolf czy Sabaton, określając ich muzykę mianem „pop metalu”. W takim razie, jak sklasyfikować to, co obecnie prezentuje Battle Beast?


Pierwsze płyty fińskiej formacji stanowiły udany miks klasycznego heavy i power metalu — pełne energii, chwytliwych riffów i epickich melodii. Niestety, najnowsze wydawnictwa grupy coraz bardziej przypominają własną karykaturę. Kiczowate aranżacje i przesadna słodycz wypierają dawną moc i agresję. Najnowszy album Steelbound niestety kontynuuje ten kierunek.


Mimo że za wydanie ponownie odpowiada Nuclear Blast, a skład pozostał bez zmian, mam wrażenie, że nawet wokalistka Noora Louhimo brzmi tym razem bardziej popowo. Brakuje jej tej charakterystycznej charyzmy i drapieżności, które kiedyś nadawały utworom siłę i autentyczność. Owszem, potrafi nadać piosenkom melodyjności i przebojowego charakteru, jednak efekt końcowy sprawia wrażenie zbyt wygładzonego i sztucznego.


Okładka Steelbound sugeruje powrót do korzeni zespołu, lecz to tylko mylący trop. Całość okazuje się zaskakująco ciężka w odbiorze — nie z powodu mocy, lecz przez nadmiar cukierkowych melodii i komercyjnych zabiegów.


Przebojowy „The Burning Within” wybija się na tle całości – to dynamiczny, radosny power metalowy numer, który na moment przywraca nadzieję. Niestety, komercyjny patos „Here We Are” oraz niemal dyskotekowy „Steelbound” skutecznie tę nadzieję gaszą. Zespół zaczyna balansować na granicy autoparodii. Tytuł „Twilight cabaret” wydaje się wręcz trafną metaforą – muzycznie i brzmieniowo przypomina kabaretowy pastisz.


Pewne przebłyski pojawiają się w marszowym „Blood of Heroes”, choć utworowi brakuje dopracowania i ciężaru. Z kolei słodki „Angel of Midnight” ociera się o hard rock, a nawet ostrzejszy „Riders of the Storm” nie jest w stanie przywrócić dawnej energii zespołu.


Battle Beast wciąż trzyma się swojego przesłodzonego, nadmiernie komercyjnego stylu. Niestety, trudno doszukać się tu szczerości, świeżości czy prawdziwej pasji. To muzyka poprawna technicznie, ale pozbawiona duszy. Niby człowiek wiedział, czego się spodziewać — a jednak się łudził.


Ocena: 3.5/10

niedziela, 12 października 2025

NILS PATRIK JOHANSSON - War and peace (2025)

 


Tego pana nie trzeba nikomu przedstawiać. Nils Patrik Johansson to bez wątpienia jeden z nielicznych wokalistów, którzy potrafią w tak autentyczny sposób oddać ducha i stylistykę Ronniego Jamesa Dio. Znany jest przede wszystkim z formacji Astral Doors, Lions Share czy Civil War, ale ma też na koncie występy w bardziej folkowym Wuthering Heights oraz zahaczającym o thrash metal projekcie Rifforia. Nils nieustannie pracuje na swój sukces – dowodem tego są już trzy solowe albumy, stanowiące swoistą syntezę jego wcześniejszych muzycznych doświadczeń.


Jego najnowsze dzieło, „War and Peace”, to trzeci solowy album artysty, który ukazał się 10 października. Choć materiał bez wątpienia broni się jako solidna propozycja heavy/power metalu, trudno nie odnieść wrażenia, że ustępuje on nieco poziomem swoim poprzednikom.


Obok Nilsa w zespole pojawia się Lars Christmansson, odpowiedzialny za partie gitary i basu – znany z Lions Share. Choć w tym projekcie nie odnajdziemy typowej dla tamtego zespołu agresji i mroku, chemia pomiędzy muzykami pozostaje wyczuwalna i działa równie dobrze. Za perkusją zasiada syn Nilsa, co stanowi nawiązanie do składu Rifforii, natomiast na klawiszach udziela się Anuviel, ostatnio kojarzona również z Lions Share.


Pod względem muzycznym album mocno czerpie z tradycji Astral Doors i Civil War – to pełen energii, soczysty heavy/power metal, choć nieco mniej błyskotliwy niż wcześniejsze dokonania artysty. Nils, wierny swojemu stylowi, nie rezygnuje z charakterystycznych odniesień do twórczości Dio – słychać to wyraźnie w zadziornych, melodyjnych partiach wokalnych.


Okładka albumu natychmiast przywodzi na myśl estetykę Civil War. Brzmienie jest wyraziste, dopracowane i klarowne, a całość trwa około 40 minut, oferując dobrze wyważony materiał.


Płytę otwiera klimatyczne intro „Himalaya”, które wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój. Z kolei „Gustav Vasa” to energiczny, charakterystyczny dla Nilsa utwór – pełen melodyjnych riffów i patosu, w duchu Astral Doors i Lions Share. Marszowy „Prodigal Son” przywodzi na myśl epicki rozmach Civil War, natomiast „Stay Behind” wyróżnia się bardziej rockowym, nastrojowym klimatem i podniosłą atmosferą.


Warto też wspomnieć o „Barbarossa”, który utrzymany jest w rycerskim tonie i czerpie garściami z klasycznych brzmień Nilsa. Choć nie zaskakuje, to solidny, rasowy kawałek heavy metalu. Z kolei „Hungarian Dance” wprowadza więcej power metalowej dynamiki oraz folkowego zacięcia, przypominającego nieco Wuthering Heights – to jeden z bardziej przebojowych momentów albumu.


Największe wrażenie robi jednak „The Great Wall of China” – utwór pełen świeżości, pomysłowości i klasycznego klimatu, w którym inspiracje Dio słychać najmocniej. Całość zamyka monumentalny i epicki „Two Shots in Sarajevo”, będący godnym finałem płyty.


Podsumowując: Nils Patrik Johansson nie zawodzi – wciąż stoi na straży jakości, a każde wydawnictwo z jego udziałem to prawdziwa uczta dla fanów heavy i power metalu. Choć „War and Peace” to album dobry, momentami bardzo dobry, pozostawia delikatny niedosyt. Johansson potrafi wznieść się jeszcze wyżej, co tylko potwierdza jego klasę.


Ocena: 8/10

sobota, 11 października 2025

TESTAMENT - Para Bellum (2025)


 

 Koniec czekania. Już jest nowy album Testament. Długo wyczekiwany album thrashmetalowego giganta, obecnego na scenie od 1987 roku, wreszcie ujrzał światło dzienne. Ostatnie wydawnictwa Testamentu utrzymują wyjątkowo wysoki poziom, pokazując, że Amerykanie są w świetnej formie i przeżywają drugą młodość. Najnowszy krążek, "Para Bellum", wydany 10 października nakładem Nuclear Blast, to kwintesencja stylu zespołu – esencja tego, co najlepsze w ich dotychczasowym dorobku. To czysta, bezkompromisowa energia thrash metalu, której nie sposób się oprzeć.


Szkoda jedynie, że Dave Lombardo nie pozostał w składzie na dłużej i nie zdążył wziąć udziału w nagraniach. Od 2023 roku za perkusją zasiada Chris Dovas, który jednak wniósł do zespołu mnóstwo świeżości i energii. W jego grze słychać pazur i agresję, idealnie współgrające z gitarowym duetem Peterson/Skolnick. Panowie po raz kolejny udowadniają, że potrafią tworzyć riffy godne najwyższej uwagi – pełne emocji, dynamiki i zaskakujących zmian tempa. Materiał jest różnorodny, dojrzały i dopracowany w każdym detalu. Nie ma tu miejsca na granie „na jedno kopyto” – za to należy się ogromny plus.


Nie byłoby Testament bez charakterystycznego głosu Chucka Billy’ego – znaku rozpoznawczego grupy. Mimo upływu lat jego wokal wciąż imponuje agresją, mocą i techniką. Każdy z muzyków pokazuje, że wiek to tylko liczba – wciąż biją na głowę wiele młodszych zespołów. Ich zapał i miłość do thrash metalu budzą szczery podziw.


50 minut z "Para Bellum" to prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Album otwiera agresywny, rozpędzony „For the Love of Pain” – mocarny i pełen energii, idealny start tego krążka. Melodyjny „Infanticide AI” to z kolei jeden z najjaśniejszych punktów płyty – nowoczesny w brzmieniu, a jednocześnie pełen oldschoolowego ducha. Brawo, panowie!


Mroczny i ciężki „Shadows People” zachwyca topornym, niemal doomowym klimatem, wzbogaconym o elementy klasycznego heavy metalu. To rasowy killer, po którym chce się więcej. Moje serce szczególnie skradła kompozycja „Meant to Be” – spokojna, emocjonalna ballada, która z czasem nabiera mocy i heavy metalowego pazura. To najbardziej rozbudowany utwór na płycie i mój osobisty numer jeden.


Pełen energii „High Noon” to thrash metal w najczystszej postaci – współczesny w brzmieniu, lecz mocno zakorzeniony w klasyce gatunku. „Witch Hunt” zachwyca gitarowym wstępem i jest definicją thrash metalu – perfekcyjne połączenie brutalności i melodyjności. „Nature of the Beast” oraz „Room 117” pokazują z kolei bardziej przebojowe, heavy metalowe oblicze zespołu, pełne energii i zadziorności.


Znakomite wrażenie robi również „Havana Syndrome”, w którym Testament z wdziękiem bawi się konwencją, łącząc agresję z melodyjnością i świeżym podejściem do thrashowego brzmienia. Całość zamyka tytułowy „Para Bellum” – potężny riff, mocarna perkusja i prawdziwa eksplozja energii. Testament po raz kolejny udowadnia, czym jest prawdziwy thrash metal. Chapeau bas!


Od czasów "Dark Roots of Earth" zespół znajduje się w absolutnym topie i konsekwentnie wydaje znakomite płyty. "Para Bellum" to ich kolejny triumf – album różnorodny, świeży, pełen pomysłów, potężnych riffów i nieokiełznanej energii. Testament potrafi być tu jednocześnie brutalny i melodyjny, agresywny i refleksyjny. Mocne, nowoczesne brzmienie wydobywa z zespołu prawdziwą bestię, której nie da się zatrzymać. Nawet okładka prezentuje najwyższy poziom. Ten album wchodzi jak żywioł i zostawia po sobie czystą euforię. Thrashmetalowe arcydzieło.


Ocena: 10/10

czwartek, 9 października 2025

ELETTRA STORM - Evertale (2025)


 Włoski Elettra Storm jest na scenie zaledwie od dwóch lat, a już zdążył stać się jednym z najciekawszych młodych zespołów, w których kluczową rolę odgrywa wokalistka. Kiedyś zachwycaliśmy się formacjami takimi jak Nightwish czy Within Temptation, a dziś mamy czasy Elettra Storm – grupy, która doskonale wie, jak połączyć melodyjność, podniosłość i przebojowość w ramach symfonicznego power metalu.


Ich drugi album, zatytułowany „Evertale”, ukaże się 24 października nakładem Scarlet Records. Fani Temperance, Kaledon czy Secret Sphere poczują się tu jak w domu.


Elettra Storm to zespół wyjątkowo utalentowany, a głos Crystal Emillani stanowi jego największy atut. Wokalistka nadaje muzyce zespołu emocjonalnej głębi, tworząc klimat pełen napięcia, patosu i symfonicznego rozmachu. Duet gitarowy D. Mary / Antoni niezmiennie zachwyca pomysłowością – ich riffy i solówki są nie tylko technicznie dopracowane, ale też pełne energii i melodii. Każdy z członków zespołu daje z siebie maksimum, co przekłada się na spójną, dopracowaną całość. Cieszy fakt, że Elettra Storm zachowuje ten sam skład i styl – to dowód, że mają jasno określoną tożsamość artystyczną.


Nowy album pokazuje, że zespół rośnie w siłę i konsekwentnie potwierdza swój talent oraz jakość. Elettra Storm staje się jednym z najciekawszych przedstawicieli symfonicznego power metalu z kobiecym wokalem na czele.


Płyta zachwyca zarówno kolorową, pełną detali okładką, jak i soczystym, wyważonym brzmieniem. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Już otwierający album „Endgame” doskonale oddaje styl grupy – melodyjny, podniosły i pełen symfonicznego rozmachu w duchu Nightwish czy Temperance.


Zespół potrafi też nagrać prawdziwego power metalowego killera – „The Secrets of the Universe” to utwór, który przywołuje wspomnienia dawnych czasów Helloween czy Insanii. Wokal Crystal jest pełen pasji, potęgi i emocji, dodając całości imponującego rozmachu.


Album wypełniony jest przebojami – „Hero Among Heroes” to kawałek, który świetnie buja i zostaje w pamięci, natomiast „Blues Phoenix” napędzany jest potężnym riffem i przywołuje skojarzenia z Visions of Atlantis czy Frozen Crown. Równie dynamiczny „Master of Fairytales” stanowi hołd dla power metalu lat 90., zachowując jednocześnie świeżość brzmienia.


Nie zabrakło też miejsca na emocje – nastrojowa ballada „One Last Ray of Light” prezentuje wysoki poziom wykonawczy i kompozycyjny. Całość wieńczy trwający ponad osiem minut „If the Stars Could Cry”, który pokazuje, że zespół potrafi tworzyć bardziej rozbudowane, epickie kompozycje.


Włoski Elettra Storm to młody i utalentowany zespół, który coraz mocniej zaznacza swoją obecność na scenie power metalowej. „Evertale” potwierdza ich muzyczną dojrzałość, pasję i ambicję. Dawno nie pojawiła się tak świeża i inspirująca formacja grająca symfoniczny power metal, w której kobiecy głos odgrywa tak centralną rolę.


Jeśli kochasz Visions of Atlantis, Temperance czy Nightwish – ten album jest pozycją obowiązkową.


Ocena: 8,5/10


środa, 8 października 2025

ULTRA RAPTOR - Fossilized (2025)

To nie żadna kapela no name, lecz doskonale znany kanadyjski Ultra Raptor. Zespół działa już od dekady i przez ten czas udowodnił, że doskonale wie, jak grać heavy/speed metal w duchu lat 80.. Ich debiutancki album to kwintesencja gatunku, w której nietrudno było doszukać się wpływów Razor czy Exciter. Momentami brzmienie grupy przywołuje też skojarzenia z takimi formacjami jak Striker czy Enforcer.

Po czterech latach muzycy powracają z drugim krążkiem studyjnym zatytułowanym „Fossilized”, wydanym 7 października nakładem Fighter Records.

Od premiery debiutu w składzie zaszła jedna zmiana – nowym gitarzystą został Zoltan Saurus, który zastąpił Nicka Rifle’a. W sferze gitarowych partii Zoltan i Criss postawili na energię oraz klasyczne rozwiązania. Efekt? Imponujący. To prawdziwa uczta dla fanów tradycyjnego brzmienia. Ogromnym atutem zespołu pozostaje również wokalista Phill T. Lung, którego charyzma i charakterystyczna maniera śpiewu dodają muzyce drapieżności i autentycznego, speedmetalowego klimatu.

Na osobne uznanie zasługują klimatyczna okładka i soczyste, analogowe brzmienie, przywołujące ducha płyt z lat 80. Całość to czterdzieści minut heavy/speed metalu w najlepszym wydaniu – zespół emanuje pasją i szczerym uwielbieniem dla klasyki gatunku.

Już tytułowy utwór „Fossilized” stanowi hołd dla złotej ery speed metalu, pełen charakterystycznych riffów i nostalgicznego klimatu. Jeszcze więcej pomysłowości i heavy metalowego pazura znajdziemy w „Spinosaurus” – to numer kipiący energią i popisami gitarzystów, wspierany przez dynamiczną sekcję rytmiczną.

Szybki i rozpędzony „Living for the Riff” zachwyca świeżością i pełnymi finezji solówkami, które sprawiają, że trudno usiedzieć w miejscu. Nieco cięższy i bardziej toporny „Bitter Leaf” wprowadza odrobinę urozmaicenia, zachowując jednak charakterystyczną dla zespołu energię.

Melodyjny i pozytywnie zakręcony „X-Celerator” ponownie oddaje esencję speed metalu, a pełen werwy „Down the Dragon” ukazuje pełnię potencjału Ultra Raptor. Nieco mniej przekonujący wydaje się „Face the Challenge”, w którym pojawia się lekko hardrockowy posmak, nie do końca współgrający z resztą materiału.

Debiut był prawdziwym ciosem – energicznym i bezkompromisowym. Drugi album, choć utrzymany w podobnej stylistyce i pełen emocji, wydaje się odrobinę słabszy. Mimo to „Fossilized” pozostaje znakomitą porcją klasycznego heavy/speed metalu, którą każdy fan gatunku powinien poznać.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 5 października 2025

DARK TRIBE - Forgotten Reveries (2025)

W tym roku Labÿrinth po raz kolejny udowodnił, jak piękny potrafi być progresywny power metal. Ich albumy to czysta perfekcja – znakomita mieszanka przebojowości, technicznej precyzji i drapieżnego pazura. Motywy są pomysłowe, pełne emocji i pasji. W ich ślady poszedł francuski Dark Tribe, który już 21 listopada, nakładem Bakerteam Records, wyda swój czwarty album studyjny zatytułowany Forgotten Reveries.
To pozycja obowiązkowa dla miłośników Labÿrinth, Vision Divine, Adagio czy Symphony X.

Cieszy fakt, że skład zespołu pozostał bez zmian. Swoim głosem wciąż zachwyca Anthony Agnello – wokalista o niezwykłej charyzmie i technice, potrafiący budować napięcie i nadawać utworom przebojowego charakteru. To bez wątpienia głos z najwyższej półki. Sekcja rytmiczna imponuje energią i precyzją, a Loïc Manuello po raz kolejny pokazuje, że potrafi tworzyć pomysłowe, wciągające riffy i solówki. Każdy z muzyków wnosi tu coś wyjątkowego – słychać doświadczenie, talent i pełne zaangażowanie.

Dark Tribe zadbał o klimatyczną okładkę, mocne brzmienie i dojrzałą produkcję. Materiał jest spójny, przemyślany i niezwykle dopracowany. Album zawiera 11 utworów o łącznym czasie 51 minut. Otwiera go krótkie, nastrojowe intro, po którym następuje zadziorny i pełen nowoczesnych smaczków “I Walk Alone” – od pierwszych dźwięków wiadomo, że to płyta z najwyższej półki. Ta podniosłość i drapieżność robią ogromne wrażenie.

Uwagę przykuwa również nastrojowy i mroczny “The Fallen World”, w którym można całkowicie odpłynąć w gęstej, emocjonalnej atmosferze. “Sicilian Danza” to z kolei kompozycja bardziej stonowana, podniosła i niezwykle ekspresyjna – doskonały przykład dbałości zespołu o ładunek emocjonalny i oryginalne motywy muzyczne.
Dla fanów klasycznego, europejskiego power metalu w duchu Helloween czy Gamma Ray przygotowano prawdziwą petardę – “Ghost Memories”, pełen energii, szybkości i melodyjnych refrenów.

Nie zabrakło też chwili oddechu – rockowa ballada “Eden and Eclipse” zachwyca lekkością i finezją, pokazując bardziej liryczne oblicze zespołu. To jeden z najpiękniejszych momentów płyty. Warto również zwrócić uwagę na “Reality”, który wnosi hardrockową świeżość i naturalność – słychać tu swobodę i radość grania.

Więcej progresywnego power metalu dostarczają “Mornings of Fear” i “Son of Illusion”. Pierwszy z nich to sześciominutowa podróż przez złożone struktury i emocjonalne kulminacje, drugi – spokojniejsze, refleksyjne zakończenie albumu, które idealnie domyka całość.

Dark Tribe jest w znakomitej formie. Forgotten Reveries to płyta dojrzała, przemyślana i pełna emocji. Znajdziemy tu pomysłowe riffy, ciekawie poprowadzone melodie i doskonałe wykonanie. Może brakuje kilku prawdziwych hitów i mocniejszego power metalowego „kopa”, ale całość robi ogromne wrażenie. To album, który z pewnością zachwyci niejednego fana progresywnego i melodyjnego metalu.
Zdecydowanie warto poznać.

Ocena 8.5/10

sobota, 4 października 2025

SUOTANA - Ounas II (2025)


 

W 2023 roku moje serce skradł fiński zespół Suotana oraz ich znakomity album "Ounas". Była to prawdziwa dawka klimatycznego, melodyjnego death metalu z wyraźnymi wpływami Kalmah czy Wintersun. Teraz, po dwóch latach, formacja powraca z drugą częścią tej opowieści. Płyta, która ukazała się 29 sierpnia nakładem Reaper Entertainment, stanowi naturalną kontynuację poprzedniego wydawnictwa – to prawdziwa uczta dla fanów tego rodzaju grania.


Już od pierwszych dźwięków czuć mroczny klimat, który doskonale oddaje również okładka albumu. Zespół potrafi to wykorzystać – to prawdziwi fachowcy w swoim gatunku, doskonale świadomi, jak budować nastrój i tworzyć zapadające w pamięć melodie oraz chwytliwe motywy gitarowe. Tutaj nie ma miejsca na nudę – Suotana potrafi zarówno przyspieszyć tempo, jak i zaserwować agresywne, pełne energii partie gitar.


Na pierwszy plan wysuwa się Tuomo Marttinen – charyzmatyczny wokalista, który potrafi połączyć agresję z melodyjnością, zachowując przy tym przebojowy charakter. Już po kilku sekundach wiadomo, że mamy do czynienia z esencją melodyjnego death metalu. Za gitarowe szaleństwa odpowiada duet Ville i Pasi, który dba o atmosferę, emocjonalny ładunek i pełne ekspresji solówki. Całość dopełnia mocne, selektywne brzmienie i piękna oprawa graficzna – widać, że każdy detal został dopracowany z pasją.


Materiał po raz kolejny potwierdza ogromny talent i klasę zespołu. Album zawiera siedem utworów, w tym cover Children of Bodom – „Hatebreeder”, który wyszedł znakomicie. To doskonały hołd dla kapeli, która miała ogromny wpływ na styl i tożsamość Suotany.


Płytę otwiera klimatyczne intro „The Flood”, a zaraz po nim nadchodzi pełen energii i dzikości „Foreverland” – prawdziwy killer, imponujący dynamiką i przebojowością. W rozpędzonym „Winter Visions” łatwo wychwycić wpływy Kalmah – to dokładnie ten typ melodyjnego death metalu, za który kochamy fińską scenę. Band błyszczy tu pełnią swojego talentu. Kolejny cios to „Twilight Stream” – utwór pełen klimatu, tajemniczości i niesamowitych melodii. Refren natychmiast zapada w pamięć – to po prostu cudo!


Dalej czeka sześciominutowy „The Crowned King of Ancient Forest”, w którym dzieje się naprawdę wiele – momentami można wychwycić nawet echa Running Wild. Zwieńczeniem albumu jest monumentalny, dziesięciominutowy kolos „1473 Ounas” – epicki, rozbudowany i absolutnie wciągający. Nie sposób się przy nim nudzić – to kompozycja z rozmachem i duszą.


Po raz drugi Suotana całkowicie mnie zachwyciła. Zespół postawił na porywające melodie, potężne riffy i podniosły klimat. Z każdego utworu bije pasja, emocje i muzyczna dojrzałość. To melodyjny death metal z najwyższej półki – pełen energii, charakteru i finezji.


