Strony

sobota, 9 lipca 2011

STONELAKE - Marching on timeless tales (2011)

Szwecja to kraj gdzie można znaleźć wiele ciekawych zespołów, wiele prezentuje znakomity poziom, choć są od tego wyjątki. Takim wyjątkiem jest Stonelake. Założony z inicjatywy gitarzysty Jana Åkessona oraz wokalisty Petera Grundströma. Grają melodyjny heavy metal i trzeba przyznać, że nie mają zbyt wiele do zaoferowania i to pod każdym względem. Ani pod względem melodii, brzmienia, wokalu nic nie jest w tym zespole tak jak mogłoby się wydawać. Zespół tworzy już od kilku lat dorobił się kilku albumów i żaden jakoś nigdy nie przykuł mojej uwagi, bo jest to bardzo przeciętne grania, wyłącznie kierowanie dla wytrwałych słuchaczy bądź dla kolekcjonerów i poszukiwacze różny6ch zespołów. To też album wydany w tym roku „Marching on Timeless Tales” jest niczym jak kolejnym przeciętnym graniem, powiem więcej to jest gorsze niż przeciętne. Wziąwszy pod uwagę jaki to mocny rok dla muzyki heavy metalowej, album po prostu gdzieś znika i nie ma miejsca dla pierwszej 30.

Powiadają, że to okładka czasami zachęca do zapoznania się z albumem i tutaj też zachęcała, bo jest narysowana z wyczuciem, a do tego jest tajemnicza. Nie jest to wielkie dzieło ale jest ok. Przy pierwszych dźwiękach tego albumu można usłyszeć sztuczność i wymuszony ciężar. Otwieracz „Red canyon” to pic na wodę. Riff jakiś taki toporny i się pytam gdzie ten melodyjny heavy metal, gdzie są melodie? No nie ma. Warstwa instrumentalna jest uboga. Jedynie refren sprawia pozory dobrego i melodyjnego. Tylko, że refren nie jest w stanie ciągnąć całego kawałka. Jak dla mnie Peter Grundström marnuje się w tym zespole, bo jest dobrym śpiewakiem. Reszta jest milczeniem.
Zupełnie inaczej się zaczyna „Liar” i jest to o niebo lepszy kawałek. Tutaj słychać melodie, słychać pomysłowość i chęć do grania. Jest to dynamiczny kawałek, który cały czas utrzymany jest w szybkim tempie. Jan Åkesson pokazuje się tutaj z lepszej strony. Refren też jest chwytliwy i myślę, że album byłby ciekawszy jakby zespół by się wybrał w takie rejony, gdyby obrał taką drogę. Ale oni muszą eksperymentować jak choćby w „Sound Of whisper”. Jest tutaj może i ciekawa oprawa w postaci klawiszy i takiego klimatu grania symfonicznego. Riff i przyspieszania są na wysokim poziomie i to one ratują kawałek przed totalną klęską. Jest kilka ciekawych melodii, jest i refren taki może nieco progresywny ale ujdzie w tłoku. I niestety nie potrzebne wydłużanie utwory daje o sobie znać. Ozzy osburnem zalatuje w „Snakechild” oczywiście tym z „Scream”. Wszystko niby ok, ale riff totalnie nie trafiony i w dodatku jakiś taki toporny. Co zasługuje na uwagę w tym kawałku to prosty i zapadający w głowie refren. Dobrze, że utwór trwa tylko 3 minuty. Granie bardziej rockowe słychać w takim „Fool with no denial”. Taki skoczny riff i myślę że nawet ujdzie pomimo tego, ze nie jest jakiś tam przebojowy. Natomiast lepiej wypada warstwa instrumentalna w dalszej części. No nie brakuje tutaj atrakcyjnych melodii. Szkoda , że nie pokuszona o jakiś bardziej przebojowy wydźwięk. Solówka uboga, ale to bolączka całego albumu. Nijakość to cecha kolejnego utworu „Rain”. Niby jest ciężar, niby i jakaś tama dawka melodii, ale wszystko podane jest w sposób nie przyswajalny. Chciałbym napisać, że refren buja, a cały kawałek buja, no niestety nie mogę bo jest wręcz na odwrót. I znów jakieś takie sztuczne i wymuszone solówki. Jedynie co można podziwiać to popis wokalny. Hard rockiem zalatuje w „Lay Down The war” i nie jest to dobra wiadomość. Bo zespół chciałby zawrzeć sporo pomysłów. Jedynie co mi się podoba to cała warstwa instrumentalna wsparta pięknymi klawiszami. Refren tutaj jakiś taki nie pasującego do tego łagodnego wydźwięku. Solówka tutaj już nieco bardziej bogatsza. Zagrana z wyczuciem i z pasją, a nie tylko po to żeby była. Ciężar i kombinowanie daje o sobie znać w „Give it Up” i nawet fajnie się tego słucha. Może nieco nowocześniej, nieco bardziej progresywnie. Ale kawałek ujdzie, bo na albumie są gorsze. Muszę przyznać, że refren taki koncertowy. Również progresja daje o sobie znać w dość ciekawie zaaranżowanym „Winds Of Fire” i jest to kolejny mocny punkt albumu Co mnie intryguje i zarazem zachwyca to wolne tempo i niezła melodia wygrywana przez klawisze i tak się powinno grać melodyjny metal. Przede wszystkim zostało zagrane z pomysłem i to słychać. „Enter the temple” też może nieco wymuszony, ale za to ma więcej werwy i zagrany z szybszym tempem. Tutaj kładzie wszystko nie atrakcyjna oprawa oraz nudny refren.

Album jakich wiele. Album, który może się podobać, ale nic ponadto. Nie jest to krążek, który podbije rynek, nie jest to album do którego będzie się wracać co roku. Nie jest to też album o którym będzie się pamiętało. Przeminie i będą w następnym roku inne lepsze wydawnictwa o Stonelake nikt nie będzie pamiętał. Jest to jeden z tych albumów Stonelake, który jako tako mi się nawet podoba, ale jakiegoś wielkiego sławienia nie będzie. Są wzloty i upadki na tym albumie i raczej zamiast marnować czas na ten album, lepiej posłuchać czegoś innego. Nota: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz