Strony

środa, 24 sierpnia 2011

VHALDEMAR - Metal of the World (2011)

A gdyby tak Gamma Ray zaczęła grać bardziej rycersko? A gdyby poszli nieco w stronę heavy metalu w stylu Manowar? Gdybanie zostawmy innym. My tym razem możemy bez patrzenia w kryształową kulę, bez odwiedzania wróżek itp., posłuchać takiej Gammy Ray, za sprawą Vhaldemar z Hiszpanii. Zespół w pewnych kręgach znanych za sprawą dwóch poprzednich albumów, które zalicza się do tych genialnych, gdzie słowo „power” nie jest tylko zwykłym słowem, bo w muzyce zespołu energii i melodii i takiej mocy nie brakowało, ba zawsze było ich wyznacznikiem. Ostatni album wydali w 2003 i był to mój ich ulubiony krążek, mowa o „I made my own Hell”. Potem koncertowali, jednak status zespołu był „zawieszony” i szansa na nowy album była praktycznie zerowa. A tu nagle w 2010 roku zespół dał braci metalowej szansa do zapoznania się poprzez internet z nadchodzącym albumem „Vhaldemar”. Pod tym względem zespół mi zaimponował, bo w przeciwieństwie do innych nie robił szumu, że wracają, nie robili szumu medialnego, że wydają nowym album i że jest najlepsze w ich karierze. Muzycy okazali się skromni i to bardzo. Tak po cichu powstał nowy krążek i dopiero w 2011 roku ukazał się album o tytule „Metal of the world” wydany za sprawą wytwórni Stormspeel, gdzie wcześniej zespół wydał krążek o własnych siłach. Co więc krążek zawiera? Muzykę dla fanów Gamma Ray, Stormwarrior, Wizard, Majesty, czy też Manowar. Większość okrzyknęło album ich najlepszym dziełem, dziwne bo ja to nieco inaczej widzę.

To co stanowiło o potędze poprzednich albumów i jego niezwykłej mocy również i tutaj jest słyszalne. O czym mowa? O duecie Carlosa Escudero oraz Pedra J. Monge. Ta para gitarzystów rozumie się bez słów, a dialog pomiędzy nimi jeśli chodzi o partie gitarowe jest godny podziwu, ale to było słychać na poprzednich albumach. Na całe szczęście ten element nie uległ zmianie i wciąż napędza całą muzykę Vhaldemar. Tą chemię między gitarzystami słychać już w początkowej fazie 'River of Blood”. Skoczne tempo i taka bardzo gitarowy wydźwięk i można to opisać jako bardziej rycerska Gamma Ray. Refren i całe te wokalne wyczyny Carlosa można z koeli bardziej pociągnąć pod Stormwarrior. Kawałek buja i jest taki bardzo hymnowy. Chwalenie heavy metalu w postaci „heavy metal every day” nasuwają takie kapele jak Majesty, Manowar, czy Wizard i w sumie duch tych kapel jest słyszalny. Solówki to znak firmowy tego zespołu i takiej energii należało się spodziewać. Bardzo dobry kawałek, ale jak na moje ucho „I made My own Hell” miał więcej dynamiki, miał pazur, miał w sobie szaleństwo, tutaj trochę mi to zabrakło w otwieraczu i w sumie w dalszej części albumu też. Dalej ten sam zarzut mogę zarzucić w „Dusty road”. Zespół więcej ma w swojej muzyce heavy metalowej maniery, a nieco mniej power metalu. Tym razem słychać Accept. W sumie wokalista ze swoją manierą, też by idealnie by pasowałby do muzyki prezentowanej przez Accept. Riff taki dość znajomy. I właśnie znów na wyróżnienie zasługuje cała warstwa instrumentalna. Solówki są mięsiste, bardzo soczyste i bardzo energicznie. Znów mamy bardzo hymnowy refren, który też jest chwytliwy, ale znów bardziej heavy metalowy. Bardziej wcześniejsze albumy przypomina mi taki „Saints of Hell”. Trochę Gammy Ray, trochę Stromwarrior i mamy kolejny znakomity kawałek. Jest dynamit i jest spora dawka melodii. Nie zapomniano oczywiście o kolejnym hymnowym refrenie, który można za jeden z najlepszych na płycie. Tak, tak znów solówki bardzo energicznie i zagrane z pasją do muzyki. Co można powiedzieć o tytułowym „Metal of World”? Ma riff zakorzeniony w Accept, Paragon czy Wizard, zaś refren i jego przesłanie jest godny Manowar. Jest true heavy granie, jest hołd dla metalu i to w takiej postaci, o której niektóre zespoły mogą pomarzyć. Solówki znów świetne, takie wręcz podręcznikowe. Coś dla fanów „I made my own Hell” z pewnością będzie „Wartime” i nie dajcie się zmylić tym odgłosom wojny i ostrza, bo to nie epickie zniszczenie, lecz szybkie granie do przodu z dozą szaleństwa. Manowar? Ano tak, tak barbarzyńska dzikość, to pędzenie do przodu, ten bojowy refren. I jako dodatek mamy po raz kolejny atrakcyjne solówki. Manowar i Paragon spotykają się w „My Nightmare”, który ma skoczne tempo i bardzo prosty riff. Szkoda tylko, że wszystko brzmi jednakowo. Odrobina urozmaicenia nie zaszkodziła by. Nie podoba mi się „Wild hearts” gdzie jest nieco przekombinowany riff, nieco mało przekonujące melodie. Brzmi to może i mocno, może jest i ciężko, jak dla mnie mało atrakcyjny kawałek, po którym w głowie nic nie zostaje. Dobry i tylko dobry jest „Bastards”. Dynamiki mu odmówić nie można, a także drapieżnej partii gitarowych,a le to już gdzieś wcześniej na płycie było. Lepiej brzmi „Action” ale znów ten Manowar i znów brzmi jak utwór z początku albumu. Dobre, ale ja wciąż stoję, nie rzuciło mnie na kolana. Wokal, brzmienie, partie gitarowe są znakomite ale sama kompozycja tak jak szybko wpada w ucho tak szybko wylatuje i jakoś nic pozostało po niej na dłużej w głowie. Nic też nie wnosi „Light & darkness” który znów ma zaloty pod Manowar, co słychać głównie w średnim tempie. Kawałek leci, nóżką można przy tupać, można sobie posłuchać refrenu i znów nic z tego nie wynika. Kawałek średniej klasy i zrobiło się już nieco nudno, bo w kółku zespół podaje to samo tylko w innej formie. I najlepiej wypadają te nieco szybsze utwory bo przypominają wcześniejsze albumy, które kocham. Takim na plus jest właśnie „Arrows Flying High” gdzie słychać w głównym motywie Paragon, a także wiecznie będącym gdzieś w tle Manowar. Refren brzmi z koeli jak Stromwarrior. Kawałek energiczny i dość przebojowy, to taki kawałek na osłodę. „Old King's Vission III ” i tutaj nie tylko tytuł nasuwa nam stare płyty. To jest właśnie styl jaki był mi znany z dwóch poprzednich albumów – pędząca sekcja rytmiczna, wbijające w ziemie partie gitarowe i motywy które same pchały się do głowy i refren, który przypomina właśnie styl z poprzedniego albumu, gdzie liczyło się szaleństwo, power. Tego mi brakuje na tym albumie. Ten kawałek jest dowodem jak powinien brzmieć cały album. Komuś, kto lubi dużo Manowar, dużo heavy metalu i graniu praktycznie w jednym stylu może się to podobać. Ja tam jest średnio zadowolony. Nie dostałem tego co chciałem, a chciałem więcej grania w stylu ostatniej kompozycji, bo to jest Vhaldemar jakiego ja znam i kocham. Ten na nowym albumie jest bardziej nastawiony na Manowar, na sławienie metalu i riffy wręcz bojowe. No mnie to nie przekonuje do końca. Przez pierwszą połowę było to do zaakceptowania, bo i utwory same w sobie były ciekawe, ale w połowie tempo i styl siada i mamy tylko powtarzanie pomysłów i cytaty pierwszych kompozycji. Brzmienie, wokal, partie gitarowe, zwłaszcza solówki są pierwszej klasy i pomyśleć że sam to wszystko nagrywał. Ale same kompozycje jak i styl w jakim teraz się obraca Vhaldemar mało mnie przekonuje. W muzyce Vhaldemar teraz słychać Manowar, a Gamma Ray w ogóle. Wykonanie i cała aranżacja na albumie może łatwo zwieść słuchacza, ale ja jednak zimno podchodzę do tego albumu i daję wyłącznie 7.5/10 bo jest to dobre granie heavy power metal. Z tym że teraz to heavy bardziej dominuje niż kiedyś, gdzie liczył się „POWER”. Ale to jest tylko spojrzenie, wizja starego fana Vhaldemar i starych płyt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz