Strony

niedziela, 10 lipca 2011

ANTHEM - Heraldic Device (2011)

Rok 2011 jeszcze nie skończył się, a już bierze mnie na refleksje. Że tak naprawdę brakowało mocnych akcentów w kategorii power metal. Jasne kilka płyt zaskoczyło mnie oryginalnością oraz pomysłowością. Brakowało mi za to takiego pierdolnięcia w starym stylu. Dostarczył mi tego jeden z najbardziej znanych zespołów japońskich – Anthem. Kapela obraca się w gatunku power metalu i heavy metalu. Grają już od początku lat 80 i regularnie wydają płyty. Właśnie jest rok 2011 i zespół wydał kolejny album - „Heraldic Device”. Album wyróżnia się na tle innych krążków z tego roku w tym gatunku. Jest czymś innym niż taki Cypher Seer czy Borealis, jest bardziej oparty o stare i sprawdzone patenty. Są chwytliwe i proste melodie wsparte partiami klawiszowymi. Jest Elizo Sokamoto, który zachwyci swoim wokalem nie jednego słuchacza. Potrafi czysto śpiewać, potrafi wrzasnąć i technicznie zachwyca. Tak nie ma udziwnień, nie ma kombinowania czy też eksperymentowania. Zespół gra taki tradycyjny heavy power metal i to podany w taki sposób, że nie jeden słuchacza nie dostrzeże żadnych podobieństw czy kopiowania innych, jest oryginalny styl, który odbija swoje piętno na słuchaczu na bardzo długo.

Album zawiera 10 zróżnicowanych kompozycji, gdzie każda z nich prezentuje inne oblicze. Sam otwieracz „The Sign” jest niesamowitym przebojem. Jest prosta melodia, ale zapadająca w głowie. Akio Shimizu jak dla mnie jest utalentowanym gitarzystą, gdyż wygrywa znakomite partie gitarowe co zresztą słychać. Nie ma słodkości, ale jest energicznie. Technicznie też brzmi to fantastycznie. Nawet refren brzmi świeżo, brzmi tak oryginalnie. Większość robi jakieś oklepane i najczęściej sztuczne refreny, a anthem tworzy takie podniosłe i chwytające refreny. Pięknie się tego słucha i taki otwieracz rokuje na świetną dalszą część. Warto podkreślić, że zespół nie przeciąga niczego, nie wydłuża utworu nie potrzebnie i tak o to mamy 4 minutowy killer. Jak wspominałem co utwór to inne rozwiązania i nieco inne oblicze. Tak jest w przypadku „Contagious”, gdyż tym razem jest to szybka power metalowa petarda. Nie ma jednak szybkości ponad świetlnej jak choćby w przypadku dragonforce. Jest energia i sporo ciekawych motywów. Oczywiście nie zabrakło ciekawych popisów Akio i po raz kolejny słychać, jak umiejętnie wygrywa solówki. Dla mnie jest to kolejny mocny punkt albumu i przykład jak grać porywający power metal oparty na tradycjach i do tego oryginalny. Zresztą riff, może przypominać nam bardziej rejony europejskie niż krajów Azji wschodniej, co też słychać od samego początku. Bardziej heavy metalowy jest taki „Go!” ale podlany sosem power metalowym. Tutaj słychać nawet taki rock;n rollowy wydźwięk. Jest szybko i melodyjnie, jednak to główny motyw w postaci riffu najbardziej zapada w pamięci. Utwór za sprawą melodyjnego refrenu jest jednym z kolejnych przebojów na płycie. Nie zabrakło tez ukłonu w stronę Rainbow tego bardziej hard rockowego w utworze „Blind Alley”. Właśnie utwory takie jak ten rozluźniają atmosferę, rozróżniając album. Słychać tutaj przebojowość na miarę „Since You Be gone” z tym, że jakby o klasę wyżej. Bo nie ma popowego wydźwięku, który mógłby grzać miejsce w liście przebojów. Tak jak w Rainbow tak i tutaj klawisze odgrywają znaczącą rolę. Urozmaicenie to jest atut tego albumu. Nie zabrakło na albumie cięższego kawałka - „Rockbound”znów przypomina nam bardziej europejskie granie. Trzeba przyznać, że przyjdzie kiedyś czas że będzie się gadać tylko o Japończykach. Znów można się tutaj zachwycać warstwą instrumentalną zagraną z pazurem i z niezwykłą dynamiką, może się także zachwycać solówkami, które są jedne z najlepszych jakie słyszałem w roku 2011 jak melodyjnym refrenem. Kolejny killer. Nieco inne oblicze zespół prezentuje w „Waryfaing Man”. Jest wolniejsze tempo, ale poziom artystyczny ani melodyjność nie spada. Jest tym razem bardziej heavy niż power. Tutaj Eizo bardziej popisuje się umiejętnościami wokalnymi niż na poprzednich utworach. Bardzo fajnie został wpleciony taki nieco bardziej melancholijny refren, który wzrusza. Bardziej by się nadawał do typowej ballady, ale i tutaj ma swój urok. Solówka zagrana też z wyczuciem i bardziej dopasowana do wolnego tempa. Ja tam najwięcej słyszę takiego Ritchiego Blackmore'a, ale to tylko moje odczucia. „Code of Silence” to też coś innego niż dotychczasowe utwory. Dlaczego? Tak jest power metalowa jazda bez trzymanki, ale tym razem Akio popisuje się nam, jaki to on jest zajebisty. Nie dziwię się, mając takie umiejętności to nic tylko je uwypuklać. Najlepszy instrumentalny utwór tego roku! Nawet szczypta neoklasycznego power metalu gdzieś tam daje o sobie znać. Inny wydźwięk ma znów taki „In the dead of Night” gdzie jest mroczno i znów bardziej heavy metalowo. Główny riff taki dość znany mi jest. Pomysłowo zostało to rozwiązane i brzmi jak heavy wyjęty z lat 80. Jest gitarowo i przebojowo. Kolejny killer. Wyjęty z lat 80 jest też taki „Remains”. Sam wydźwięk i ten główny motyw jakoś brzmi znajomo. Bas w niektórych momentach zalatuje pod Manowar. Po raz kolejny mamy bardzo udany utwór, z ciekawą linią instrumentalną. Podoba mi się refren bo taki zagrzewający do walki. Na koniec mamy jeszcze jedną power metalową petardę w postaci „Living proof”. Świetnie podsumowuje nam cały album, jak to świetnie się bawiło przy tych chwytliwych melodiach i bujających refrenach i nie raz się westchnęło przy solówkach. Momentami słychać coś z Judas Priest i to chyba przez ten riff.

Na 10 utworów wypadło 10 killerów. Nie doszukałem się żadnych wad. Bo i pod względem kompozycyjnym jak i technicznym jest perfekcyjnie. Nie mogę ani ponarzekać na wokal ani na pozostałych muzyków. Wszystko zostało dopracowane. To jest żywy dowód, że power metal ma się dobrze i że ciągle wychodzą perełki. Jak dla mnie to jest 3 perełka z tego gatunku i kolejne zniszczenie. Album namieszał mi w tegorocznym zestawieniu, czego życzę i wam, bo taki krążki nie powstają tak często i nie raz trzeba czekać kilka lat. Jeśli kochasz power metal melodyjny i ciężki, bez kurczowego trzymania się jednego patentu, z wyrazistym wokalem i pełen przebojowości, a wszystko to oparte na tradycyjnym graniu. Co ciekawe album nie brzmi w ogóle jak dzieło nagrane przez Japończyków. Jedyną słuszną notą jest w tym wypadku: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz