Fani potrafią jednak
motywować muzyków. Często to właśnie oni podsuwają
zespołom czego chcą i co ich zadowoli. Muzycy często zostawiaj
swoje ambicje i spełnianie skrytych marzeń, tylko po to by
zadowolić fanów. Metal Church stanął przed dylematem. Dla
jednych nowa jakość Metal Church w postaci „Blessing in Disguise”
była powiewem świeżości, zaś dla drugich porzucaniem swojego
stylu i zdradą tego co ich czyniło tak wielkim zespołem. Tym razem
zespół wziął uwagi i zarzuty fanów i nagrał kolejny
album, który miał już bardziej spodobać się starym fanom,
nie tracąc przy tym nowych fanów. „The Human Factor” to
czwarty album Metal Church i ukazał się w 1991 roku, kiedy metal
walczył z kryzysem i popularyzowaniem nu metalu.
Amerykanie pozostali
wierni swoim zasadom i swojemu stylowi. Nie ma kombinowania, ani tez
podążania za modą. Jeśli już to słychać chęć przywrócenia
dobrego imienia heavy metalu i thrash metalu. Słychać, że kapela
chciała nam przypomnieć lata 80 i w dodatku mieli w tym swój
własny cel. Chcieli przypomnieć o sobie starym fanom, że jednak
wciąż wiedzą jak stworzyć szybkie, energiczne, melodyjne kawałki,
w których jest power metal, czy thrash metal. To przesądziło
o tym, że „The Human Factor” to kolejny mocny krążek w
dyskografii zespołu. Co ciekawe można dostrzec swoiste
przerysowanie patentów i rozwiązań z „Blessing in
Disguise”. Jest dalej nacisk na melodyjność, na wyszukane
melodie, ale jakby w szerszym zakresie. Pojawia się też
progresywność, czego dowodem jest mroczny i rytmiczny „In
Mourning”. Urozmaicony i pełen różnych ciekawych
motywów „ In Harm's Way” jest kwintesencją
tego co grał w owym czasie Metal Church i to jak brzmiał z Mikem
Howem. Jednak tym razem Craig Wells i John Marschall dostarczają nam
tego czego fani wręcz wymusili. Riffów i solówek
ocierających się o styl z debiutu, a więc granie na pograniczu
power/thrash metalu. Już otwieracz „The Human factor”
zdradza nam, że jednak udało się nawiązać do tamtych lat i to z
niezłym skutkiem. Metal Church pokusił się o rasowym hit i tutaj
„Date with Poverty” jest pełen życia i radości,
dzięki czemu przypomina „Hitman”. Zespół nie odpuszcza i
w „The Final Word” dostajemy w dalszym ciągu
energiczny power metal. Troszkę technicznego thrash metalu pojawia
się w „In Due Time”, jednak dalej wiemy co to za
zespół i co gra. Kolejny hicior i taki układ na pewno
wypada korzystniej niż na poprzednim albumie, zwłaszcza jeśli jest
się fanem pierwszych dwóch albumów. Pozostałości
„Blessing in Disguise” mamy w stonowanym i progresywnym „Agent
Green”. Najszybszy na płycie jest bez wątpienia „Flee
from Reality” i to zadowoli z pewnością fanów
pierwszego krążka. Na koniec Metal Church zostawił tym razem
najkrótszy kawałek i zarazem ten najradośniejszy, czyli „The
Fight Song”. Ten utwór definiuje heavy/speed/power
metal i ukazuje, że nawet Metal Church potrafi odstąpić od mroku i
wejść do świata, w którym rządzi się melodyjność.
Mniej progresywnych
elementów, więcej grania na miarę debiutu i już otrzymujemy
to co fani oczekiwali od Metal Church. Dostajemy znakomity album,
który jest tworem będący pochodną „Blessing in Disguise”
i „Metal Church”, dając muzykę bardzo melodyjną, ale nie
pozbawioną agresji i pazura. Mike Howe sprawdza się w Metal Church
i dał fanom kolejny udany album, który wliczany jest do
najlepszych dzieł metalowego kościoła. Fani starego Metal Church
powinni być zadowoleni.
Ocena: 9.5/10
Metal Church i progresywne momenty...człek się uczy całe życie :P
OdpowiedzUsuńPłyta wielokrotnie przeceniania (jak tutaj), ale warta uwagi przez wzgląd na smakowite wypośrodkowanie stylów i frywolne jak na MC melodie. Mocne 7.5
http://www.encyklopediametalu.net16.net