Ocena: 10/10

SLAVE KEEPER - Podwójna gra (2025)


 Polska scena heavy metalowa rośnie w siłę, a obserwowanie nowych zespołów, które zyskują coraz większe rzesze fanów, to czysta przyjemność. Jednym z najciekawszych przedstawicieli młodego pokolenia jest Slave Keeper – kapela, która od kilku lat konsekwentnie buduje swoją pozycję. Zespół działa od 2014 roku i ma już na koncie bardzo udany debiut, jednak widać wyraźnie, że nie zamierza spoczywać na laurach. Nowy album „Podwójna gra” to krok naprzód – dzieło dojrzalsze, bardziej różnorodne i dopracowane w każdym szczególe. Slave Keeper pokazuje, że jest w doskonałej formie i coraz śmielej sięga po najwyższe metalowe laury. To prawdziwa uczta dla miłośników klasycznego heavy metalu z nutą hard rocka.

Skład zespołu pozostał bez zmian, jednak słychać wyraźny rozwój muzyków i większą dojrzałość w podejściu do kompozycji. Marta Biernacka, wokalistka, prezentuje się pewniej niż kiedykolwiek – śpiewa z większą agresją, charyzmą i emocjonalną głębią. Potrafi budować klimat i nadaje całości przebojowego charakteru. Sekcja rytmiczna dodaje albumowi mocy i odpowiedniej dynamiki, a duet gitarowy Miećko/Jakubowicz imponuje zgraniem i pomysłowością. Choć panowie czerpią z klasycznych, sprawdzonych wzorców, to potrafią nadać im nowoczesne brzmienie i świeży charakter. Nie mamy tu więc „odgrzewanych kotletów”, lecz autorskie, szczere granie z pasją i pomysłem. Slave Keeper to muzyka prosto z serca – a to w metalu wciąż znaczy bardzo wiele.

Postęp widać na każdej płaszczyźnie. Brzmienie jest mocne, selektywne i pełne energii, a całości dodaje pazura. Na szczególne uznanie zasługuje okładka albumu – absolutne mistrzostwo świata, jedna z najciekawszych metalowych okładek roku 2025. Sam materiał również zachwyca – jest zróżnicowany, dopracowany i pełen emocji.

Album otwiera intro „Exilium”, które świetnie buduje napięcie i wprowadza w klimat płyty. Następnie dostajemy „Złudzenie” – rasowy, klasyczny heavy metalowy hit z riffami rodem z lat 80., który na długo zostaje w pamięci. „Beton i szkło” to z kolei utwór zadziorny, z lekkim hardrockowym zacięciem – brzmi świeżo i pokazuje, że zespół nie boi się eksperymentować.
Prawdziwe wrażenie robi „Jak Feniks” – marszowy, podniosły i mroczny numer, który rozwija się niczym opowieść i trzyma w napięciu przez pełne sześć minut. Nie zabrakło również szybszego „Przeciw sobie”, będącego ukłonem w stronę power metalu i klasycznych brzmień w stylu Iron Maiden.

Ballada „Cichy ból” to perła albumu – emocjonalna, pełna finezji i przepięknych solówek. Można doszukać się tu delikatnych nawiązań do kultowego „Child in Time” Deep Purple, co tylko dodaje jej uroku. Z kolei „Święty grzesznik” to melodyjny, oldschoolowy heavy metal w najlepszym wydaniu – szybki, przebojowy i z kapitalnym wokalem Marty.
W „Czekam światła dnia” słychać echa twórczości Ritchiego Blackmore’a, a „Biegnę” to energiczny, pełen mocy numer przywodzący na myśl wczesne lata Iron Maiden. Finał zapewnia „Ostatni walc” – ponad ośmiominutowa, nastrojowa kompozycja o nieco progresywnym charakterze, będąca doskonałym zwieńczeniem płyty.

51 minut z muzyką Slave Keeper mija błyskawicznie. To materiał pełen pasji, energii i pomysłowości. Młody, ambitny i utalentowany zespół udowadnia, że także w Polsce można nagrać znakomitą płytę z kręgu heavy metalu i hard rocka.
Jestem oczarowany i z niecierpliwością czekam na kolejne wydawnictwa grupy.

Ocena: 9/10

czwartek, 2 października 2025

SOLICITOR - Enemy in Mirrors (2025)


 Debiut Solicitor z 2020 roku rzeczywiście „rozwalił system” i udowodnił, że w świecie heavy metalu z kobiecym wokalem wciąż jest przestrzeń na świeże pomysły i efektowne granie. Spectral Devastation była albumem niemal perfekcyjnym, a teraz – po pięciu latach – zespół powraca z drugim studyjnym wydawnictwem zatytułowanym Enemy in Mirrors. Płyta ukazała się 19 września i utrzymana jest w stylistyce heavy/speed metalu. Niestety, tym razem nie udało się powtórzyć magii debiutu.

Nowy materiał utracił przebojowość i ten błysk geniuszu, który towarzyszył pierwszej płycie. Mimo to wciąż jest to pozycja warta uwagi dla maniaków klasycznego grania. Ogromnym atutem pozostaje charyzmatyczny wokal Amy Lee Carlson, nadający całości mrocznego, oldschoolowego klimatu rodem z lat 80. Jej ekspresja i drapieżność odgrywają kluczową rolę w odbiorze albumu. Równie dobrze prezentuje się gitarowy duet Vogan/Fry, stawiający na tradycyjne zagrywki i klasyczne riffy. Nie ma tu jednak ani elementu zaskoczenia, ani szczególnej świeżości – to po prostu solidne granie w duchu Satan’s Host czy Metal Church.

Z całego materiału najbardziej wyróżnia się dynamiczny „Paralysis”, w którym zespół pokazuje swój pełen potencjał. Echa thrash metalu można usłyszeć w bardziej agresywnym „Iron Wolves of War” – kawałku, który idealnie udowadnia, że w Solicitorze drzemie wciąż spory zapas energii. Więcej mroku i atmosfery lat 80. przynosi stonowany „Spellbound Mist” – utwór klimatyczny, choć nie do końca dopracowany i pozbawiony ostatecznego szlifu. Jednym z najmocniejszych punktów albumu jest speedmetalowy „We who Remains”, imponujący energią i potężnym riffem. Dobrze wypada także melodyjny „Fallen Angel”, jednak mimo wysokiej jakości poszczególnych numerów, żaden z nich nie dorównuje utworom z debiutu.

Do samego końca dostajemy solidną dawkę heavy/speed metalu – ale i niewiele więcej. Choć zespół pozostał ten sam, muzyka straciła część swojej świeżości, stając się jednowymiarowa i miejscami monotonna. Album jest poprawny, technicznie dopracowany, lecz brakuje mu prawdziwej iskry i odważniejszych aranżacyjnych pomysłów.

Ocena: 6,5/10

środa, 1 października 2025

CONDITION CRITICAL -Degeneration Chamber (2025)


 Po dziewięciu latach milczenia z nowym albumem powraca amerykańska formacja Condition Critical. Degeneration Chamber to trzeci krążek w dorobku zespołu działającego od 2010 roku. Grupa serwuje bezkompromisowy thrash metal w duchu Slayera, Warbringera czy Vio-lence. Album ukazał się 5 września i z pewnością przypadnie do gustu fanom klasycznego, agresywnego grania.


Warto podkreślić, że do składu powrócił kluczowy muzyk – Ryan Taylor. To właśnie jego charakterystyczny głos, charyzma i nieokiełznana agresja napędzają Condition Critical. Dobrze wypada również współpraca Taylora z Ryanem Barhoum, którzy stawiają na sprawdzone rozwiązania i klasyczne schematy gatunku. Choć nie znajdziemy tu większej świeżości, to sprawdzone thrashowe patenty wciąż działają i potrafią dostarczyć solidnej dawki energii.


Ogromnym plusem jest klimatyczna okładka oraz brzmienie ostre niczym brzytwa. Sam materiał prezentuje się rzetelnie i jest po prostu przyjemny w odbiorze. Już otwieracz, „Wretched Aggression”, stanowi mocny akcent – to hołd dla thrash metalu lat 90., w którym słychać echa Slayera czy Exodus. Potężny riff atakuje z pełną mocą w „Deconstructive Horrors”, kipiącym energią i przebojowością – właśnie tutaj pomysłowa partia gitarowa gra pierwsze skrzypce.


Na dalszym etapie albumu uwagę zwraca bardziej heavy metalowy „Postmortal Simulation”, gdzie zespół umiejętnie bawi się konwencją i udowadnia swoje umiejętności. Równie dopracowany jest „Incubation Disposal” – kompozycja wolniejsza, bardziej stonowana, ale technicznie dopieszczona. Z kolei rozpędzony „Cryonic Intestinal Preservation” to prawdziwy popis gitarowej wirtuozerii – thrash w najczystszej postaci. Podobne emocje wywołuje „Excarnation”, które dobitnie pokazuje, na co stać Condition Critical.


Nie znajdziemy tu rewolucji – zespół opiera swoją muzykę na znanych schematach i klasycznych rozwiązaniach, co czyni materiał wtórnym. Mimo to daje on mnóstwo frajdy, a Degeneration Chamber można traktować jako podręcznikowy przykład, jak grać rasowy thrash metal zakorzeniony w latach 90. Satysfakcja gwarantowana.


Ocena: 8/10

poniedziałek, 29 września 2025

THEM - Psychedelic enigma (2025)


 W oczekiwaniu na nowe dzieło Kinga Diamonda, warto sięgnąć po twórczość zespołu Them, który od lat dostarcza fanom solidnej dawki horror heavy metalu. Często ich muzyka przywołuje skojarzenia z dokonaniami Kinga – nie tylko ze względu na mroczną tematykę, ale także umiejętność budowania napięcia i kreowania złowrogiego klimatu. Zarówno Fear City, jak i Return to the Hemmersmoor udowodniły, że Them doskonale wie, jak nagrać intrygujący album przesycony atmosferą grozy.


24 października, nakładem Steamhammer, ukaże się ich piąty album studyjny, zatytułowany Psychedelic Enigma. Niestety tym razem zespół zawodzi. Gdzieś po drodze zagubił swój charakter i muzyczną tożsamość. Brakuje tu gęstego klimatu, ostrych riffów i wciągających melodii – całość sprawia wrażenie nijakiej i pozbawionej wcześniejszej kreatywności. Przebrnięcie przez materiał bywa męczące, a fakt, że skład zespołu pozostał niezmieniony, wcale nie ratuje sytuacji. Duet gitarowy Urlich/Johansson próbuje eksperymentować i dostarczyć ciekawych pomysłów, jednak efekt jest często chaotyczny i mało porywający. Nawet wokal KK Fossora na dłuższą metę staje się nużący.


Na płycie znajdziemy rozpędzony Catatonia, który – poza szybkim tempem – niewiele ma do zaoferowania. W podobnej stylistyce utrzymany jest Evil Dead, będący przykładem zadziornego heavy/power metalu, ale zagranego bez większego polotu. Remember to Die flirtuje z elementami rapu, próbując brzmieć agresywnie i nowocześnie, lecz efekt wypada dość wymuszenie. Trochę lepiej prezentuje się melodyjny Silent Room, choć i on nie zachwyca. Najciekawszym momentem albumu jest rozbudowany Electric Church, który potrafi zaskoczyć chwytliwymi fragmentami, choć wydaje się zbyt rozwleczony. Podobny problem dotyczy ośmiominutowego Troubled Minds, które zamiast budować dramaturgię, nuży rozwlekłą formą.


Do tej pory Them konsekwentnie utrzymywał wysoki poziom i skutecznie wypełniał pustkę po milczącym Kingu Diamondzie. Niestety w 2025 roku zespół brzmi jak własna karykatura – gdzieś utracił blask i unikalną tożsamość. Psychedelic Enigma to niestety jedno z największych rozczarowań tego roku.


Ocena: 3,5/10


niedziela, 28 września 2025

JET JAGUAR - Severance (2025)

 


Po dziś dzień z dużą sympatią wspominam debiut meksykańskiej formacji Jet Jaguar. Endless Nights z 2020 roku to album dopracowany w każdym calu – pełen energii, przebojowy i doskonale oddający ducha nurtu NWOTHM, nawiązując jednocześnie do dokonań zespołów pokroju Skull Fist czy Enforcer.


Niestety, w ciągu ostatnich pięciu lat skład zespołu uległ zmianie. Z grupą pożegnali się gitarzysta Sergio oraz wokalista Maxx. Do zespołu dołączyli natomiast Ariyuki Arce w roli gitarzysty oraz Raiden Lozenthall, który objął funkcję wokalisty i jednocześnie drugiego gitarzysty. W tym odświeżonym składzie Jet Jaguar nagrał swój drugi album – Severance, którego premiera miała miejsce 24 października nakładem wytwórni Steamhammer.


Pod względem stylu muzycznego obyło się bez większych zaskoczeń – zespół nadal podąża dobrze znaną ścieżką. Niestety, zmiany personalne odbiły się na jakości materiału. Album jest mniej przebojowy i mniej agresywny, a gdzieś po drodze ulotniła się świeżość i ten wyjątkowy blask, który cechował debiut. Duet gitarowy Lozenthall/Arce stawia na proste, sprawdzone patenty i choć starają się jak mogą, nie udaje im się dorównać poziomowi pierwszego krążka. Spadek formy jest wyraźnie słyszalny i trudno go zignorować.


Na plus należy jednak zaliczyć Raidena – jego głos ma ciekawą barwę i świetnie pasuje do charakteru Jet Jaguar. Ma odpowiednie predyspozycje do bycia charyzmatycznym frontmanem. Niestety problem leży głównie w warstwie kompozycyjnej i aranżacyjnej – nie wszystkie utwory brzmią przekonująco i spójnie.


Produkcja zasługuje na pochwałę – brzmienie jest soczyste i nowoczesne, a okładka cieszy oko. Sama zawartość również potrafi dostarczyć sporo frajdy. Otwierający album Eternal Light to prawdziwa petarda i dowód na to, że Jet Jaguar wciąż potrafi grać rasowy, przebojowy NWOTHM. Następujący po nim Mach 10 to kolejny mocny punkt płyty, napędzany energetyczną, niemal speedmetalową motoryką. Nieco słabiej wypada Fool’s Paradise, w którym wyraźnie czuć hardrockowe naleciałości – podobnie jak w tytułowym Severance. Z kolei Disposable Minds i Evil Within to ukłon w stronę mroczniejszego, bardziej topornego grania.


Jet Jaguar miał znakomity start – ich debiut zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Drugi album niestety nie spełnia tych samych oczekiwań. Choć znajdziemy tu ciekawy wokal i kilka naprawdę udanych kompozycji, całość sprawia wrażenie nieco mniej inspirującej i mniej pomysłowej. Szkoda – potencjał wciąż jest, ale tym razem zabrakło materiału na naprawdę mocny krążek.


Ocena: 6/10

sobota, 27 września 2025

CREATURES - Creatures II (2025)


Gdyby połączyć elementy charakterystyczne dla Judas Priest, Dokken, Ratt czy Skull Fist, otrzymalibyśmy brzmienie zbliżone do tego, co prezentuje brazylijski zespół Creatures. Grupa działa od 2019 roku i już na debiutanckim albumie udowodniła, że świetnie odnajduje się w mieszance hard rocka i heavy metalu. Teraz, po czterech latach, powraca z drugim krążkiem studyjnym zatytułowanym „Creatures II”, który ukaże się 14 listopada nakładem wytwórni High Roller Records.


Creatures pokazuje, że także w Brazylii mogą powstawać zespoły czerpiące z klasycznych wzorców rockowo-metalowych. Muzycy udowadniają, że można sięgnąć po sprawdzone rozwiązania rodem z lat 80., a jednocześnie zachować świeże, pełne energii brzmienie. Stawiają na proste, ale chwytliwe riffy gitarowe oraz dużą dawkę melodyjności. Od 2021 roku skład zespołu uległ zmianie – z pierwotnej obsady pozostał gitarzysta Mateus Cantalaeno (znany również z Icon of Sin). Nowym perkusistą został CJ Dubiella, również kojarzony z Icon of Sin, zaś sekcję rytmiczną dopełnił basista Ricke Nunes. Wokalne obowiązki przejął Marc Brito.


Na płycie znajdziemy sporo klasycznych, dobrze znanych motywów. Nie ma tu może wielkiej oryginalności, ale słychać, że zespół stawia przede wszystkim na dobrą zabawę i energię. Szkoda jedynie, że pomimo solidnego warsztatu muzyków brakuje nieco konsekwencji i utworów, które mogłyby całkowicie „zmiatać” ze sceny.


Zawartość albumu jednak potrafi dostarczyć wielu przyjemnych momentów. Na wyróżnienie zasługuje przebojowy i oldschoolowy „Devil in Disguise”, którego chwytliwy riff i ciekawe przejścia sprawiają, że nie ma tu miejsca na nudę. Kreatywność Mateusa błyszczy w melodyjnym „Night of the Ritual”, przywodzącym na myśl czasy Icon of Sin czy Iron Maiden – to świetny kandydat na koncertowy hit i bardzo mocny początek płyty. Zadziorny „Beware the Creatures” to hard rock w najczystszej postaci, natomiast „Dreams” wnosi nieco mrocznego, tajemniczego klimatu w stylu Judas Priest. „Queen of Death” to szybszy, energiczny kawałek stanowiący hołd dla heavy metalu lat 80. Z kolei „Danger” przenosi słuchacza w czasy klasycznego hard rocka, przypominając o dokonaniach takich zespołów jak Dokken. Najdłuższym utworem jest „Path of the Night”, który rozwija się w ciekawy sposób i stanowi godne zwieńczenie albumu.


Creatures ponownie udowadnia, że potrafi dostarczyć solidną dawkę muzyki inspirowanej złotą erą heavy metalu. Choć nie jest to zespół z absolutnej czołówki gatunku, ich pasja, rzetelność i miłość do lat 80. owocują bardzo udanym albumem. Krążek słucha się z przyjemnością, a kilka kompozycji ma potencjał, by na dłużej zagościć w pamięci słuchacza.


Ocena: 7/10

piątek, 26 września 2025

RISEN ATLANTIS - Power to the past (2025)


 Kiedy ukaże się nowy album Gamma Ray – tego nikt nie wie. Ciekawi mnie jednak, czy Kai Hansen pozostanie jedynym wokalistą zespołu, czy może całkowicie przekaże pałeczkę Frankowi Beckowi. Beck bez wątpienia potrafi śpiewać, choć brakuje mu nieco charyzmy Hansena. Póki jednak czekamy na nowe wydawnictwo Gamma Ray, warto sięgnąć po projekt muzyczny Franka Becka – Risen Atlantis. Ich debiutancki album, zatytułowany "Power to the Past", ukazał się 26 września nakładem wytwórni Frontiers Records.


Frank Beck prezentuje się na nim z bardzo dobrej strony, idealnie odnajdując się w stylistyce heavy/power metalu. Potrafi zaśpiewać z agresją i pasją, a momentami przywodzi na myśl Herbiego Langhansa oraz dokonania zespołu Sinbreed. Pod względem brzmienia Risen Atlantis czerpie garściami z Gamma Ray i Primal Fear. W składzie zespołu obok Becka znajdziemy gitarzystę Bretta Jonesa oraz Alessandra Del Vecchio – legendę Frontiers Records – który odpowiada nie tylko za gitary, ale również za klawisze, bas i warstwę kompozytorską. Za perkusję odpowiada Mirko De Maio. Doświadczenie muzyków wyraźnie słychać – materiał jest spójny, przemyślany i solidny.


Album zawiera 11 utworów, które w większości dostarczają sporo radości ze słuchania. Otwiera go szybki i agresywny "Forever Spoken", będący mieszanką Sinbreed i Gamma Ray – idealny kandydat na koncertowy przebój. Następnie otrzymujemy melodyjny i pomysłowy "Glory for the Grave", który wprowadza nieco rycerskiego klimatu i przywołuje na myśl twórczość Astral Doors. Z kolei "Legacy Divine" charakteryzuje się mocnym riffem, mroczniejszą atmosferą i wyraźnymi inspiracjami Primal Fear. Aranżacja jest dopracowana, a motyw przewodni – wyjątkowo chwytliwy.


Na płycie znalazło się także miejsce na bardziej hardrockowe brzmienia, czego przykładem jest klimatyczny "Mystic Maze" z podniosłym refrenem. Nieco słabiej wypada jednak nijaki "Trapped in Heaven", w którym dominują rockowe elementy, przez co całość traci na wyrazistości. Power metalowy pazur wraca jednak w energicznym "Lost in Time" – to przebojowy i melodyjny kawałek, silnie inspirowany twórczością Gamma Ray, jeden z najlepszych momentów na albumie.


Tytułowy "Power to the Past" jest kolejnym rasowym hitem – pełnym energii i znakomitych wokali Becka. Brawa należą się za przemyślaną aranżację i świetne wykonanie. Album zamyka udany i zadziorny "Wrong Destiny", w którym ponownie doskonale wyważono elementy heavy i power metalu. To finał, który pozostawia słuchacza w bardzo dobrym nastroju.


Frank Beck od lat wspiera Kaia Hansena na koncertach Gamma Ray, ale dotąd nie miał okazji w pełni zaprezentować swojego talentu w studiu. Tutaj pokazuje, że jest znakomitym wokalistą, świetnie pasującym do power metalowej estetyki. Z przyjemnością usłyszałbym nowy album Gamma Ray z jego udziałem – najlepiej w duecie z Hansenem. A póki co, z czystym sumieniem polecam debiut Risen Atlantis.


Ocena: 7,5/10

czwartek, 25 września 2025

FINAL FORTUNE - Resurrected (2025)


 

Uwielbiam niemiecką scenę metalową i staram się być na bieżąco z nowościami, które się tam pojawiają. 13 września ukazał się debiutancki album Final Fortune zatytułowany Resurrected. Zespół istnieje już od 2013 roku, lecz dopiero teraz udało mu się zaprezentować pełnoprawny longplay – i to od razu w wielkim stylu. Krążek jest wyraźnym ukłonem w stronę klasycznego heavy metalu, z nutą speed metalu i hard rocka. Inspiracje latami 80. słychać tu na każdym kroku – pobrzmiewają echa Warlock, Steelover, a nawet Iron Maiden czy Judas Priest. Jedno jest pewne: tej płyty absolutnie nie można zignorować.


Na uwagę zasługuje już sama okładka – komiksowa, pełna klimatu, przywodząca na myśl film Re-Animator, który swego czasu królował w wypożyczalniach kaset VHS. Idealnie współgra to z zawartością albumu i stylistyką grupy. Final Fortune to przede wszystkim charyzmatyczny i klimatyczny wokal Johna. Nie imponuje techniką, ale nadrabia pasją i autentyczną miłością do heavy metalu. Dodaje całości energii i drapieżności. Duet gitarowy Joe i Jörg radzi sobie znakomicie – serwując mieszankę heavy metalu, hard rocka i speed metalu. Panowie stawiają na klasyczne zagrywki, przebojowość i chwytliwe riffy. Może nie odkrywają nowych lądów, ale słuchanie sprawia ogromną frajdę. W szybszym, bardziej dynamicznym graniu kapela wypada wręcz rewelacyjnie.


Album trwa 50 minut i oferuje spory wachlarz nastrojów. Już otwierający go „Hunt for Gold” to mocne uderzenie – energetyczne, pełne pazura i przebojowości, z wyraźnym klimatem lat 80. To kawałek, który natychmiast wpada w ucho. Z kolei melodyjny „Learn to Fly” przywołuje skojarzenia z Judas Priest czy Heavy Load. To rasowy hit, pokazujący najbardziej przebojowe oblicze zespołu. Najdłuższy, siedmiominutowy „Never Surrender” imponuje mocnym riffem, szybszym tempem i ciekawymi przejściami – kolejny numer, który zostaje w pamięci na długo.


Lekko i nastrojowo rozpoczyna się „Lying”, początkowo sprawiający wrażenie ballady. Z czasem jednak utwór nabiera mocy i pazura. „Electric Lover” to z kolei ukłon w stronę Scorpions czy Dokken – klasyczny hard rock w najlepszym wydaniu. Stylistykę speedmetalową otrzymujemy w rozpędzonym „Fight for Freedom”, gdzie prosty, nośny motyw i chwytliwy refren oddają hołd latom 80. Podobnie „Suicide Attack” – szybki, energetyczny, zagrany z pasją, pełen radości czerpanej z grania. Na finał dostajemy przebojowy, pełen oldschoolowych smaczków „Crying in the Night” – kawałek, który świetnie buja i udowadnia, że zespół potrafi błysnąć pomysłowością.


Final Fortune pokazuje niemiecką precyzję i dbałość o detale – od produkcji, przez kompozycje, po klimat całości. Choć konkurencja wśród młodych zespołów nurtu NWOTHM jest ogromna, formacja z Niemiec udowadnia, że potrafi się wyróżnić i dostarczyć album pełen hitów. To świetny początek kariery i mam nadzieję, że to dopiero zapowiedź kolejnych znakomitych wydawnictw.


Ocena: 8/10


środa, 24 września 2025

TEZZA F - Echoes from the Winter silence (2025)

 


Włoski muzyk Fillipo Tezza powraca z nowym albumem. Jeszcze niedawno mogliśmy delektować się krążkiem "Key to Your Kingdom" z 2024 roku, a już doczekaliśmy się jego czwartej płyty studyjnej zatytułowanej "Echoes from the Winter Silence". Album ukazał się 19 września nakładem Elevate Records. W dalszym ciągu mamy do czynienia z radosnym power metalem w duchu Helloween, Sonata Arctica czy Insania.


Poprzedni album był solidny, lecz nie wniósł nic szczególnie nowego do gatunku. Najnowsze wydawnictwo jest naturalną kontynuacją "Key to Your Kingdom" – to rasowy europejski power metal w klimacie lat 90., ale Fillipo wciąż nie potrafi przebić się ponad poziom solidnego rzemiosła. Całość słucha się przyjemnie, choć brakuje tu elementu zaskoczenia czy efektu „wow”. Należy jednak pochwalić, że jako jednoosobowy projekt Tezza radzi sobie naprawdę dobrze – jest nie tylko kompozytorem i instrumentalistą, lecz także całkiem przyzwoitym wokalistą, który stara się dorównać ikonom gatunku. Partie gitarowe są poprawne i klasyczne, choć momentami przewidywalne i nieco wyświechtane.


Album składa się z ośmiu utworów. Już na otwarcie dostajemy energetyczny "For a New Hope", który brzmi niczym hołd dla wczesnego Helloween – szybko, radośnie i bardzo przebojowo. Świetnym riffem wyróżnia się "The Shining Path", jeden z ciekawszych fragmentów płyty. Chwytliwy motyw przewodni i brzmienie w stylu Gamma Ray z lat 90. sprawiają, że utwór zapada w pamięć. "One Last Sacrifice" to dynamiczna, wielowątkowa kompozycja z interesującymi przejściami i dopracowanymi partiami gitar. Instrumentalny "Tides of War" wypada znakomicie i stanowi miły przerywnik. Nieco mniej porywa ballada "This Journey Begins", przy której wkrada się odrobina nudy. Dużo więcej energii ma rozpędzony "Sacred Fire". Finał płyty to prawdziwa uczta dla fanów power metalu – czternastominutowy "Winter of Souls" to rozbudowana, epicka suita, w której dzieje się naprawdę dużo. Tezza stara się zaskoczyć słuchacza rozbudowaną strukturą i wielowarstwowością kompozycji, co sprawia, że jest to idealne zwieńczenie albumu.


Fillipo Tezza nagrał album solidny i spójny, ale wciąż daleki od najwyższego poziomu. Brakuje mu świeżych pomysłów na riffy i bardziej oryginalnych motywów gitarowych – większość jest poprawna, lecz przewidywalna. Mimo to całość słucha się z przyjemnością, a fani gatunku z pewnością znajdą tu wiele radości.


Ocena: 6/10

wtorek, 23 września 2025

SPEED QUEEN - ...With a bang! (2025)


 W latach 80 scenę metalowa zasypywały płyty wysuwane przez belgijska wytwórnie Mausoleum i ile świetnych płyt można było odnaleźć i wiele belgijskich kapel potrafiło skraść serce. W dzisiejszych czasach raz na jakiś czas coś ciekawego zrodzi się w Belgii. Wycieczkę do tamtych czasów i złotych lat Mausoleum i takich kapel jak faithful breath, steelover czy crossfire zabiera nas formacja speed Queen. Działają od 2014 r i idą w ślady riot city, enforcer czy stallion. 5 września wydali debiutancki album "...with a bang!".  


Lata 80 już dawno za nami i nie powrócą, ale miło że jest sporo kapel która starają się nam przypomnieć klimat tamtych zespołów czy płyt. Speed Queen to band, którzy tworzą muzycy z pasją i umiejętnościami. Panowie potrafią grać dynamicznie, zadziorne z pasją i dbałością o detale. Niby formuła znana i nie ma nic odkrywczego, ale dużo frajdy dostarczają. Sekcja rytmiczna stoi na straży dynamiki i energii. Wokalista Thomas Kenis odpowiada za klimat lat 80 i przebojowy charakter całości. Chodzący dynamit. Z kolei gitarzysta Andreas Stieglitz  serwuje nam wciągające i pełne finezji solówki i riffy. Nie ma nudy i cały czas się coś dzieje. 


Nie ma dłużyzn, tylko 40 minut czystej rozrywki. Zaczyna się tajemniczo, bo od intra "5678" i już zalatuje klimatem lat 80. Pierwszy killer to bez wątpienia rozpędzony "showdown" i to jest speed metal pełną gębą. Chwytliwy riff i łatwo wpadający w ucho refren i hicior gotowy.  Prosty i przebojowy jest też " I want it". Band pokazuje, że drzemie w nich ogromnych potencjał. Kawałek to przykład, że można grać prosty i pełen pomysłowości speed metal.  Echa iron maiden z lat 80 można uświadczyć w "eye to eye". Szkoda, że żelazna dziewica nie gra już w takim stylu. Echa "running free" iron maiden można wyłapać w "chasing ghosts" i brzmi to obłędnie. Takich hitów, takiego heavy metalu w stylu lat 80 nam trzeba. Bardzo fajnie buja "i walk Alone" i ta pozytywna energia sieje zniszczenie. Band daje czadu i można świetnie bawić się przy tym. Pomysłowy riff i nieco glamowy feeling napędza " skygazers". Band nie zatrzymuje się i dalej mamy kolejny speed metalowy killer w postaci "the World ends tonight" czy "fire" który wieńczy album w wielkim stylu.


Takich płyt w takim stylu jest pełno to fakt. Jest w czym wybierać, bo konkurencja silna. Speed Queen zasługuje na uwagę. Potrafią grać na wysokim stylu, tworzyć killery i hity. Przed nimi kariera stoi otworem i rodzi się nam prawdziwa gwiazda heavy/speed metalu. Zapewne jeszcze nie raz o nich usłyszymy. Gorąco polecam.


Ocena : 9/10

EVILCULT - Triumph of evil (2025)


 W 2023 roku brazylijski zespół Evilcult całkowicie skradł moje serce. To właśnie wtedy zaprezentowali swój drugi pełnometrażowy album, utrzymany w klimatach black/speed metalu. W ich muzyce można było odnaleźć echa wczesnego Running Wild, Kreatora, Venom czy Mercyful Fate. Teraz, po dwóch latach, powracają z nowym materiałem zatytułowanym "Triumph of Evil", który ukazał się 19 września nakładem Awakening Records. I znów nie zawiedli – nagrali album, który w pełni zasługuje na uwagę i uznanie.


Na przestrzeni ostatnich dwóch lat w składzie Evilcult zaszły pewne zmiany. W tym roku do zespołu dołączyli gitarzysta Hell Bordini oraz perkusista Fillipe Stress. Muzycznie jednak formacja pozostała wierna swojemu stylowi – nowi muzycy bez trudu odnaleźli się w mrocznej, energetycznej stylistyce grupy. Wciąż mamy do czynienia z mieszanką heavy, speed i black metalu – agresywną, przebojową i pełną ognia. To materiał, który słucha się z ogromną przyjemnością. Serce zespołu niezmiennie stanowi wokalista i gitarzysta Lucas – jego ostry, chropowaty i mroczny głos idealnie oddaje ducha black metalu. Album jest zwięzły i treściwy – trwa zaledwie 35 minut, ale to 35 minut intensywnej, bezkompromisowej jazdy prosto do celu.


Echa wczesnych płyt Running Wild słychać choćby w porywającym "Diabolical Alchemist" – gitarowe riffy, wokal i przemyślana aranżacja robią ogromne wrażenie, a solówki to prawdziwa uczta dla uszu. Można tu również wyłapać pewne wpływy Iron Maiden. Kolejny numer, "Midnight Ritual", jest równie szybki, melodyjny i doskonale oddaje styl Evilcult – to esencja ich speed/black metalowego brzmienia. Tytułowy "Triumph of Evil" kipi energią i chwytliwością, a momentami przywodzi na myśl wczesne dokonania Kreatora. Zespół nie zwalnia tempa, a "Satanic Revolution" to kolejna eksplozja mocy – kompozycja w duchu dawnych nagrań Running Wild.


Dla kontrastu, instrumentalny "Waves of Agony" wprowadza odrobinę spokoju i klimatycznej przestrzeni. Następny w kolejności "The Abyss" skręca lekko w stronę klasycznego heavy metalu, pokazując, że zespół potrafi elastycznie bawić się stylistyką. Na finał otrzymujemy pełen drapieżności "Warrior of Doom" oraz bardziej rozbudowany, epicki w charakterze "Endless Night", który doskonale zamyka album.


Evilcult, mimo zmian personalnych, nadal podąża własną drogą i robi to, co potrafi najlepiej – porywa słuchacza i serwuje materiał pełen energii oraz zapadających w pamięć melodii. To prawdziwa uczta dla fanów black/speed metalu.


Ocena: 9/10

poniedziałek, 22 września 2025

MORS PRINCIPIUM EST -Darkness Invisible (2025)


 26 września to dzień premiery 9 albumu studyjnego fińskiej formacji Mors Principium Est. To band znany wśród fanów melodyjnego death metalu i są na scenie od 1999r.  Stylem trochę przypominają scar symmetry , kalmah czy children of bodom. "Darkness invisible" to płyta skierowana do fanów tej grupy i maniaków melodyjnego death metalu.


Doświadczony zespół i jakoś można być bardziej spokojnym o jakość.  Mocnym atutem zespołu jest wokal Ville Vijanen. Zapewnia klimat i agresywność w muzyce Mors  principium Est. Sporo dobrej roboty robią gitarzyści i brawa dla Jori Haukio i Jakko Kółko. Stawiają na przebojowość, melodyjność i urozmaicenie. Dużo dobrego się dzieje i nie ma przynudzania. Każdy znajdzie coś dla siebie na nowym albumie.


Band zadbał o mocne i soczyste brzmienie, które potęguje wrażenia i o piękna szatę graficzną. Odpalając płytę dostajemy melodyjny " of death" i już czuć moc i potencjał tej ekipy. Rasowy killer, który rozwala system. Drugi kawałek to "venator", który ma chwytliwe partie klawiszowe i szykuje się nam kolejny hicior. Mocna rzecz. Troszkę zwalniamy w " monuments", który idzie w epickość i progresywność.  Kolejny killer to bez wątpienia dynamiczny " summoning the dark". Mamy jeszcze pełen agresji i rozmachu "Beyond the horizon" i brzmi to bezbłędnie. Band nie zwalnia tempa i " in sleep there is peace" to kolejna petarda. Melodyjny death metal pełną gębą. Końcówka płyty ma troszkę lekki przerost formy nad treścią. 


Mors principium Est powraca z naprawdę bardzo dobrym albumem w kategorii melodyjnego death metalu. Jest agresja, przebojowość i pomysłowość. Pozycja obowiązkowa dla fanów zespołu i miłośników melodyjnego death metalu. Band wciąż ma coś do powiedzenia w tej stylizacji.


Ocena : 8/10

niedziela, 21 września 2025

AETERNIA - Into the Golden Halls (2025)


 " Into the Golden Halls" to debiutancki album niemieckiej formacji Aeternia, który ukaże się 17 października nakładem Cruz Del Sur Music. Zespół działa od 2020 roku i ma na swoim koncie jedynie mini-album, jednak to właśnie pełnoprawny debiut pokazuje, jaki potencjał drzemie w tej kapeli i do czego jest zdolna. Warto dodać, że Aeternia powstała na gruzach formacji Daughters Desire.

Album skierowany jest do fanów takich zespołów jak Inner Wish czy Eternal Champion, choć słychać tu również inspiracje Dokken i Scorpions.

Na szczególne brawa zasługuje piękna, klimatyczna okładka – emanuje epickością i pomysłowością. Brzmienie płyty jest dopracowane i wyraźnie inspirowane latami 80. Aeternia to przede wszystkim znakomity, pełen ekspresji i zmysłowości wokal Daniele Gelsomino, który potrafi budować napięcie, wprowadzać epicki klimat i dostarczać heavy metalowej drapieżności. To właśnie on odgrywa kluczową rolę w zespole. Sekcja rytmiczna jest solidna i potrafi pozytywnie zaskoczyć, a duet gitarowy Donwitz i Kramer stawia na urozmaicone, klasyczne patenty, które świetnie się sprawdzają – nawet jeśli nie uniknięto drobnych niedociągnięć.

Materiał jest stosunkowo krótki – trwa zaledwie 33 minuty – ale za to nie ma w nim miejsca na nudę. Genialne wejście gitar w otwierającym "Ascending" natychmiast przykuwa uwagę – to prawdziwa power metalowa petarda. Potem następuje "Dragon’s Gaze", utrzymany w stylistyce heavy/power metalu. Mocny riff i szybkie tempo robią wrażenie i przywodzą na myśl twórczość Stormwarrior. Dynamiczne wejście perkusji w "Five Rode Forth" rozgrzewa zmysły – to kolejny energetyczny numer o rycerskiej tematyce. Marszowy "Trial by Fire and Walter" wprowadza lekko hardrockowy klimat i naprawdę dobrze „bujając” urozmaica album.

Zespół przyspiesza w "Forged in Fire", w którym łatwo dosłyszeć inspiracje Iron Maiden. To rasowy hit, który zostaje w pamięci na długo i potwierdza, że w Aeternii drzemie ogromny potencjał. Wolniejsze tempo, chwytliwy refren i hardrockowe zacięcie to atuty "The Descendant", natomiast "Lightbringer (Fall of Church)" ma wyraźnie oldschoolowy charakter i jest udanym urozmaiceniem całości. Na zakończenie dostajemy "Lay of Hildebrand", który idealnie spina album w jedną, spójną opowieść.

Aeternia zalicza bardzo udany debiut, w którym dominują klasyczne riffy i klimat lat 80. Zespół jest utalentowany i ma przed sobą przyszłość, która może wykraczać daleko poza niemiecką scenę metalową.

Ocena: 8/10

FIRMAMENT - For centuries Alive (2025)


 Na przełomie lat 2015–2022 działała niemiecka kapela Tension, która pozostawiła po sobie jeden album. Na jej gruzach narodził się zespół Firmament, stawiający sobie za cel granie klasycznego heavy metalu mocno zakorzenionego w tradycji lat 80., wyraźnie inspirowanego dokonaniami Iron Maiden czy Angel Witch. W ich muzyce pobrzmiewa też tajemniczość charakterystyczna dla Seven Sisters oraz melodyczne patenty rodem z Wytch Hazel.


19 września nakładem Dying Victims Productions ukazał się drugi album studyjny tej formacji – For Centuries Alive. To płyta z gatunku tych, których absolutnie nie wolno przegapić. Już sama baśniowa, pełna magii i detali okładka zachęca, by sięgnąć po krążek i zanurzyć się w muzycznym świecie Firmament.


Zespół postawił na klasyczne brzmienie, mocno odwołujące się do ducha lat 80. Centralną postacią pozostaje Marco Hermann – wokalista obdarzony ciekawą barwą głosu, świetną techniką i zdolnością do budowania napięcia. To on nadaje kompozycjom przebojowości i charakteru, czarując słuchacza od pierwszych dźwięków. Prostota aranżacji sprawia, że muzyka ma w sobie autentyczny urok i łatwo daje się pokochać.


Duet gitarowy Michalik/Meyer bezbłędnie wywiązuje się ze swoich obowiązków, dostarczając słuchaczom masy chwytliwych melodii i porywających zagrywek. Choć na pozór nie ma tu nic odkrywczego, całość brzmi znakomicie i wciąga bez reszty. To właśnie oldschoolowy charakter jest największym atutem Firmament.


Album otwiera lekkie, melodyjne intro Solarion’s Wake, które od razu przywołuje ducha zapomnianego nieco nurtu NWOBHM. Te skojarzenia podsyca Pulsar – pełen dynamiki, przebojowy kawałek przypominający najlepsze czasy Iron Maiden. Podobnie działa energiczny A Legend of the Fall, emanujący świeżością i szybkością, będący ukłonem w stronę lat 80.


Kolejny utwór, Swear by the Moon, przemyca hardrockowe naleciałości i świetnie buja, a jednym z najmocniejszych punktów albumu jest zadziorny i pomysłowy Brother of Sleep, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na debiucie Iron Maiden. Kapitalnie wypada również przebojowy Starbeast, kipiący energią, oraz zamykający album The Empress and the Founding – kompozycja klimatyczna, odwołująca się bardziej do stylistyki lat 70.


Firmament daje jasny sygnał: to zespół, z którym trzeba się liczyć. Stawiają na klimat, chwytliwość i klasyczne rozwiązania, które urzekają swoją autentycznością. Jeśli kochacie NWOBHM – tego albumu absolutnie nie możecie przeoczyć.


Ocena: 8,5/10


sobota, 20 września 2025

VOID -Forbidden Morals (2025)




 Powoli, małymi krokami, amerykański zespół Void umacnia swoją pozycję na scenie metalowej. To kapela młodego pokolenia, głodna sukcesu i konsekwentnie dążąca do celu. Działają od 2019 roku, a na koncie mają już dwa albumy, które w tak krótkim czasie udowodniły, że stać ich na naprawdę wiele. Void potrafi postawić na pomysłowość, mroczny klimat i jednocześnie oddać hołd takim legendom jak Forbidden, Testament czy Annihilator. To thrash/speed metal z wyraźną nutą heavy metalu rodem z lat 80.


Drugi album, "Forbidden Morals", ukazał się 29 sierpnia nakładem Shadows Kingdom Records i jest jedną z najważniejszych premier thrash metalowych roku 2025. Już na pierwszy rzut oka uwagę przyciąga klimatyczna, sugestywna okładka – aż chce się mieć ten winyl w swojej kolekcji. Do tego dochodzi ostre jak brzytwa, perfekcyjnie zrealizowane brzmienie. Płyta emanuje mocą i podkreśla talent muzyków.


Styl Void opiera się na progresywnych rozwiązaniach thrashmetalowych, z dodatkiem melodyjności, agresji i świeżości, które sprawiają, że słuchacz nie ma prawa się nudzić. Zespół potrafi zaskoczyć – co zresztą nie dziwi, skoro w jego składzie są tak utalentowani muzycy. Warto wspomnieć, że w 2024 roku do zespołu dołączyli basista Blake Adams i gitarzysta Chris Braune. Sekcja gitarowa spisuje się znakomicie: mocarne riffy, świetnie zaplanowane przejścia i dbałość o melodyjność oraz przebojowość budzą prawdziwy podziw.


Największą atrakcją jest jednak wokal Jacksona – jego charakterystyczna maniera i technika robią ogromne wrażenie. To zdecydowanie właściwy człowiek na właściwym miejscu.


Mroczny klimat doskonale uchwycono w otwierającym album "A Curse", który wprowadza słuchacza w atmosferę grozy. Dalej zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Utwór tytułowy, "Forbidden Morals", to przykład pięknych przełamań i zmian tempa, utrzymany w stylistyce heavy/speed metalu, z elementami progresji i połamanych melodii. "Gateways of Stone" zaczyna się w klimacie klasycznego heavy metalu, by szybko przerodzić się w thrash/speed metalowy cios, pełen pasji i energii. Takie utwory, grane z miłością do lat 80. i 90., są zawsze w cenie.


"Judas Cradle" to prawdziwy koncertowy killer – buja, porywa i przywodzi na myśl najlepsze czasy heavy/power metalu. Gabe i Chris dają tu popis wirtuozerii gitarowej. W krótkim, intensywnym "Nine Blood Moons" zespół bawi się konwencją, wplatając skomplikowane motywy i złożone melodie, pokazując, że mają pomysł na własną tożsamość muzyczną.


Na płycie nie zabrakło również ballady – "By Silver Light" – ambitnej, ale zarazem drapieżnej, idealnie wpasowanej w klimat albumu. Dalej czeka na nas mroczny, agresywny "Return of the Phantom", który brzmi świeżo, pomysłowo i stanowi świetną mieszankę heavy i thrash metalu. Album zamyka monumentalny "Beneath... Lives the Impelar", w którym zamiłowanie zespołu do progresji dostaje pełne ujście – to prawdziwy finałowy kolos, pełen zaskakujących zwrotów i muzycznej pasji.


"Forbidden Morals" to drugi album studyjny Void, ale dopiero tutaj brzmią jak zespół w pełni ukształtowany i pewny siebie. To dzieło dojrzałe, kreatywne, wspaniale łączące w sobie energię speed metalu i agresję thrashu. Każdy utwór jest tu małą ucztą, a każda sekunda – prawdziwą gratką dla fanów gatunku. To płyta, której po prostu trzeba posłuchać.


Ocena 9/10

piątek, 19 września 2025

AIRBORN - Lizard Secrets part three : Utopia (2025)


 Seria "Lizard Secrets" włoskiego zespołu Airborn doczekała się trzeciej odsłony. "Utopia" zamyka trylogię i wciąż prezentuje rasowy europejski power metal z wyraźnymi wpływami Helloween, Gamma Ray, Iron Savior czy Scanner. Nowy album może nie jest najlepszym dziełem w dorobku Włochów, ale z pewnością nie przynosi im wstydu – zdecydowanie warto go przesłuchać.


Trzecia część wypada jednak słabiej niż poprzednia. Zespół postawił na nieco bardziej komercyjne brzmienie, lżejsze aranżacje i przystępniejsze motywy. Nadal jest to klasyczny power metal z charakterystycznymi dla Airborn patentami, ale da się odczuć spadek formy. Materiał bywa nierówny, a momentami wręcz pozbawiony mocy i energii, co wpływa na odbiór całości. Airborn wciąż stawia na przebojowość i melodyjność, dzięki czemu płyty słucha się przyjemnie, choć trudno nazwać ją najlepszą w ich dorobku.


Pierwsze skrzypce w zespole gra Alessio Perardi, wokalista i gitarzysta, którego delikatny, melodyjny śpiew nadaje utworom lekkości. Tym razem jednak brakuje w nim pazura i drapieżności, które wcześniej nadawały kompozycjom charakteru. Duet gitarowy Capucchio/Perardi również nie zachwyca – stawia na sprawdzone rozwiązania i chwytliwe melodie, momentami trochę na siłę. Na plus należy odnotować świetną okładkę oraz brzmienie, które dobrze oddaje klimat Airborn.


Otwarcie płyty w postaci "King of Melody" robi znakomite wrażenie – jest szybko, klasycznie i radośnie. Inspiracje Helloween i Freedom Call słychać od pierwszych taktów, a utwór łatwo wpada w ucho i długo zostaje w pamięci. "In Utopia" miejscami przypomina Gamma Ray z czasów "Land of the Free II", a główny riff zdaje się czerpać z tamtej płyty. Dynamiczny, rozpędzony "Forever Is a Long Time Coming" to kolejny mocny punkt albumu – radosny power metal w klimacie lat 90. zawsze jest mile widziany.


Podobne emocje wywołuje przebojowy "Futuremaker", po którym wkracza nieco hardrockowy "Midnight Riders", wprowadzający nas w bardziej komercyjne rejony. Echa Gamma Ray pobrzmiewają w energicznym "Magic Bullet", którego atutem jest chwytliwy refren. Z kolei wesoły, klasycznie power metalowy "Soldiers of Misfortune" przywołuje na myśl stare, dobre Helloween. Niestety, końcówka albumu wypada słabiej – cięższe riffy w zamykających utworach brzmią nieco bezbarwnie, a rozbudowany "My Own World" okazuje się zbyt rozwleczony i pozbawiony wyrazistości.


Airborn to wciąż rozpoznawalna marka w świecie power metalu i niejednokrotnie udowodnili, że potrafią nagrać świetny album. Potencjał w nich drzemie, choć tym razem nie został w pełni wykorzystany. "Utopia" to solidna, momentami bardzo udana płyta, ale daleko jej do miana opus magnum zespołu.


Ocena: 6.5/10

czwartek, 18 września 2025

ALTHENIKO - Balls of steel (2025)

 


Długo kazał na siebie czekać włoski Altheniko – aż osiem lat. W tym czasie do zespołu dołączył nowy perkusista, Frank R., i to właśnie z nim na pokładzie nagrano „Balls of Steel”. Album ukazał się 12 września i jest już ósmym studyjnym wydawnictwem tej włoskiej formacji, poruszającej się w stylistyce power/speed metalu z wyraźnymi naleciałościami klasycznego heavy metalu. Choć okładka może odstraszać swoim kiczowatym stylem, zawartość muzyczna okazuje się znacznie lepsza, niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.


Czy jednak dorównuje najlepszym dokonaniom Altheniko?

Trzeba przyznać, że nie jest to ich szczytowe osiągnięcie. Zespół już nieraz udowodnił, że potrafi stworzyć energetyczny, pełen przebojowych melodii album w duchu power/speed metalu. Najnowsza płyta utrzymuje ten klimat, lecz więcej tu miejsca na melodyjny heavy metal i nieco bardziej przystępne, „komercyjne” brzmienie. Wciąż słychać nacisk na przebojowość i chwytliwe refreny, choć momentami brakuje dopracowania aranżacyjnego. Mimo to słucha się tego materiału z przyjemnością – Altheniko wciąż potrafi porwać i zaskoczyć słuchacza.


Album trwa około 40 minut i już otwierający go „HM Generation” stanowi prawdziwy strzał w dziesiątkę: chwytliwy refren, szybkie tempo i melodyjny riff składają się na rasowy, power metalowy killer. Tytułowy „Balls of Steel” jest prosty, ale wyjątkowo wpada w ucho – to ukłon w stronę niemieckiej szkoły heavy metalu i trzeba przyznać, że wyszedł znakomicie. Wokalista Dave Nightfight momentami brzmi jak sam Udo Dirkschneider, a jego drapieżna maniera dodaje utworowi dodatkowej mocy.


Na szczególne uznanie zasługuje gitarzysta Joe Boneshaker – może i nie zaskakuje innowacyjnością, ale jego riffy i solówki są solidne i oparte na sprawdzonych, klasycznych rozwiązaniach. Więcej żywiołowego power/speed metalu znajdziemy w „Phobic” – to jeden z najbardziej udanych fragmentów albumu, napędzany mocnym riffem i chwytliwym refrenem. Świetnie wypada również „Godspeed”, stawiający na bardziej heavy metalowy klimat, a jego refren to prawdziwa perełka.


Rozpędzony „Wheels of Fire” to powrót do starych, dobrych czasów Altheniko – czysty power/speed metal, grany z pasją i energią. Podobne wrażenie robi zadziorny, przebojowy „Scream of the Old Town”, który mimo braku oryginalności daje słuchaczowi sporo frajdy. Dynamiczny „Cold Mines” zachwyca agresją i szybkością. Dopiero w końcówce płyty emocje nieco opadają – ostatnie utwory oferują solidny, lecz mniej porywający heavy metal.


Na nowy album Altheniko trzeba było czekać długo, ale było warto. To płyta pełna pasji, przebojowych refrenów i metalowej energii. Zespół zgrabnie balansuje pomiędzy power a heavy metalem, dostarczając 40 minut świetnej rozrywki. Może nie jest to ich opus magnum, ale to zdecydowanie bardzo udany powrót do gry.


Ocena: 8/10

środa, 17 września 2025

ANGELO PERLEPES MYSTERY - Spelled by fire (2025)


 Wstyd się przyznać, ale wcześniej nie miałem styczności z twórczością Angelo Perlepesa i jego formacji Mystery. To grecka kapela, która działa na scenie już od 1989 roku. Na swoim koncie mają cztery albumy, po czym zapadli w aż 21-letnie milczenie. W 2024 roku do zespołu dołączył charyzmatyczny wokalista Billy Vass, a wraz z nim – jak się okazało – powiew świeżości i nowa energia. W zaciszu studia przygotowano coś naprawdę wyjątkowego. 12 września ukazał się piąty pełnometrażowy album "Spelled by Fire" – i trzeba przyznać, że to powrót w wielkim stylu.


Płyta skierowana jest przede wszystkim do miłośników muzyki w duchu Yngwie Malmsteena, Rainbow czy Iron Mask. Znajdziemy tu połączenie hard rocka, neoklasycznego power metalu i melodyjnego metalu. Sercem i duszą tego wydawnictwa jest oczywiście gitarzysta Angelo Perlepes, który stawia na finezję, melodyjność i niebanalne pomysły. Technika jest tu na najwyższym poziomie – Angelo niemal w każdym utworze daje popis swoich umiejętności, a jednocześnie nie traci z oczu spójności kompozycji. Świetnie w to wszystko wpasowuje się Billy Vass – jego barwa głosu i sposób interpretacji nadają całości przebojowego charakteru. To dzięki niemu płyta przywołuje ducha takich zespołów jak Rainbow, Iron Mask czy Yngwie Malmsteen.


Materiał jest przemyślany, różnorodny i zagrany z wielką pasją. Cały czas coś się dzieje – nie ma miejsca na nudę. Ogromnym atutem jest umiejętność budowania epickiego, pełnego majestatu klimatu, w czym greckie zespoły potrafią się znakomicie odnaleźć.


Już otwierający i rozbudowany utwór "Spelled by Fire" robi wrażenie – czuć tu ogromne inspiracje Malmsteenem, a popisy gitarowe Angelo są prawdziwą ucztą dla ucha. To sześć minut czystych emocji i muzycznego piękna. Podobne wrażenie robi "Wizards of the Western Coast" – riffy wyraźnie inspirowane twórczością Iron Mask i Malmsteena od razu sygnalizują, że mamy do czynienia z power metalem w najlepszym, neoklasycznym wydaniu.


Przebojowy i pełen magii "Visions Will Find a Way" zachwyca świeżością i energią. Z kolei "Caress of Darkness" to perełka – utwór mroczny, stonowany, jakby łączący klimat starego Rainbow z Dio, odrobinę Black Sabbath z czasów Tony’ego Martina i nutkę Axel Rudi Pell. Prawdziwe cudo.


Dynamiczny, porywający "Stormrider" wprowadza ducha Ritchiego Blackmore’a – ten utwór, choć trwa prawie siedem minut, mija błyskawicznie. Marszowy, epicki "Fiat Lux" momentami przywodzi na myśl klimat utworu "Casbah" Axel Rudi Pell czy Black Sabbath z ery Martina. Hard rockowy "Mercyful Night" przenosi słuchacza w czasy klasycznego Rainbow i lat 80. – to ukłon w stronę złotej ery gatunku.


Jednym z najbardziej monumentalnych utworów jest "Sign of the Cross" – mroczny, epicki i przepełniony potężnym refrenem. Brzmi niczym zaginiony klasyk Rainbow z czasów Dio. Z kolei "For the Love of God" to emocjonalna podróż, której siedem minut potrafi całkowicie zahipnotyzować słuchacza.


Na zakończenie dostajemy prawdziwego asa – "The Journeyman", który przypomina najlepsze lata Rainbow i wieńczy album z rozmachem, pozostawiając słuchacza z poczuciem obcowania z czymś wielkim.


Gdy muzyka cichnie, w głowie wciąż wybrzmiewają dźwięki tej płyty. Chce się do niej wracać raz za razem. "Spelled by Fire" to coś więcej niż tylko zbiór dobrze zagranych utworów – to pokaz kompozytorskiego kunsztu, prawdziwy muzyczny spektakl pełen magii i emocji. Nie wiem, czy to najlepszy album w karierze Angelo Perlepesa, ale z pewnością jest to jeden z najlepszych albumów roku 2025. 


Ocena: 10/10.

niedziela, 14 września 2025

HELSTAR - The Devils masquerade (2025)


 Pewnie nie jeden fan Helstar myślał sobie, że to już koniec tej kapeli. Ostatni album wydany w 2016r i potem sługa cisza.  Wokalista James Rivera oraz gitarzysta Larry Barragan nie składają jeszcze broni. W 2024 r zaprosili do zespołu nowego gitarzystę Alana Deleon Jr i z nim przygotowano "the Devils masquerade" , który ukazał się 12 września za sprawą Massacre Records. To świetna kontynuacja tego co pokazali na "vampiro".  Poziom równie podobny, więc jest uczta dla fanów power/thrash metalu.


Trzeba przyznać, że duet gitarowy tworzony przez Larrego i Alana sprawdza się dostarczając słuchaczowi mocnych i zadziornych riffów. Nie brakuje też chwytliwych melodii czy agresji.  Momentami czuje się jakbym słuchał nowego dzieła metal church czy attacker. Oj panowie dają czadu. Nie byłoby mowy o Helstar, gdyby nie wokal James Rivera. Mimo swoich lat błyszczy i pokazuje, że jest żyjąca legendą. To właśnie jego głos odgrywa kluczową rolę w Helstar.  Nowy album dostał najlepsza okładkę w dorobku Helstar i samo brzmienie również jest pełne agresji i mroku. Wszystko jest przemyślane i dopracowane. Materiał też dostarcza nie małe emocje.



Po odpaleniu płyty witam nas krótkie intro, a potem wkracza "the Devils masquerade". Uwagę przykuwa mroczny feeling, ryczące gitary i świetnie rozplanowany wokal Jamesa. Helstar w najlepszym wydaniu.  Więcej thrash metalu dostajemy w agresywnym "stygian miracles". Jest ostro, mroczne i z pazurem. Helstar pokazuje, że wciąż ich stać na wysokiej klasy kompozycje. Co za piękne wejście gitar mamy w marszowym i bardziej epickim "carcass for a King".  Pomysłowy motyw i świetnie rozplanowane aranżacje sprawiają, że ten kawałek jest jednym z najlepszych na płycie. Zniszczenie sieje też "the Staff of truth" i to się nazywa świetna mieszanka power metalu i thrash metalu. W podobnym dynamicznym tonie utrzymany jest "seek out your Sins". Band nie zwalnia i wciąż utrzymuje wysoki poziom. Bardzo fajnie buja melodyjny "the Black wall" i kocham takie dźwięki.  Ta praca gitar i wokal potrafią przyprawić o dreszcze. Można też delektować się przesiąknięty heavy metalem lat 80 "suerte  de muleta" który brzmi jak instrumentalne kawałki iron maiden. Mocna rzecz. Płytę zamyka " i am the way" i to jest killer z prawdziwego zdarzenia. Agresywny riff, szybkie tempo i bije z tego niezwykła moc. Jakieś echa Black metal czy judas priest z czasów "painkiller" można uświadczyć. Wiem jedno. Prawdziwa perełka i jeden z najważniejszych momentów na płycie.

Helstar długo pracował nad nowym albumem, ale nie zmarnował tego czasu. Faktycznie przygotował jedną z najważniejszych płyt w swoim dorobku. Kto wie, może to i nawet najlepszych ich album. Brzmi to obłędnie i ciężko wytknąć jakiś słaby punkt " the Devils masquerade". Helstar pokazał, że jest to marka która jeszcze stać na wielki album. Miła niespodzianka.

Ocena 9.5/10

sobota, 13 września 2025

AEDAN SKY - The universal realm (2025)


 Jeśli ktoś czekał na nowe wydawnictwo Helloween czy Avantasia i poczuł rozczarowanie, to z pewnością znajdzie wszystko, czego szukał, na debiutanckim albumie formacji Aedan Sky. Ich płyta określana jest mianem space opery i w żadnym wypadku nie brzmi jak typowy debiut. "The Universal Realm" to raczej muzyczny bliźniak francuskiego Galderia – i nic dziwnego, w końcu projekt został powołany do życia przez lidera tej grupy, Sebastiana Chabota. Album ukazał się 12 września nakładem Rockshots Records i stanowi piękny hołd dla power metalu z lat 90.


Na pokładzie znaleźli się w zasadzie muzycy znani już z Galderia – choćby Thomas Schmitt czy Julien Digne – dlatego nie ma tu mowy o wielkiej rewolucji czy odejściu od stylu macierzystego zespołu. I dobrze, bo miłośnicy Galderia oraz klimatów science fiction poczują się tu jak w domu. Dodatkowym atutem jest fakt, że Aedan Sky zapełnia pustkę po Gamma Ray – i to całkiem skutecznie. Wokal Sebastiana Chabota niejednokrotnie przywodzi na myśl Kaia Hansena, co tylko potęguje nostalgiczne wrażenie. Moje serce bije szybciej przy takich dźwiękach – to muzyka pełna energii, świetnych aranżacji, chwytliwych melodii, gitarowych popisów i porywających solówek.


Materiał jest spójny i treściwy – całość trwa zaledwie 36 minut, ale nie znajdziemy tu żadnych dłużyzn. To esencja power metalu i hołd dla złotej ery Helloween i Gamma Ray. Od pierwszych sekund płyta wciąga – zaczyna się klimatycznym intrem "Opening", które od razu przenosi słuchacza w kosmiczny świat. Następnie przychodzi czas na rozpędzony i przebojowy "Call of the Universe" – z charakterystycznym wokalem Chabota, potężnym riffem i refrenem, który momentalnie zapada w pamięć. To prawdziwa podróż w czasie do ery "Powerplant" Gamma Ray czy wczesnego Helloween – absolutna perełka!


Kolejny utwór, "A Kingdom to the Stars", to prawdziwa oda do piękna klasycznego power metalu – brzmi potężnie i wzbudza apetyt na więcej. Po tym energetycznym początku nieco zwalniamy przy nastrojowym "Gates of Skies", którego refren to ukłon w stronę kultowych albumów Gamma Ray, Helloween czy Avantasia. Echa Kaia Hansena słychać także w "Beyond the Vortex of Time" – to prawdziwy killer i dokładnie taki kawałek, jaki chciałbym usłyszeć na nowym albumie Helloween.


Delikatniejszy, melodyjny "From the Ashes to the Light" ukazuje bardziej refleksyjną stronę zespołu i ma wręcz rycerski klimat. Refren przywodzi na myśl twórczość Dynazty – świetne urozmaicenie. Potem dostajemy radosny, kipiący energią "Land of Paradise", który jest wręcz encyklopedycznym przykładem, jak powinno się grać power metal. Dalej czeka na nas przesiąknięty duchem Gamma Ray "Illumination", pełen agresji i dynamiki. Całość zamyka spokojna, nastrojowa ballada "The Universal Realm", stanowiąca piękne, epickie zwieńczenie albumu.


Aedan Sky udowadnia, że w dzisiejszych czasach wciąż można nagrać power metalowy album, który odda ducha lat 90. i przeniesie słuchacza w złoty okres Helloween czy Gamma Ray. Słuchając tej płyty, jeszcze bardziej tęsknię za Gamma Ray, ale jednocześnie cieszę się, że istnieje zespół, który potrafi wypełnić tę lukę. Jedna z największych muzycznych niespodzianek roku 2025.


Ocena: 9,5/10


DIRKSCHNEIDER & THE OLD GANG - BABYLON (2025)


 Dziadek Udo Dirkschneider ma już 73 lata, a wciąż potrafi pozytywnie zaskoczyć i udowodnić, że wiek to tylko liczba. Wciąż daje czadu ze swoim zespołem U.D.O., a jego ostatnie płyty naprawdę mogą imponować. Co więcej, Udo utrzymuje znakomity kontakt ze starymi znajomymi. Przy okazji płyty „We Are One” pojawili się Peter Baltes i Stefan Kaufmann z Accept – odżyły dawne wspomnienia i zrodził się pomysł na nowy projekt: Dirkschneider & The Old Gang (w skrócie DATOG). Niedługo potem dołączył również Matthias Dieth – stary druh z czasów albumów „Timebomb” czy „Faceless World”. Do zespołu zaproszono także wokalistkę Manuelę Bibert, która błyszczała już na „We Are One”.

Kiedy w 2021 roku ukazał się minialbum „Arising”, całkowicie skradł moje serce. Przypomniały mi się najlepsze czasy U.D.O. z okresu „Faceless World”, jednej z moich ulubionych płyt. Teraz, po czterech latach, przyszedł czas na pełnoprawny debiut zatytułowany „Babylon”, wydany 3 października nakładem Reigning Phoenix Music.

Mamy tu sześciu muzyków – sześć charyzmatycznych osobowości, w tym aż trzech byłych członków Accept. Sytuacja nieco przypomina Helloween z trzema wokalistami, bo za mikrofonem stają: Udo, Peter i Manuela. Ten układ działa znakomicie i wnosi do muzyki świeżość i różnorodność. Oczywiście dominuje charakterystyczny wokal Udo, ale zarówno Manuela, jak i Peter dodają sporo od siebie – ich udział sprawia, że materiał nabiera barw i momentami potrafi zaskoczyć. Udo dostarcza typowo heavy metalowej energii, podczas gdy Manuela wnosi lekkość i bardziej rockowo-popowy sznyt.

Stylistycznie DATOG porusza się w obrębie heavy metalu, melodyjnego metalu i hard rocka, a całość mocno nawiązuje do klimatu „Faceless World”. Na perkusji nie mogło zabraknąć Svena Dirkschneidera, na basie czaruje Peter Baltes, a duet gitarowy Stefan Kaufmann i Matthias Dieth powraca po latach ciszy. Usłyszeć ich razem to prawdziwa przyjemność – szczególnie powrót Matthiasa jest miłą niespodzianką. Jego charakterystyczny styl gry był napędem wielu dawnych płyt U.D.O. i od razu można go rozpoznać. Każdy z muzyków wnosi coś unikalnego, a całość jest ukłonem w stronę fanów Accept i U.D.O., choć z pewnością przypadnie do gustu także szerszej publiczności.

Album zawiera 12 utworów i godzinę muzyki – materiał jest różnorodny, przemyślany i pełen przebojowości. Choć zespół udostępnił przed premierą sporo kompozycji, już sam singiel „It Takes Two to Tango” wystarczyłby, by wzbudzić apetyt. To znakomity otwieracz, który świetnie oddaje styl grupy. Matthias zachwyca solówkami, a Manuela w finale dosłownie powala swoim głosem. Podobnie w tytułowym „Babylon”, który czaruje orientalnym klimatem, stonowanym tempem i epickim charakterem – jeden z najbardziej zaskakujących momentów płyty.

Dla fanów bardziej agresywnego oblicza Udo jest „Hellbreaker” – prawdziwa perełka, która porywa swoją energią. Równie udany jest „Time to Listen”, którego lekkość i nastrój przywołują najlepsze chwile z „Faceless World”. Nie zabrakło miejsca na piękną balladę – „Strangers in Paradise” to utwór, który idealnie buja, a jego klawiszowe partie przywołują na myśl klasykę Deep Purple.

Zadziorny „Dead Man’s Hand” to doskonała mieszanka hard rocka i melodyjnego heavy metalu, natomiast „The Law of Madman” brzmi jak żywcem przeniesiony z lat 80. „Metal Sons” to kolejny klasyczny numer w stylu U.D.O., z chwytliwym refrenem, który szybko wpada w ucho. Całość wieńczy monumentalny, epicki „Beyond the End of Time”, będący pięknym ukłonem w stronę „Faceless World” – idealne zakończenie tej muzycznej podróży.

„Babylon” to płyta, na której słychać radość grania i naturalność – nic nie jest wymuszone. To hołd dla złotej ery heavy metalu, ale też powiew świeżości w dorobku Udo. Wielkie nazwiska, wielkie osobowości i świetna chemia między muzykami sprawiają, że słucha się tego z ogromną przyjemnością. Najbardziej imponuje tu talent Manueli, ale powrót Stefana i Matthiasa to wisienka na torcie. Płyta obowiązkowa dla fanów starego, dobrego Udo, ale nie tylko. Oby to nie była jednorazowa odskocznia od zespołu U.D.O.

Ocena: 9/10 

środa, 10 września 2025

DRAGONSFIRE -Rebirth of the beast (2025)


 Niemiecki Dragonsfire po piętnastu latach milczenia powraca w odświeżonym składzie z nowym albumem zatytułowanym „Rebirth of the Beast”. Płyta ukazała się 29 sierpnia i z pewnością trafi w gusta maniaków heavy/power metalu spod znaku Primal Fear, Gamma Ray, Mystic Prophecy czy Brainstorm. Długa przerwa wyszła zespołowi na dobre – materiał jest ciekawy, zadziorny i dopracowany, a całość zasługuje na uwagę.

Stylistycznie Dragonsfire wciąż porusza się w rejonach klasycznego heavy/power metalu, czerpiąc garściami z dorobku gatunku. Stawiają na agresję, mocarne riffy, chwytliwe melodie i sporą dawkę przebojowości. Choć trzon stylistyczny pozostał niezmienny, to słychać wyraźny krok naprzód – zespół bardziej dba o detale, aranżacje i dramaturgię utworów. Album jest spójny, dynamiczny i wyjątkowo nośny.

Ze starego składu ostał się duet gitarowy Timo Rauscher i Matthias Bludau, którzy pozytywnie zaskakują świeżymi pomysłami. Nie brakuje tu kreatywnych riffów ani efektownych solówek, a cały materiał jest przemyślany i dobrze rozplanowany. W 2018 roku do grupy dołączył basista Peter Schäfer oraz wokalista Dennis Ohler, natomiast w 2024 skład uzupełnił perkusista Elias Bludau. Nowa konfiguracja personalna działa jak dobrze naoliwiona maszyna – każdy z muzyków wnosi coś od siebie, a największym atutem jest bez wątpienia wokal Ohlera, który dodaje całości power-metalowej mocy i przebojowego charakteru.

Już otwierający album „We Ride” udowadnia, że Dragonsfire jest w formie – drapieżny riff i wpadający w ucho refren momentalnie wciągają słuchacza. Agresywny i nieco mroczniejszy „Speak of War” przywodzi na myśl najlepsze dokonania Primal Fear. Zespół błyszczy szczególnie w szybkich, energetycznych petardach pokroju „Preacher”, które są dowodem na znakomitą kondycję grupy. Retro klimat lat 80. pojawia się w bardziej hardrockowym „80s Boys”, który – mimo że nie odkrywa niczego nowego – słucha się z przyjemnością. Na uwagę zasługuje także zadziorny i bardziej stonowany „Charge Ahead” oraz pełen bojowej energii „Dragon Never Surrender”, będący kwintesencją stylu kapeli.

„Rebirth of the Beast” to album dynamiczny, spójny i pełen koncertowych killerów. Całość trzyma równy, wysoki poziom, a choć Dragonsfire nie odkrywa nowych terytoriów, to gra to, co fani heavy/power metalu kochają najbardziej. Dopóki muzyka wywołuje uśmiech na twarzy i przyjemność z odsłuchu – nie ma powodów do narzekania.

Ocena: 8/10