Strony

piątek, 6 września 2024

VEONITY - The Final Element (2024)


 
Pamiętam jak dziś premierę debiutanckiego albumu szwedzkiego Veonity. Z miejsca "Gladiators Tale" skradł moje serce i wiedziałem, że na naszych oczach rośnie nowa gwiazda power metalu. Minęło 11 lat i faktycznie, ta marka jest rozpoznawalna i nagrywa albumy na wysokim poziomie. Nie uświadczyłem słabego krążka w ich dyskografii.  Teraz band powraca z 6 albumem studyjnym zatytułowanym "The Final element". W dalszym ciągu grają europejski power metal, który mocno zakorzeniony jest w latach 90 czy 80. Nic oryginalnego nie tworzą, nie próbują tworzyć niczego odkrywczego i wybierają drogę, która opiera się na sprawdzonych patentach. Ciężka droga, bo można łatwo polec. Te spojrzenia i narzekania słuchaczy, że przecież to było i zero oryginalności, a poza tym ile razy to już się słyszało. Łatwo można tutaj polegnąć. Veonity pokazuje, że świetnie czuje się w tej oklepanej formule. Brzmią jak mieszanka Helloween, Gamma Ray, Bloodbound, Hammerfall, Twilight Force czy Majestica. Wpływów i nawiązań do wiele znanych kapel jest sporo. Nie przeszkadza mi to, póki idzie za tym jakość i pomysłowość. Veonity to ma.

"The Final Element" to pierwszy album z nowym wokalistą. Isak Stenvall, który śpiewał w Lancer brzmi jak młodsza wersja Kiske czy Joakima Cansa z Hammerfall. Czysty głos, który w górnych rejestrach sieje zniszczenie. Znaleźli właściwą osobę. Veonity na nowym albumie porywa i niszczy. Nie biorą jeńców, nie zatrzymują się i tutaj killer goni killer. Odnoszę wrażenie, że to najlepszy album Veonity. Od początku do końca są niezwykłe emocje i wszystko jest przemyślane. Nie ma się do czego przyczepić. Klimatyczna okładka, przypomina nieco covery Hammerfall, co jest miłym dodatkiem. Nie tylko wokal imponuje i pozytywnie zaskakuje. To co wyprawia duet gitarowy Lundstrom/ Skold jest godne podziwu. Jest szybkość, pasja, zaangażowanie, technika, ale przede wszystkim chemia, zrozumienie i pomysłowość co do melodii czy solówek. Słucha się tego jednym tchem. Klasa sama w sobie. Sekcja rytmiczna też nie jest wcale gorsza. Dzięki niej płyta ma kopa i odpowiedni ładunek mocy. Każdy zrobił swoje, każdy zadbał by płyta wgniatała w fotel.

44 minuty muzyki. 44 minuty czystego power metalu. 44 minuty prawdziwej ekscytacji i hołdu dla klasyki gatunku. Czas z Veonity płynie szybko i te 44 minut zlatuje jak 4 minuty. Nie wiem czemu, ale intro "Premonition" ma klimat podobny do tego z "No World order" Gamma Ray. Podniośle, z przytupem i epickim rozmachem. Już wiem, że szykuje się coś wyjątkowego, już wiem, że Veonity mierzy tutaj wysoko. Riff w "Chains of Tyranny" to taki hołd dla klasyki. Znajdzie się coś z starego helloween, coś z Stratovarius, czy Gamma ray lat 90. Podręcznikowy przykład jak powinno grać się power metal. Refren rozrywa na strzępy i zostaje z nami. Lepiej nie można było tego rozegrać. Przepiękna jest ta melodia w "Horseman of The Dark" i do tego ta praca gitar. Prawdziwe cudo i gitarzyści nie spoczywają na laurach. Cały czas się coś dzieje i dostajemy sporą dawkę chwytliwych melodii. "Carry On" mógłby zdobić "Keeper of the Seven Keys  part II". Jest energicznie, jest melodyjnie i nawet podobny charakter.  Band nie raz pokazał, że potrafi zwolnić, grac bardziej w klimatach true heavy metalu ocierając się o Manowar, czy Majesty. Taki "Riders of The Revolution" to taki typ kawałki, a do tego jest też w tym trochę dokonań Hammerfall co dodaje smaku. Niby lekki utwór, a bije z niego niezwykła moc i epicki feeling. Do tego te chórki, które podkreślają epicki rozmach i rycerski charakter. Dalej mamy rozpędzony "warriors Code", który skierowany jest do miłośników grania w stylu Wizard, czy Majesty. Ta praca gitarzystów na tym krążku jest imponująca. Kocham takie zagrywki, gdzie cały czas się coś i nie brakuje w tym melodyjności i przebojowości. Uczta dla duszy power metalowca. Jeszcze szybciej i zadziornej jest w "Powerstone" i znów gdzieś coś z Gamma ray można wyłapać. Mocne wejście gitar w "Heart of Warrior", ale utwór szybko zbacza w kierunku stonowanego i marszowego kawałka. Jest znów coś z Hammerfall, a może też coś z "Three hammers" Dragonforce. Epickość i rycerski klimat znów receptą na killer. Riff z "Kings of Dreamland" też taki old schoolowy i zakorzeniony w latach 90. Klasyka power metalu i znów ukłon w stronę choćby dokonań Gamma Ray. Można słuchać w kółko i nigdy się nie znudzi. Tytułowy "The Fifth Element" znów świetna praca gitarzystów i czerpanie garściami z klasyki gatunku. Nic nowego, ale ile radości dostarcza. Można słuchać i słuchać i tak naprawdę nigdy się nie znudzi.

Jechanie na nostalgii? Duża wtórność? Kopiowanie wielkich graczy? Wiele zespołów młodego pokolenia musi się odnaleźć w rzeczywistości, gdzie coraz ciężej się przebić, a konkurencja jest silna i nigdy nie śpi. Veonity naprawdę ciężko pracuje od czasów debiutu i cały czas tworzy muzykę wysokich lotów. Brawo za to. "The final Element" to taka wisienka na torcie i znakomite podsumowanie tego co band gra od lat i pokazanie tego co najlepsze w nich. Zagubiony klasyk power metalu lat 90. Tak można by określić "The final Element". Veonity nagrał wiele genialnych płyt, ale jakoś ten najnowszy pasuje mi do miana tego najlepszego. Nie ma słabych punktów.

Ocena: 10/10

3 komentarze:

  1. Single budzą apetyt na jeden z lepszych powerowych krążków tego roku. Czekam z niecierpliwością!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dobrze, że zmienili wokalistę. Pierwszy album uwielbiam ale następne to dla mnie tak okropna bezbarwna papka, przez wokal właśnie. Nie wiem ile lat już marzę, żeby ten koleś przestał śpiewać, niech się skupi na graniu

    OdpowiedzUsuń