Strony

piątek, 9 grudnia 2011

WARHEAD - The day After (1986)


WARHEAD to kolejny zapomniany przez świat zespół lat 80. Owy stan rzeczy mnie nieco dziwi bo przecież nie można się kierować tym że skoro kapela już nie gra to znaczy, że była do kitu. Nie raz po prostu przesądza o istnieniu danej kapeli nie tylko sami słuchacze, ale też okres w jaki kapela trafiła, czynniki techniczne, relacje muzyków, czy też konkurencja. Tak czy siak WARHEAD to o dziwo nie band z USA, ani z Niemiec, a z Belgii. Troszkę mnie to z szokowało po przeważnie kategoria speed/ thrash metal z dawką power metalu to właśnie kojarzyło mi się z wcześniej wspomnianymi krajami. WARHEAD został założony w 1983r i zostawił po sobie ślad na muzycznej scenie w postaci dwóch albumów i drugi lp zatytułowany „The Day After” mnie totalnie zniszczył i do teraz próbuje dojść do siebie. Mógłbym napisać właściwie „Dynamit, brać w ciemno” cóż zdarzają się tak płyty ale co raz rzadziej. W przypadku „The Day After” wszystko zostało przemyślane, poczynając od klimatycznej okładki, po surowe, drapieżne brzmienie, które ma sporo wspólnego z thrash metalowymi albumami, kończąc na samym materiale. Ten tutaj jest strasznie równy i urozmaicony, co jest pewnym zaskoczeniem w tej ograniczonej strukturze, czy koncepcji jaką jest speed/ thrash metal. Nie da się ukryć że album jest zdominowany przez szybkie, energiczne, pełne agresji kompozycje i tutaj należy wymienić „Legions Of Hell” , „Evil Night”, mroczny „Devils Church”, czy też „Black Time”. Ciekawie wyszedł bardziej heavy metalowy, bardziej zadziorny „The Day After” z jakże interesującą sekcją rytmiczną. Czego nie spodziewałem się po tym zespole to ballady, bo ciężko mi było sobie wyobrazić jak ona się odnajdzie między killerami. Cóż „Last Night” może nie ma tej dynamiki, może nie ma tej agresji, ale ma klimat i sporo ciekawych motywów, co czyni go nie gorszym utworem od reszty. Jedynym minusem zawartości jest jego krótki czas trwania, bo tutaj aż się prosi o jeszcze jeden lub dwa killery. Pod względem poziomu, czy aranżacji to nie ma czego podważać ani poddawać wątpliwościom. Oprócz samej pomysłowości w komponowaniu dość istotną rolę odegrali poszczególni muzycy, zwłaszcza Patrick Van Londerzele znany choćby z zespołu CROSSFIRE i ma w sobie charyzmę i zadziorność. Słuchając jego wokalu od razu kojarzy mi się zespół GRAVE DIGGER i coś musi być na rzeczy. I drugim ogniwem bez którego ten album nie brzmiał by tak energicznie i zadziornie jest gitarzysta Dieder Kapella, który jest odpowiedzialny za te wszystkie atrakcyjne riffy i solówki. Popis jego umiejętności jest naprawdę nie lada wydarzeniem. W takich albumach jak ten najciężej jest znaleźć wadę i niestety, ale pozostawię to rubrykę pustą. Klasyka speed metalu lat 80 i jeden z ciekawszych zespołów z Belgii, szkoda tylko że już nie istniejący. Jeden z tych wydawnictw, które można brać w ciemno. Ocena: 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz