Strony

czwartek, 4 sierpnia 2011

BLIND GUARDIAN - Somewhere far beyond (1992)

Sławę się uzyskuje w muzyce heavy metalowej poprzez kontrowersję, albo poprzez geniusz. Lata 90 to dla wielu zespołów heavy metalowych ciężki okres i jedno trzeba przyznać, że to okres dzięki któremu Blind Guardian wybij się na wyżyny kompozytorstwa i zaprezentował się jako zespół genialny i oryginalny. Po dwóch pierwszych albumach, jeszcze czegoś brakowało. Było szybkie i ostre granie utrzymane w stylu speed metal, gdzie za wzór posłużył im przede wszystkim Helloween „walls Of Jerycho”. Zespół miał rozpoznawalnego krzykacza- Hansiego Kurscha, znakomitego gitarzystę Olbricha no i Thomena Staucha jako jeden z najbardziej uzdolnionych pałkarzy. Czegoś brakowało. Brakowało klimatu, brakowało zapadających w głowie tekstów, ale najbardziej brakowało magii i czegoś własnego. Wielkim przełomem był „Tales from the twilight World” który uważam za najlepszy album Niemców. Tym albumem zespół pokazał że można grać atrakcyjnie, a przy tym skupiając się na określonej tematyce. Nie ma tekstów o śmierci, smokach, są teksty o elfach i całym świecie fantasy znanym nam bliżej z książek Tolkiena jak choćby „Władca Pierścieni” czy „Hobbit”. Jednak ustanawiając tak wysoko poprzeczkę zespół miał problem, a mianowicie nagrać również coś równie dobrego. W roku 1992 kiedy większość płyt albumów zawodziła, albo nie była na tyle genialna, to jednak Blind Guardian wydał jeden ze swoich najbardziej rozpoznawalnych albumów - „Somewhere far beyond”. Koncepcja, pomysł i struktura jest w sumie kontynuacją poprzedniego albumu. Jednak jest kilka zmian, w tym dużo stawek akustycznej gitary, dużo wolniejszego tempa. Jest za to unikalny bardzo tajemniczy klimat no i znów paru gości w tym Kai Hansen, Piet Sielck który pomógł przy chórkach. Po raz kolejny okładkę narysował Marschall, która jest jedną z ciekawszych jeśli chodzi o BG. Podobnie jak dotychczas, najwięcej utworów mamy kompozytorstwa Olbricha i Kurscha. Album kultowy, choć tak jak większość bez problemu potrafiło wytknąć tak ja też mogę coś wytknąć temu albumowi. Jest on genialny, ale perfekcji nigdy nie dostrzegłem w tym albumie. Może dlatego, że bardziej mnie przekonał BG w wersji ostrej? A mniej dla mnie jest atrakcyjny ten klimatyczny bardziej uczuciowy?

Sam wstęp jest inny od tego z poprzedniego albumu. „Time what is time” jest to genialny utwór, jeden z najlepszych na płycie. Ale w moim od czuciu nie jest tak drapieżny jak „Travel in Time”, który kipił przebojowością. Tutaj nieco zrezygnowano z ostrych i szybkich partii, na rzecz nieco wolniejszego i bardzo klimatycznego grania. Jednak i te ostre partie gitarowe nam towarzyszą, bo taki jest BG w latach 90 szybki, drapieżny i bardzo melodyjny. Refren to jest potęga tego zespołu. Podniosły, taki bardzo bujający. Zmiany temp, motywów, to było coś co było nowatorskim elementem na poprzednim albumie i taki styl też zespół kontynuuje na tym albumie. Zawsze miałem słabość do solówek Olbricha, są one takie melodyjne i bardzo urozmaicone i nie raz przypomina mi on Kai'a Hansena. Jednak ta petarda jest niczym w porównaniu z jedną z najlepszych kompozycji zespołu jaka kiedykolwiek powstała - „Journey Through The Dark” i tutaj zespół ani nie ma w głowie zwalniać i bawić się w łaskanie. Jest drapieżnie, wręcz agresywnie. Szybkie partie gitarowe, bardzo rytmiczne i ten wręcz koncertowy refren. Nie wiem czemu, ale gdzieś w tym słyszę twórczość Kai'a Hansena. Kawałek za każdym razem świetnie się prezentuje na koncercie, ale gdzieś go zespół zakopał głęboko i teraz rzadko jest grany, a szkoda, bo to jeden z ich nieśmiertelnych kawałków. Na poprzednim albumie był krótki utwór instrumentalny, tutaj nie ma instrumentala, ale jest krótki przerywnik w postaci „Black Chamber” co mnie urzekło w tej balladzie, to taki nieco teatralny wydźwięk. Krótki, ale łatwo w pada w ucho, pomimo że słychać tutaj tylko pianino. Warto podkreślić, że na tym albumie jest więcej takich patentów, gdzie na poprzednim albumie było to nie do pomyślenia, gdzie cały czas towarzyszy słuchaczowi ostre granie, z wyjątkiem władcy pierścieni. Podniosłość i magia to jest wyznacznik tego albumu, a to bardzo rzuca się na słuch w bardzo epickim i nieco symfonicznym „Thetre of Pain”. To też takie nowium jeśli chodzi o zespół, bo gdzie wcześniej mieliście taki utwór? Kai Hansen na dwóch ostatnich albumach był takim 6 członkiem a to jakiś wokal, a to jakiś popis gitarowy. Tym razem wziął udział w komponowaniu i w prowadzeniu utworu jako główny gitarzysta, a utworem tym jest genialny „ The Quest For Tanelorn”. Tak brzmi klasyczny, wręcz podręcznikowy BG. Szybkie ostre granie przez większość utworu, a to w zwrotce, a to w głównym riffie, ale refren to zwolnienie i skupienie się na tym żeby był podniosły. Bardzo podobają mi się te wstawki gregoriańskie i te „Spiritus Sanctus...”. Jest to kolejny killer na tym albumie. Solówki to jest potęga tego zespołu i na tym kawałku przekonałem się o tym po raz kolejny. Magia, klimat, mrok, tajemniczość towarzyszy na tym albumie przez cały czas, a najwięcej tego słychać w takim „Ashes To ashes” jest to kolejna szybka petarda. Znów można mówić o typowym stylu BG, stylu który przeszedł do historii i stał się podstawą do grania takich zespołów jak Savage Circus czy poniekąd Persuader. Gdyby miał cały taki album , to bym się zastanawiał nad oceną. Na poprzednim albumie furorę straszną wśród słuchaczy robił „Lord Of The Rings”, więc nic dziwnego że na tym albumie otrzymaliśmy coś podobnego - „The bards Songs – In The Forrest”. To jest przykład, ze można grać klimatyczne ballady, które potrafią rozgrzać i porwać nie jednego słuchacza. Wciąż poziom się trzyma bardzo wysoko. Tylko dobry w moim odczuciu jest „The bards songs – The Hobbit”. Nieco mniej atrakcyjna warstwa instrumentalna, również refren jakoś tak nie porywa. Ot co dobry kawałek, którego nieco wybawia partia gitarowa Olbricha. Nie do pomyślenia dla tego albumu jak i dla zespołu jest taki kawałek jak „The pippers calling”, który brzmi jak kawałek Grave Digger z Tunes of War, szkoda że nie pociągnięto tego motywu. Zaskoczenie bo nie brzmi to jak Blind Guardian. Jak dla mnie płyta powinna się zakończyć przepięknym, epickim i rozbudowanym tytułowym „Somewhere Far beyond”. Jak dla mnie jedna z tych najbardziej ciekawszych kompozycji na albumie. Jasne, że są szybkie i melodyjne partie, jasne że jest podniosły refren, ale są również też mroczne i klimatyczne motywy, które przyprawiają o gęsią skórkę. Znów można mówić o klasycznym BG. Szkoda, że coś nie chcą go grać, bo jak dla mnie jest to ich jeden z najlepszych kawałków ever. Niestety album się nie kończy. A powinien. Wypełnia go jeszcze 2 covery: „Spread your Wings” będący coverem Queen, który nic nie wnosi, a jedynie psuje to co zespół wypracował do tej pory. Drugi to Trial By Fire będący coverem Satan. Jest genialny, ale bardziej mi pasuje wydźwiękiem i klimatem do poprzednich albumów.

Sprawa wygląda tak, album muzycznie u mnie dostałby 9.5 bo gdzieś jest kilka momentów, z naciskiem na „The Hobbit” gdzie nieco poziom spada. Jednak refleksje nad tym albumem skłaniają dać te pół oczka wyżej. Dlaczego? Jest to jeden z najbardziej genialnych albumów roku 1992, jeden z tych najlepszych Blind Guardian, a do tego na swój sposób będący wyznacznikiem dla innych zespołów. Był, jest i będzie kultowy. Ma klimat jedyny w swoim rodzaju, bodajże pod tym względem wypada najlepiej. Produkcja, jak i kompozytorstwo stoi na wysokim poziomie, ale to był wyznacznik albumów BG w owym czasie. Tak o to na rynku power metalowym narodziła się nowa gwiazda, która do dziś ma nie małe grono fanów. Nota: 10/10 powinna zachęcić do zapoznania się z tym albumem, tym którzy nie znają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz